STRONA
GŁÓWNA
Rzut oka na genezę i charakter Kozaczyzny
Franciszek Rawita-Gawroński
"Bohdan Cmielnicki do elekcji Jana Kazimierza” – Lwów 1906 r.
/fragmenty/
W DZIEJACH naszych Kozaczyzna ma znaczenie siły fatalistycznej,
potęgi prawie niezbadanej, której znane są objawy, nieznany
duch, psychika. Losy dziejowe sprzęgły tę siłę z naszym życiem
politycznym nierozerwalnymi węzłami. Wieszała się ona na szali naszej
państwowej, przeważając ją bezwiednie ku dobremu i bezwiednie ku złemu,
aż nareszcie, dzięki naszej małej odporności, straciliśmy
równowagę i, osłabieni, dobiegli do smutnego końca. Szukaliśmy
za wiele win w sobie, a chętnie rozgrzeszaliśmy z nich innych.
Uznawaliśmy możliwość nieszczęścia w życiu człowieka, a nie chcieliśmy
go uznać w życiu własnego państwa i narodu i skłonni byliśmy brać
nieszczęście za winę. Potęgowaliśmy nasze winy dziejowe, nie
oświetlając ich winami i wadami całej cywilizacji europejskiej w pewnym
okresie dziejowym. Sądziliśmy zatem siebie surowo, ale
niesprawiedliwie, bośmy występowali zbyt często w roli pokutnika,
który kilka kropel wody, połkniętych w chwili pragnienia, uważa
za grzech, ledwie nie za zbrodnię. Historycy nasi najnowszej doby już
zdołali odzyskać równowagę, o ile na to pozwoliły okoliczności,
lecz publicystyka, wlokąca się za hasłami przebrzmiałego pozytywizmu, a
będąca pod bezkrytycznym wpływem stronniczych poglądów
cenzuralnych, a właściwie państwowych, sąsiadów naszych i
opiekunów, nie umie dotychczas wybić się na gościniec prawdy i
sprawiedliwości względem własnego społeczeństwa. Prąd romantyzmu
stworzył u nas, jeżeli nie szkołę historyczną, to wybitną grupę
historyków, którzy do dziejów naszych wprowadzili
niewidzialny sąd, głosili nie zapisane nigdzie wyroki i kary,
wytworzone tylko w podnieconej wyobraźni
poetów-historyków.
Zdawało się im, że nad naszym narodem Opatrzność zawiesiła karzący
miecz dziejowy, który Nemezis od czasu do czasu opuszczała na
zbrodniczy naród. Prąd ten rwał nas w górę ku
niedościgłym ideałom szlachetności, skłonni byliśmy zawsze do
przebaczania innym, a do oskarżania siebie, gdy pozytywizm ściągał nas
ciągle w błoto, w którym tak radzi byli oglądać nas opiekunowie,
pracując gorliwie nad oczernieniem naszej przeszłości. Karać nas tedy
miał Pan Bóg za jakieś wielkie winy dziejowe, gdy naszych
nieprzyjaciół za te same winy wywyższał i miłością otaczał.
Jesteśmy dziwnym wyjątkiem pośród narodów. Obniżamy i
lekceważymy własną pracę dziejową, dopomagając wrogom naszym do
ustalenia o nas najgorszych sądów. Sądząc nas niesłusznie a
surowo, oni pragną usprawiedliwić się ze zbrodni politycz-nych —
a my? Jakiegoś „pokarania” wrzekomo dopuściła się nad nami
— według słów Szajnochy — Opatrzność za krzywdzoną
jakoby Kozaczyznę.
Żaden historyk polski tak błędnie nie rozumiał ducha owej Kozaczyzny,
nie stał na takim sentymentalnym stanowisku, nie był tak skłonny do
ciskania krasomówczych gromów na własne społeczeństwo i
żaden dalszym od prawdy nie był jak Szajnocha w Dwóch latach.
U niego dziwnym sposobem połączył się talent z piękną, szlachetną duszą
i miłością Ojczyzny. Jego pojęcie prawdy dziejowej było tak idealne, że
widział nasze winy i naiwnie prawie genezę buntów Chmielnickiego
brał na słowo współczesnych ludzi, rozgoryczonych nieszczęściem,
którego przyczyny nie rozumieli. Wiedział że Kozacy domagali się
„swobód”, że uskarżali się na „jarzmo” i
zupełnie fałszywie identyfikował Kozaczyznę z narodem; zamiast
skozaczonych chłopów, których prawdę mówiąc, do
końca XVIII w. nie było wcale, widział schłopionych Kozaków, a
zaludnienie i zagospodarowanie Ukrainy przypisywał „do pługa
zwabionemu Kozactwu”. Tymczasem prawdziwa Kozaczyzna skupiała się
tylko z obu brzegów Dniepru od Kijowa do ujścia Dniepru, a co
ważniejsze, nie była wyłącznie żywiołem wojennym Rzeczypospolitej, lecz
istniała, od Dniepru począwszy, po Don, Wołgę, Ural i Terek.
Wyhodowany romantycznym pojęciem wolności politycznej, identyfikował ją
z pojęciem „swobody” kozackiej, którą państwo
polskie XVI i XVII w. uważało jako swawolę, bo niczym innym nie była
zarówno u nas jak w Moskwie. U nas drogą państwowości polskiej
poczęły się w Kozaczyźnie urabiać pierwiastki i idee państwowe, ale
Kozaczyzna, jak widzimy z całego przebiegu jej życia, ani pod
Rzeczpospolitą ani tym bardziej pod rządami Moskwy nie zdołała
wytworzyć samodzielnego organizmu, bo nie miała ani jednego męża
politycznego i nie miała materiału do budowy. Walkę Rzeczypospolitej ze
swawolą Szajnocha brał za „ukrócenie wolności”, za
„niewolę”, tak samo jak Kozacy; pohamowanie swawoli uważał
za ucisk. Nie zwrócił na to uwagi, że gdy Kozacy sami wyliczali
krzywdy swoje, żadna z nich nie miała charakteru ucisku państwowego,
ściśle rzecz biorąc, lecz przedstawiała się bądź jako nieokreślone
żądanie powrotu do „dawnych przywilejów”, bądź jako
zatarg osobisty na tle niezbyt jasno określonego prawa do posiadania
ziemi pustynnej na Ukrainach. Odbywał się tam proces kolonizacyjny bez
planu, bez systemu, bez pomiarów i granic. Wewnątrz Podola i
Ukrainy wywołało to zatargi, chociaż Kozaczyzny nie było, a cóż
dopiero na kresach, stepach i pustyniach, gdzie władza państwowa z jej
prawem stykała się z rozrastającą się Kozaczyzną, która,
wzbogaciwszy się rabunkiem, szukała osiadłości, własności ziemskiej, a
przez to zbliżenia się do klas uprzywilejowanych. Z etknięcie się
takich ostateczności musiało wywoływać zatargi. Ale zatargi na tym tle
nie były jeszcze krzywdą państwową. Że Rzeczpospolita pragnęła przez
unię zbliżyć Ruś do cywilizacji zachodniej, w tym jeszcze nie było
ucisku, nie było systemu, jak dziś — u nas. Prawa polityczne
rozszerzano, nie zwężano. Szajnocha, otoczywszy Kozaczyznę aureolą
męczeństwa, wszystkie winy na naszą stronę przesunął i kupy hultajskie,
zgromadzone pod szczęśliwym wodzem, otoczywszy sympatią romantycznej
atmosfery, zamknął drogę do prawdy na długo przed własnym
społeczeństwem. Taka jest potęga talentu, nawet wówczas, gdy
błędną drogą idzie. Nie można się temu dziwić bynajmniej, gdyż
wówczas kiedy Szajnocha pisał piękną swoją pracę, nie mieliśmy
jeszcze jasnego pojęcia o genezie samej Kozaczyzny, o jej charakterze,
duchu, czynnikach składowych. Znaliśmy tylko wybuchy jej temperamentu.
Nie czas było na analizę, bo nie posiadaliśmy jeszcze materiału,
składającego się na znaczenie tej Kozaczyzny, jako czynnika państwowego.
Dziś możemy już pewniejsze wnioski poczynić. Praca moja niniejsza,
poświęcona jednemu z wodzów tej Kozaczyzny, która z
chwilą śmierci Władysława IV wybuchnęła orkanem swawoli w ruskich
prowincjach Rzeczypospolitej w połowie XVII w., nie ma zamiaru badania
genezy Kozaczyzny. Zamiar ten wejdzie do całości planu, dla wykonania
którego od dwudziestu pięciu lat skupiam siły i zasoby. Trudno
mi było rozpoczynać ab ovo. Nieraz temat jakiś pociągał mię więcej od
innych tak, że musiałem się go imać bez względu na to czy stanowił
środek czy koniec mego planu, obejmującego całość Kozaczyzny. I
monografia o Bohdanie Chmielnickim jest także cząstką tej całości,
która się może nigdy nie złoży moim pragnieniem i siłą.
Wiedziałem dobrze, że dzieje naszego narodu tak długo nie będą znane,
nie będą jasne, nie będą słusznie ocenione, jak długo nie po znamy
dziejów Kozaczyzny, tj. dziejów ziem ruskich, złą czonych
z Rzeczpospolitą. Początkiem naszego życia historycznego była
Wielkopolska, od XVI w. środek ciężkości przeniósł się do
Małopolski, a z chwilą prawie kiedy Warszawa stała się stolicą
Rzeczypospolitej, szala naszego życia politycznego i ekonomicznego
przeważyła się ku Rusi. Na skrócenie tego życia Ruś wpłynęła
stanowczo i decydująco. Wspominam tylko o tym, chociaż materii samej
nie dotykam. Z tej racji poznanie dziejów Kozaczyzny, ocenienie
jej ujemnego wpływu na państwo, wyświetlenie pełniejsze, niż to się
dotychczas działo, poznanie czynników jej wpływu
dezorganizującego i szkodliwego — wszystko to jest niezbędnie
potrzebne do wyjaśnienia dziejów naszego narodu z doby,
zakończonej rozbiorami. Straciliśmy państwo, lecz nie przestali żyć i
rozwijać się, sposobiąc się do innej, nieznanej przyszłości. Musimy
przeto lepiej znać niż znaliśmy dotychczas najbliższego naszego sąsiada
i niegdyś współtowarzysza życia państwowego — Ruś. Dzieje
Kozaczyzny, w stosunku do Rzeczpospolitej, przedstawiają mi się w
następującym rozwoju.
T. I. Kozaczyzna w zarodku — do Stefana Batorego.
T. II. Kozaczyzna upaństwowiona — do śmierci Władysława lV.
T. III. Kozaczyzna wybijająca się:
1. Bohdan Chmielnicki do elekcji Jana Kazimierza.
2. Bohdan Chmielnicki do roku 1657. T. IV. Kozaczyzna w upadku — od śmierci Bohdana
Chmielnickiego do początku XVIII w.
T. V. Kozaczyzna na tle stosunków wewnętrznych w Rzeczypospolitej od XVI w. do końca XVII w.
T. VI. Kozaczyzna zdegenerowana. Ruchy hajdamackie:
1. Ruina.
2. Koliszczyzna.
3. Od Koliszczyzny do buntów ukraińskich.
Jako wykonanie tego planu zdołałem tylko wydać dwie części tomu VI pt. Historia ruchów hajdamackich,
obecnie wydaję część pierwszą tomu III, druga wyjdzie wkrótce.
Do końca jeszcze daleko, ale nie jest to znowu odległość nie do
przebycia.
W przedstawianiu działalności Chmielnickiego, oparty nie o teorie
polityczne i sentymentalny romantyzm historyczny, lecz o fakty i tylko
o fakty, doszedłem do zupełnie innego przekonania w poglądach moich na
Kozaczyznę i jej walki niż większość moich poprzedników. Jeżeli
o winach może być mowa, to winnymi byli Kozacy i ich przywódcy,
pozbawieni wszelkiego zmysłu politycznego, a popychani w wir
bezbrzeżnej swawoli, dzięki jedynie dzikości swoich uczuć,
niepohamowanej rozlewności temperamentu i nienawiści do wszelkiej
władzy, bez względu na jej tytuł i charakter, do wszelkiego porządku
społecznego. Jeżeli można poważnie o Kozaczyźnie mówić, to nie
był to żaden ustrój, z którego wyłaniają się organizmy
państwowe, lecz falanga niezadowolona z każdych stosunków
państwowych, rozhukana na bezbrzeżnej, rozbójnickiej swawoli,
rozkochana w tej swawoli, w niej widząca cel życia i za pomocą cudzej
krzywdy — czego nie rozumiała nawet — zdobywająca środki do
życia. W takich warunkach zdolna była wydawać i wydawała wybujałe
indywidualizmy, lecz nie wydała ani jednego męża stanu. Umiała
zwyciężać, lecz nie umiała korzystać ze zwycięstw, bo brakło jej
rozwagi, spokoju i umiarkowania. Rabunek był celem Kozaczyzny,
pragnienie swawoli bezkarnej — powodem do walki. Wydzielała się
ona wprawdzie z łona ludu wiejskiego, lecz stawała się jego
gnębicielką, nieprzyjaciółką wszelkiej poważnej pracy i skutkiem
tego zaprzepaściła, zaprzedała dolę swego ludu. O państwie i jego
zadaniach, celach, obowiązkach nie miała sformułowanego pojęcia.
Państwo uważała jako siłę hamującą jej swawolę i tylko w imię tego
walczyła — z nami i Moskwą. Oto w jaki sposób
charakteryzuje Kozaczyznę historyk rosyjski bardzo wybitny i bardzo w
sądach swoich umiarkowany. Oba państwa wschodniej Europy, moskiewskie i
polskie, jednocześnie musiały rozpocząć walkę na swoich Ukrainach z
porastającą w siłę Kozaczyzną, gdyż Kozacy jednakim żywiołem byli na
Wschodzie jak i na Zachodzie. Mianując siebie obrońcami państwa, nie
ograniczali się wcale do straży pogranicznej, lecz dzięki swemu
krwiożerczemu charakterowi, nie ukrywali bynajmniej — że jeśli
nie będą rabować sąsiadów, nie mają z czego żyć. Dzięki temu
charakterowi niepokoili sąsiadów wówczas nawet, gdy to
było szkodliwe dla państwa; robili najazdy morzem na Turcję, wywołując
ciągłe zatargi tych państw z Moskwą, jeszcze bardziej z Rzeczpospolitą.
Rozumie się samo przez się, że Rzeczpospolita polska wszelkie
usiłowania ściągała do tego, ażeby pozbawić Kozaków możności
szkodzenia państwu.
Serb Križanić o ich religii tyle powiedział: „Chociaż Kozacy wyznają religię grecką (prawosławną), lecz mają zwyczaje i obyczaje zwierzęce”.
Moskwa znała lepiej od nas ich przymioty moralne i nic na nich nie
budowała, a nas Chmielnicki bałamucił od chwili zetknięcia się z
Kisielem aż do śmierci i do spotkania się z Bieniewskim. „Ludzie
małorosyjscy — powiadał człowiek współczesny Moskwie
oddany, — wahający są i niepewni; na wiarę nie zasługują. Z
chwilą, gdy się nieprzyjaciel pokaże wszystkiego złego po nich
spodziewać się można”. „Żadnemu z nich wierzyć nie
można”. Im nieprzyjaciel był słabszy, skłonniejszy do zgody, tym
oni stawali się zuchwalsi. Pokorni bywali tylko przed siłą. Żadnego
hamulca nie znali dla swoich pragnień — oprócz siły.
Takimi byli u nas, takimi byli w Moskwie — niezdolnymi zupełnie
do pracy państwowej. Na Donie i Wołdze byli tacy sami jak na Dnieprze.
Oczywiście, mówię o Kozaczyźnie jako o warstwie, z ludu
wydzielonej, która, dzięki wolnościowym instytucjom
Rzeczypospolitej, w Polsce wysuwała się na czoło narodu i miała
aspiracje na wzór szlachecki, bo w Moskwie i tych aspiracji była
pozbawiona. Przedstawiała od wodzów do żołnierzy masę swawolnego
i dzikiego hultajstwa, żyjącego rozbojem i rabunkiem, której
jedynym ideałem było zdobywanie na bojarach, kupcach, Persach i Turkach
„zipunów” — przyodziewku, chleba i złota na
gorzałkę. Nie pogardzano też rublami, zdobytymi krwią mnichów i
duchowieństwa. Duch jej i charakter był duchem i charakterem ludu i
sfery, z której wydzieliła się.
O narodzie ruskim nie można poważnie mówić. Jeżeli
używamy tego wyrazu w odniesieniu do Rusinów, to raczej przez
nałóg, przyzwyczajenie, nieścisłość, gdyż pojęcie narodu,
szerokie i polityczne, wmieszcza w sobie różnorodne warstwy,
wydzielone z łona ludu, które wziąwszy przewagę nad szarą masą
siły ludowej zdołały wytworzyć z niego organizm państwowy i w życiu
tego organizmu wziąć bądź kierowniczy bądź wybitny udział. Na Rusi
nic podobnego nie miało miejsca. Sama nazwa jej jest obcą pniowi
ludowemu, „od Waregów bowiem przezwali się Rusią, a
pierwej zwali si ę Słowianami ” . „Waregi byli
przybyszami”, zwali się zaś „ Rusią , jak inni Szwedami,
Normanami, Anglanami, Gotami”. Od tych Waregów,
„najprzód Nowogrodzianie przezwali się Rusią, a pierwej
byli Słowianami”. Dopiero za siedzenia Olega w Kijowie
„Słowianie i Waregowie nazwali się Rusią”, a za panowania
cesarza Michała poczęto ziemie słowiańskie w górę od ujścia
Dniepru i po obu jego stronach nazywać „ ziemią ruską
” . Posłowie Olega do Carogrodu Inegełd, Ruałd, Farłow, Karn,
Freław, i im podobni, z pewnością nie byli Słowianami. Wprawdzie
wytworzyła się szkoła fałszywych patriotów-historyków,
którzy wstydząc się swego rozbójniczego związku i
początku, nie uznają ani najścia Normanów ani utworzenia się
państwa przy ich pomocy, ale teza ta utrzymać się nie da. Obcy
przybysze zatem, znani z rozbójnickiego charakteru w całej
Europie, rabownicy morscy założyli zawiązki państwowe w Nowogrodzie i
Kijowie, na wzór obronnych Siczy i zarodków
późniejszej Kozaczyzny. Owe zarodki organizmów
państwowych „ruskie”, wzrastające podbojem, drobniejące
podziałami, drogą spadków, nie wytworzone bynajmniej z łona
ludu, lecz spojone jedynie węzłami dynastycznymi, nie tylko zniszczyły
zawiązki państwowości słowiańskiej, zasnute drogą ewolucji kulturalnej,
lecz do słowiańskiego społeczeństwa wprowadziły zupełnie nieznany
pierwiastek — życie z rabunku , życie cudzym
kosztem, cudzą krwią, i awanturniczość, połączoną nierozdzielnie z
takim trybem życia. Kozaczyzna w owym czasie nie miała jeszcze
nazwiska, ale duch jej, zaraza jej, że tak powiem, już była
wstrzyknięta w krew słowiańskich narodów, których
„przybysze Waregowie” wciągali do swoich drużyn
zbójeckich. Jak dla późniejszej Kozaczyzny polskiej
brzegi Anatolii, dla Kozaczyzny moskiewskiej pobrzeża mórz
Azowskiego i Kaspijskiego były celem wypraw dla rabunku, tak dla
kniazików normańskich celem marzeń był Carogród.
„Złoto i powołoki” ciągnęły do Carogrodu Ruryka, Dira,
Olega, a konie, bydło, zipuny i złoto wiodły tymi samymi drogami naszą
Kozaczyznę. Słowianom, zamieszkałym w terytorium dopływów
Dniepru, rzeka dawała tylko rybę. Myślistwo i uprawa roli, owo
pogranicze kulturalne między życiem myśliwskim a rolniczym, było
główną cechą życia Słowian dorzeczy dnieprowych. Za granice
swoich pól i lasów nie wychylali się. Dla
Warego-Normanów rzeka, w tym wypadku Dniepr, morze, do
którego przywykli, z którym walczyli, które dawało
ujście wszystkim siłom pierwotnego społeczeństwa, było wielką drogą
zbójecką, która wiodła do bogatych krajów,
bogatych państw, bogatej ludności. Korzystali tedy z tej drogi w
sposób łudząco podobny do Kozaczyzny. Jak Waregowie, pragnąc
zwiększyć siły swoje, ciągali na wyprawy zbójeckie spokojną
ludność słowiańską, tak później Kozacy odrywali swoich od roli i
pracy do rozboju, a człowiek prawie pierwotny pod względem
cywilizacyjnym, chętnie zdobywa chleb, nawet kosztem życia, bez pracy
niż pracą. Oleg wracając z Carogrodu miał „żagle powołoczne dla
Rusi”, a Stieńka Razin, typ naszego Bohdana Chmielnickiego na
Wołdze, wracając z wyprawy na wybrzeża Persji „miał na swoich
statkach sznury jedwabne, a żagle również z jedwabnej materii
perskiej”. Uderzająca skłonność do rozrzutności u ludzi nie
rozmiłowanych i nie szanujących spokojnej pracy. Kniazikowie normańscy,
rozsiedleni w dorzeczu Dniepru, z biegiem czasu, wraz z drużynami,
słowiańszczeli, ale wniósłszy do życia społecznego Słowian,
którymi zawładnęli, ideę rabunku i zaboru, szerzyli ją
wśród zdobytych ludów i stosowali z mniejszym narażeniem
się osobistym niż przy wyprawach morskich. Wyprawy zastąpił handel
wymienny, który przynosił to samo. Wybieranie „dani”
z ludu odbywało się przy pomocy i asystencji siły zbrojnej. W ręku
kniaziów skupiła się władza, w ich tedy ręku i ich sług
najbliższych, był dostatek. Korzystały z niego „drużyny”, w
małej mierze, ale nie korzystała, zachęcana dawniej, ludność,
która już zasmakowała była w „chodzkach” na morze.
Pierwsza lepsza zachęta budziła w niej drzemiące marzenie i pragnienie,
pamięć o dawnej sławie i dostatku, zdobywanymi cudzą krwią i mieniem.
Jaką drogą poszłyby były wypadki dziejowe po wzajemnych walkach
kniazików ze sobą, nie wiemy; bieg tych wypadków przerwan
został nieoczekiwanie przez najazd Tatarów, zdobycie Kijowa i
rozpędzenie wielu kniazików. Życie państwowe prawobrzeżnej Rusi,
ledwie poczynające się, zostało przerwane; kniazikowie zmaleli i zeszli
do roli bojarstwa i szlachty późniejszej. Głucha cisza
zapanowała aż do początku litewskiego, a później polskiego
panowania. Na lewym brzegu Dniepru, między Oką, Wołchowem a Wołgą
poczęły się rozrastać nowe zalążki państwowe z pnia normańskiego, aż
dopóki Iwan Kalita nie położył podwalin pod wielkie państwo. Ale
to do nas nie należy.
Na Rusi prawobrzeżnej pozostał lud, a nad Dnieprem kupy wolnych ludzi,
trudniących się rabunkiem, i co najwyżej, hodowlą dziką bydła i koni.
Te kupy znały z tradycji i niewątpliwie z własnego doświadczenia drogę
do Carogrodu. Tkwiły w nich normańskie instynkty, połączone z życiem,
które je podniecało. Zdobycie Carogrodu przez Turków
wytworzyło nowe warunki życia. W tym też czasie zjawia się nieznana
dotychczas turkska nazwa dla swawolnych rabowników — K o z
a k , który dawniej wchodził w skład na pół słowiańskiej
„drużyny” kniaziów, aż póki, biegiem
wypadków dziejowych, pozbawiony dowódców, sam na
własną rękę rozpoczął wojnę. Zrodzony tedy z krwi normańskiej, owiany
jej duchem, przesiąkły ideą rabunku, tkwiącą w całej działalności
Waregów na Rusi, przechował te zdobycze dziejowe i stosował je z
jednaką dzikością na morzu i na lądzie. Tyle potrzeba było powiedzieć,
ażeby genezę ducha późniejszej Kozaczyzny, spadkobierczyni
najgorszych instynktów panowania normańskiego, zrozumieć.
Rozwijała się ona, kształciła i modyfikowała w odmiennych warunkach
dziejowych niż zrodziła się na Rusi. Straciła charakter obcy, ale nie
straciła obcego ducha, z którego powstała. W państwie
zorganizowanym znalazła wrogów swojej swawoli, zarówno w
Wielkim Księstwie Moskiewskim jak i w Rzeczypospolitej polskiej i sama
stała się wrogiem tych warstw, na których barkach spoczywała
organizacja i obrona państwa. Z tej też racji, gdzie tylko znalazła
dogodne dla siebie warunki — rzekę, morze, bogatą ludność
osiadłą, krótko mówiąc, warunki orograficzne,
topograficzne i kulturalne, wszędzie rozwinęła te same instynkty,
pragnienia, ideały, powstawała taką samą drogą, słowem miała
wspólne cechy moralne. Pokrewieństwo jej duchowe było tak
wielkie, wszędzie gdzie istniała, że charakter postępowania, pogląd na
swój stosunek do państwa, nawet charakter indywidualny
przywódców był jednaki. Z tych powodów nie można
uważać Kozaczyzny w Rzeczpospolitej polskiej za coś odrębnego,
samoistnego, lecz za pewną całość, wrogą każdej kulturze, każdej
państwowości, połączoną jedynie wspólną psychiką, bez względu na
to czy ta Kozaczyzna istniała nad Dnieprem, Donem lub Wołgą. Żadne
instynkta i pragnienia narodowe nie objawiały się w niej, żadna
moralna, świadoma solidarność nie zaznaczyła się, żadne rozumne celowe
dążenie nie miało miejsca. Bezbrzeżna i niczym nie hamowana swawola,
porywająca się na porządek państwowy, wrogi tej swawoli — oto jej
cecha dziejowa. Hasła obrony ludu, którymi ją czciciele
hajdamaczyzny dziejowej przyozdobili, nie były sformułowane w myśl
poprawienia ustroju państwowości, tylko były używane jako środek
agitacyjny.
Kozacy nasi ludność ruską niszczyli i rabowali z równą dzikością
jak i polską. Stieńka Razin mordował swoich, gdy się nie pozwalali
rabować, a Chmielnicki, wdzięczny za pomoc Tatarom, pozwalał im ludność
wiejską brać w niewolę. Kozaczyznę można uważać jako stopień dziejowy w
rozwoju pewnych pierwotnych społeczeństw, o ile warunki miejscowe na
rozwój jej pozwalały — za nic więcej. Że miała cechy
dzikie i wstrętne, to nie może obrażać w niczym uczuć tej masy ludowej,
która sama dla siebie nie wynalazła i nie stworzyła żadnej
nomenklatury, a którą sztucznie, malutka cząstka wytworzonej z
jego łona inteligencji, nazywa starym dziejowym mianem Rusinów
— i to wyłącznie w tym małym kraiku, dla którego stworzono
sztuczną nazwę Galicji. Tylko my, Polacy, utrzymaliśmy dla tej masy
etnograficznej historyczną nazwę Rusi, zarówno wszakże Wielkie
Księstwo Moskiewskie jak i późniejsza Rosja nazwy tej nie
uznaje. Sama siebie ta wielka, a odrębna masa etnograficzna, nazywa
wprawdzie narodem , ale nadaje temu pojęciu znaczenie bynajmniej nie
polityczne, państwowe, lecz raczej rodowe — gromady, skupienia
rodów . W większej części tego skupienia, leżącej poza obrębem
Galicji, nie ma nawet określonego jasno pojęcia różnicy między
Rosją a Rusią. Brzmi tylko w obu tych pokrewnych nomenklaturach
wspólny źródłosłów wspólnych niegdyś
dziejów — Ruś . Powtórzyła się w tych dziejach
znana szeroko bajka o dwóch braciach, z których jeden był
rozumny, a drugi nieszczęśliwy. Nie będziemy na tym miejscu zajmować
się, że tak powiem, dziejowym pochodem Kozaczyzny powstałej i
rozwijającej się pod rządami Rzeczypospolitej. Chodzi mi tylko o
wskazanie wspólności pnia i wspólne jej cechy duchowe i
etyczne u nas i w sąsiednim Wielkim Księstwie Moskiewskim, o wskazanie,
że podsuwanie jej aspiracji i dążeń państwowych, stawianie jej na
piedestale zastępcy i przedstawiciela ludu, obrońcy jego rzekomych
interesów — to wszystko fałszywe hasła tej grupy
historyków, którzy „powstali na hańbę
sprawiedliwości i nauki” i do dziejów swoich i naszych
wnieśli zamiast poczucia prawdy i moralności — nienawiść. Nie
mogli oni nie czuć całego wstrętu i obrzydliwości względem etyki
kozackiej, starali się im podsunąć przeto szlachetniejsze cele i
zamiary, ażeby tę etykę bodaj usprawiedliwić przed sądem
dziejów. Używali do tego całego aparatu naukowego i politycznego
i zdawało się im, że rozumowania i hasła, dla polityki sformułowane,
zakryją rzeczywistość, że dziką chęć swawoli i rabunku, dzikie
rozkiełznanie pierwotnego społeczeństwa, nie nawykłego jeszcze do
miarkowania się i pracy, złagodzą, gdy ubiorą w ideały własne . Taka
chęć fałszywego wywyższania dziejów Rusi przesunęła w walkę
porządku państwowego ze swawolą wszystkie doktryny i teorie
społeczno-narodowe nowożytne. Wmówili w czytelników, bądź
obojętnych, bądź nieświadomych, że zatarg kozaczo-polski był walką
pierwiastku ludowego z ustrojem szlacheckim państwa, i wytworzyli tym
sposobem całą grupę uczonych Kozakomanów, zarażonych maniactwem
politycznym i narodowym.
Stąd też w poglądach i sądach o epoce Chmielnickiego i o nim samym
chaos prawdziwy, bo zamiast za podstawę do tych sądów, brać
fakty, zdarzenia i tło rzeczywiste, oni własne przekonania i marzenia
dawali Chmielnickiemu. Majaczenia rozpijaczonej Kozaczyzny i jej
niepiśmiennych przywódców, których tylko dzikość
lub odwaga osobista stawiła na czele kup, identyfikowali z pragnieniem
i dążeniem ludu — nigdy nie wypowiadanym. Hasło
takiej swawoli historycznej rzucił znany odstępca od wiary i
narodowości polskiej, który tylko za te odstępstwa kupił sobie
profesurę w Kijowie, — Włodzimierz syn Bonifacego Antonowicz.
Człowiek o skrzywionej etyce, o skrzywionym kącie patrzenia na dzieje,
o chorobliwej, cichej ambicji, nie posiadał najmniejszej zdolności do
słusznego oceniania faktów, upatrujący w każdej bójce
— bohaterów, w każdym rabunku, który się
powiódł — zdolności, nadawał się najlepiej na obrońcę
wszelkich krwiożerczych instynktów, ale tylko —
„własnego (od niedawna) narodu”. Nie mógł przebaczyć
Wiśniowieckiemu, ale przebaczał Krzywonosom, Neczajom, Palijom. Umysł
bogaty w dziwne jakieś przymioty, który w naszym narodzie, w
naszym państwie pozwalał mu tylko złe widzieć, rozum o logice
spaczonej, dusza o moralności przewrotnej, upór w przekonaniach,
graniczący z fanatyzmem. W umyśle Chmielnickiego niewątpliwie zrodziła
się idea odrębności państwowej, jedyna i największa, jaka świtała w tym
pełnym sprzeczności człowieku. Powstała ona nie z miłości dla ludu, ale
raczej jako objaw siły i władzy jaką w pewnym momencie posiadał, jako
idea dynastyczna. Nic w tym nie ma dziwnego. Jednostka tylko w poczuciu
siły własnej, oparta o szersze masy, tworzyć może państwo. Do
urzeczywistnienia tej idei nie dążył wszakże nigdy z jasnym
zrozumieniem celu. Groził tylko urzeczywistnieniem. Byłby ją
niewątpliwie wykonał, gdyby tylko miał jasną świadomość potrzeby. Nie
miat jej wszakże. Robiono mu z tego powodu słuszny zarzut. Zarzut ten
Włodzimierz Antonowicz nazywa „szablonowym i
powierzchownym”, a z tego jakoby powodu, że samodzielność
państwowa nie leżała w istocie charakteru ludu ukraińskiego.
Najfałszywsze mniemanie. Ludy nigdy nie dawały impulsu do utworzenia
samodzielnego państwa. Dojrzałość pod tym względem przyszła dopiero w
najnowszych czasach. Taki impuls zwykle wychodził od jednostek. Kiedy
mogli utworzyć małe państewka Rurykowicze z tym samym materiałem, tym
bardziej mógł stworzyć Chmielnicki, mając sobie do pomocy
Kozaczyznę, popartą, acz w celach bynajmniej nie państwowych, przez
całą czerń ruską, a przed sobą mając słabą Rzeczpospolitą polską,
bardzo skłonną do ustępstw. W społeczeństwie polskim i w rządzie była
nawet skłonność do wyrozumiałości na rzecz Księstwa Ruskiego. Dla
usprawiedliwienia wszakże owej niezaprzeczonej niedojrzałości
politycznej Chmielnickiego, Antonowicz podsuwa tej ciemnej ludowej
masie swoje własne doktryny, poglądy i kompromisy. Twierdzi on, że
„naród” żądał jakiejś „autonomii, która
miała stać pod opieką władzy państwowej”, jako też „prawa
umysłowego i duchowego rozwoju”. Jako żywo, żadne z tych pragnień
nie było sformułowane, a jeżeli Chmielnicki w układach swoich z Moskwą
o samorządzie mówił, to była to mowa nie o autonomii politycznej
lecz zwyczajowej . Była mowa nie o społeczeństwie ruskim,
lecz o Kozaczyźnie, o Kozakach. W 20 artykułach, przysłanych przez
Chmielnickiego do cara Aleksieja Michajłowicza przez Pawła Teterę i
Samojła Bohdanowa, o narodzie, o ludzie, o autonomii czyli samorządzie
politycznym słowa nie było, a w pierwszym punkcie, którego
następne były tylko rozwinięciem, Kozacy wyraźnie prosili „o
wolności, jakie przedtem bywały, aby im wolno było hetmanów, pułkowników, setników i starszyznę wybierać spośród siebie”.
Wspomniałem już, że Chmielnicki, dzięki temu, że stanowił cząstkę
państwa wolnego, jakim była w owe czasy Rzeczpospolita polska,
okazywał, jako jednostka więcej daleko poczucia państwowości, niż
przywódcy Kozaczyzny nad Donem i Wołgą. Wodzowie byli
różni, różny stopień ich wykształcenia politycznego, ale
duch kierujący nimi jednaki — i to ich stawiło na jednym poziomie
etycznym. Między Chmielnickim, a Waśką Usem i Stieńką Razinem nie było
żadnej różnicy pod tym względem. Jeżeli Stieńka Razin był mniej
szczęśliwy od Bohdana Chmielnickiego, to tylko dlatego, że nie zdołał
zawrzeć przyjaznego sojuszu z Tatarami, że miał przed sobą państwo
dynastycznie silne, mające do obrony szereg posłusznych i sprawnych
wojewodów, wojsko karne, nie zawiązujące konfederacji wobec
nieprzyjaciela i nie posiłkowane przestarzałym pospolitym ruszeniem,
jako siłą obronną. W Moskwie rozkazy skupiały się w
„przykazie”, u nas każdy wódz działał na swoją rękę,
a często wbrew interesowi innego wodza lub nawet państwowemu. Nasza
państwowa maszyna konstytucyjna działała przewlekle, a lada fanatyk
fałszywej „źrenicy wolności” mógł ją zatamować. Stąd
też zanim nasze sejmy coś postanowiły, co trzeba było jeszcze wykonać,
nieprzyjaciel korzystał ze zwłoki, z bezbronności naszej. Chmielnicki
zgromadził 100000 chłopów do armii, a drugie tyle do
zagonów i niszczył Ruś całą po Bug, gdy nasze „chorągwie w
powietrzu latały”. Stieńka Razin nie mógł użyć przeciwko
państwu tego środka agitacyjnego, którym z ogromnym skutkiem
posługiwał się Chmielnicki — religii. U nas odmienność religijną
i narodową Chmielnicki wysunął z ogromnym skutkiem do rozbudzenia
nienawiści, a obiecankami kozaczej „wolności” ściągnął
chłopów od pługa. W Moskwie trzeba było wysuwać inne motywy lub
inaczej je przyozdabiać dla wywołania tego samego skutku. Na Donie, w
Czerkasku, istniała organizacja kozacka, na wzór rejestrowej
Kozaczyzny, płatna przez państwo i obowiązana do obrony granic. Z
początku wszystkie siły niespokojne miały ujście do morza Azowskiego,
Czarnego i na pogranicze tatarskie. Wyjście to zamknęli jednak Turcy i
Tatarzy. Przy ujściu Wołgi w posiadaniu Moskwy był Astrachań,
który odgrywał rolę Kudaku. Słowem, drogi dla Kozaków
pozamykano. „Żałowanie gosudarskie” było bardzo chude. Jak
zaczęli się dzielić, to po „kęsu sukna” wypadło na jednego,
a czasem „po kęsu na dwóch”. Korniło Jakowlew był
czymś podobnym do naszego Barabasza. Trzeba było szukać
„chleba”, chociaż schylić się tylko należało, ażeby go
podjąć — na ziemi. Kozacy woleli szukać go wszakże na
morzu, na rzece. Już w 1659 przebrała się garstka oczajchorów z
Donu na Wołgę, napadła na statki kupieckie, zrabowała je doszczętnie i
zasiadła sobie w grodku Ryga, nad Iłowlą — która się stała
dla nich rodzajem Siczy. Dokoła woda. Trzeba było czekać zimy, ażeby
ten kurnik kozacki zdobyć. Zdobyto go, rabowników rozpędzono. I
był spokój— niedługi.
Na arenę awanturniczą zjawia się człowiek, którego charakter,
temperament, losy i metody, że tak powiem, prowadzenia wojny ogromnie
przypominają Chmielnickiego. Ta sama nierówność,
niepokój, zuchwałość, brak wszelkiej miary i nawet impuls,
który go na widownię wysunął identyczny. Trzech braci przyłapano
na rabunku i jednego z nich powieszono. Drugi przysiągł zemstę —
i rozpoczęła się wojna domowa. Ten, który pożar wzniecił,
nazywał się Stefan Razin, zwany w skróceniu Stieńka Razin. Od
dawna bawił się zbójeckim rzemiosłem, a w chwili największego
rozgłosu miał około lat czterdziestu. Podczas odpoczynku, a może
próżnowania, stanęli przed jego oczyma ci wszyscy,
których się krwi napił. Może uczuł żal, może wyrzuty sumienia,
dość że poszedł na pokutę, na modlitwę do monasteru Sołowieckiego,
rodzaj Mekki moskiewskiej. Z południa, znad Donu powędrował tedy do
monasteru, na północ głuchą, lodowatą. Rok się
„martwił” i wrócił znowu na rozboje. Chmielnicki
pijany chodził do cerkwi i komunię przyjmował; kazał sobie dawać ślub z
żoną Czaplińskiego, która siedziała w Czehryniu. Juraś
Chmielnicki także „martwił się” w klasztorze, ale
krótko istniejące Księstwo Sarmackie długo pamiętało
„pokorę” tego krwiożerczego ex-mnicha. Słowem, taka sama
etyka. Stieńka, zebrawszy kupę, ruszył na Jaik. Wojewoda nie puścił.
Stieńka prosił, ażeby mu pozwolono pomodlić się tylko w cerkwi. Jakże
odmówić „prawosławnemu człowiekowi”? Weszli do
cerkwi i zamiast do modlitwy, rzucili się Kozacy do nożów.
Rozpoczęła się rzeź — niewinnych i łatwowiernych. 170 głów
kazał ściąć przy sobie Stieńka — i zmiłował się, okazał
„dobre serce” i reszcie pozwolił odjechać. Gdy jednak
wsiedli na czółna — pogonił za nimi, dopędził i —
znowu mordował. Istny zwierz dziki. Przypomina to bezbronne rzezie w
Tulczynie, Połonnem, Barze. Nasyciwszy się krwią, Stieńka Razin zdołał
przemknąć się koło Astrachania i wypłynął na morze. Rozpoczął się
rabunek pobrzeży perskich. W jakimś mieście porwał do niewoli
córkę chańską, młodą i śliczną dziewczynę, a chociaż miał żonę,
wziął ją ze sobą jako nałożnicę. Po rabunku przyszło chwilowe
opamiętanie. Trzeba było wrócić. Bał się. Musiał przecież wracać
koto Astrachanu, gdzie carskie ratie na niego czekały wraz z
Prozorowskim. Zaproponował tedy szachowi, że przyjmie jego poddaństwo,
byle dał ziemię dla osiedlenia się. Układ do skutku nie przyszedł. I
nasz Chmiel Turkom i Tatarom ofiarował się z poddaństwem. Wrócił
tedy nazad, przyrzekł uspokoić się, cara przebłagać za winy i na Don
wrócić. Moskwa, osłabiona wojnami, bardzo pobłażliwa była
Kozakom. Przebaczyła Stieńce tak samo jak Rzeczpospolita Chmielnickiemu
pod Białą Cerkwią — z tym samym skutkiem. Ledwie do domu
wrócił, już go znowu furia swawoli porwała za sobą.
A swawolnicy (gołut’ba, gołutwienniki) garnęli się do niego tak
jak do Chmielnickiego — dla rabunku, dla rozboju. „Na Donie
bieda wielka” — rzekł, zebrał kupę i poszedł, nie
namyślając się długo, znowu na Astrachań — na ów Kudak
moskiewski. Zdobył go, kto się upokorzył przed nim — oszczędził,
kto był przeciwny — zamordował. Padł wojewoda Prozorowski,
dwóch synów jego, dzieci prawie, powiesił do góry
nogami, metropolitę Józefa wyrzucił z wieży i głowę mu strzaskał
— i został panem miasta. Hulał i pił codziennie, zupełnie jak
nasz Chmiel. Raz pijany wyjechał na Wołgę na spacer (katat’sia).
Zabrał ze sobą ową nieszczęśliwą córkę chańską, piękną i młodą,
która musiała zostać nałożnicą dzikiego chłopa. Jeździł po
Wołdze i szumiał. Opanowała go jakaś czułość pijacka. Zwrócił
się do rzeki z przemową: „Matko ty moja Wołgo! Dałaś mi tyle
złota i srebra, dałaś mi tyle bogactwa, a ja niczym tobie nie
podziękowałem!” Każe chwytać siedzącą koło niego przestraszoną
dziewczynę, rzuca ją do wody i topi. Tak samo robili nasi
„pułkownicy”, którzy sobie za żony i nałożnice brali
żony i córki szlachty, a niekiedy magnatów. Tak samo
robił Chmielnicki. Pułkownika Jeśka, który mu robił
wymówki, że zbytnio o sobie tylko myśli, porąbał szablą, a potem
kazał wytoczyć beczkę miodu i gorzałki przed Kozaków, pił z nimi
razem i przemawiał: „Pijcie moi kochani, a mnie wrogom moim nie
dajcie”. Jednakowy nastrój, jednakowa dzikość, niczym nie
hamowanej swawoli, jednakowa zależność od tłumów czerni. On dla
niej jest bóstwem, bo dał jej uczuć swoją siłę, wywyższył ją,
wzbogacił, ona dla niego środkiem do dalszej niepohamowanej swawoli.
Stieńce czerń kłaniała się do ziemi, gdy przechodził; przed
Chmielnickim w Kijowie padała na kolana i podnosiła ręce jak do
bóstwa. Po zdobyciu Astrachania nie było już wojska carskiego do
zwalczania, zupełnie jak po Żółtych Wodach i Korsuniu, ruszył
więc Stieńka Razin w głąb kraju. Dotychczas miał tylko Kozaków i
ochotników, jak i Chmielnicki, teraz pragnął pociągnąć za sobą
szerokie masy czerni, ludu, włościan. I udało mu się w części, chociaż
nie wołał na obronę religii.
Ustrój państwowy całej Europy był tego rodzaju, że —
biorąc rzecz w najogólniejszym pojęciu — jedna część
obywateli, ta, która stworzyła państwo i kierowała nim, wzięła
na siebie obronę, druga musiała pracować na pierwszą. Najwyższy
wódz siły wojskowej starał się kierowników,
obrońców, a pomocników swoich wywyższyć, uposażyć,
zachęcić do wierności. Stąd wypłynęły przywileje jednych kosztem
drugich, większe ich bogactwo, większa siła. Z wzrastaniem odrębności
tej warstwy, która stawała się coraz wyraźniej klasą rządzącą,
na której opierało się państwo, zwiększało się poniżenie i
wyzysk sił roboczych tych wszystkich, których można było uważać
za materiał państwowy, za siłę bierną, o tyle ważną i potrzebną o ile
państwo użyć jej umie. U góry była zatem władza, siła, dostatek,
zbytek nawet, zdobyte kosztem nizin społecznych. Stąd wywiązał się
antagonizm między klasą rządzącą a robotną. Biorę ten stosunek w
najogólniejszym i najzrozumialszym zarysie. Ale taki stosunek
trwał nie tylko u nas, lecz w każdym państwie średniowiecz-nym, a nawet
trwa dotychczas, pomimo równości praw, bo osiągnięcie
równości ekonomicznej jest czczym marzeniem. Nic dziwnego, że w
szarej masie codziennych robotników, pozbawionych często
sprawiedliwości państwowej, zdanych
na łaskę swoich rzekomych opiekunów, a najczęściej
wyzyskiwanych, wrzała nienawiść cicha do tych, których uważał za
swoich ciemiężycieli. Wszystko to, co bogaty posiadał, uważali ubodzy
ledwie nie za własność swoją. Gdy się tylko znalazł ktoś, kto potrafił
dolać oliwy do ognia, podniecić tę nienawiść, zachęcić do uczynienia
samemu sobie sprawiedliwości, ten mógł być pewnym, że znajdzie
posłuch. Ale takie stosunki, taki nastrój ludności nie były
bynajmniej właściwością Rzeczypospolitej, nie były wcale zbrodnią
państwową, nie były winą narodową. Były złem jak wszędzie, które
poprawić należało, do poprawy którego dążono wszędzie i u nas
również. Ale zmiana ustroju państwowego nie odbywa się zwykle z
dziś na jutro, chyba, że inna warstwa lub inni ludzie biorą w ręce ster
państwowy.
Z takiego nastroju niezadowolenia, ukrytych krzywd i zazdrości,
korzystali zawsze ci, których wypadek, temperament lub ambicja
stawili w kolizji z państwem. Państwo miało zawsze do walki mniej lub
więcej zorganizowaną siłę obronną, a tacy wodzowie, na jedno mogli
liczyć — na owo niezadowolenie, na ów antagonizm klasowy i
z niego płynącą cichą nienawiść. Te impulsy, drzemiące w ludzie,
wybuchały zawsze z niehamowaną potęgą, gdy znalazł się ktoś, kto
potrafił do nich przemówić ich własnymi myślami i uczucia-mi.
Wówczas ślepo szli za nim. Idei państwowej oni nie rozumieli.
Państwo uważali za gnębiciela swego. Na tym tedy tle społecznym
odbywały się u nas i w sąsiednim Księstwie Moskiewskim wszystkie ruchy
ludowe. Wszędzie i zawsze ten impuls bywał decydujący, ale w
Rzeczypospolitej polskiej i w Moskwie wybuchał potężniej, silniej,
bardziej dziko, niż gdzie indziej, bo tu i wykształcenie państwowe tych
mas było bardzo małe i tkwiły jeszcze świeże tradycje kiedy czerń
ludowa, owa masa etnograficzna, była niemal równa w wolności i
prawach teraźniejszym jej panom i gnębicielom.
Chmielnicki wyzyskał dla swoich
celów ludowe niezadowolenie, nie dlatego wcale, że ono było u
nas większe niż gdzie indziej, a on był zdolniejszy od innych
watażków, ale że trafiał w nastrój ludowy, który
dawał nadzieję zemsty, użycia krępowanej swobody, rozpętania sił
fizycznych, wyładowania drzemiącej energii. Chmielnicki
wiedział, że używa fałszywych haseł, ale mu też nie chodziło bynajmniej
o prawdziwość, tylko o pociągnięcie ku sobie czerni. Wołał więc do tej
czerni, strasząc ją i zachęcając na przemian, a siebie wystawiając jako
jedynego obrońcę. „Jeśli was Polacy zwyciężą — wołał
— wymordują wasze żony i dzieci, wykorzenią wiarę, a was w
wieczną niewolę zakabacą”. „Lepiej przeto z bronią w ręku
polec”. Strasząc, usprawiedliwiał się niejako i zachęcał tym, że
„ta wojna z Polakami nie jest bez wiadomości i pozwolenia
króla”, że on walczy „nie przeciwko królowi,
lecz przeciwko hardym Polakom, którzy „Najjaśniejszego
Pana podmawiają, ażeby całą Ukrainę ogniem i mieczem zniszczył”.
Ciemnej masie ludowej takie hasła zupełnie wystarczały. Byli tacy,
którym to bałamucenie rozmyślne trafiało do przekonania. Kostka
Napierski jeszcze jaśniej wypowiedział się. Ten bez ogródki
twierdził, że „szlachta chce rokosz przeciwko Królowi IMć
Panu naszemu podnieść”, zwoływał tedy lud do obrony króla,
zaręczając, że „król obiecuje wszelkie wolności tym
wszystkim, którzy teraz stać przy nim będą — i będą dwory
szlacheckie wasze i to wszystko co w nich znaleziecie”. I byłby
podminował całą Polskę jak niegdyś Masław, gdyby był nie zginął na
„rożnie” — jak pisał Kochowski. Słowem, gdzie
istniały jednakie przyczyny niezadowolenia, gdzie czerń, lud, ludność
była na jednakim poziomie kulturalnym i państwowym, tam z powodu tych
przyczyn można było wywołać jednakie skutki bez względu na to, czy
wódz nazywa się Chmielnicki, Napierski czy Stieńka Razin.
Jak Kozaczyzna Dnieprowa, przekonawszy się, że morze Czarne zamknięte
zostało dla „chadzek”, a zatem zamknięto źródło
bogacenia się i wyżywienia, poczęła przeć się w głąb Rzeczypospolitej,
a dla ułatwienia sobie tego zadania wodzowie jej poruszyli ciemne masy
ludowe, — tak samo zrobił drugi ukochany wódz czerni
Stieńka Razin. Postanowił pójść w głąb kraju. Poszedł tedy
„wojować bojarów”, a do pomocy wezwał
„chłopów i włościan” (chołopiej i krestjan).
Zupełnie jak Chmielnicki u nas, stanął przed nimi Stieńka Razin jako
obrońca prawdziwej władzy, cara. Do „strzelców”,
wysłanych przeciwko niemu mówił: „Wy walczycie za
zdrajców, a my za Gosudara naszego”. Ażeby tę walkę
ułatwić, aby pociągnąć większe masy za sobą, jął się środka,
którego zużytkować Chmielnicki nie mógł, a którym
w Wielkim Księstwie Moskiewskim posługiwano się często dla wywołania
niepokojów. Rozgłaszał, że ma przy sobie i walczy za syna
Aleksieja Michajłowicza, niedawno zmarłego Aleksieja i patriarchę
Nikona, którego jakoby bojarowie pozbawili patriarchatu. I
znalazł wiarę. Zamordował metropolitę Józefa, a bronił
patriarchy. Dla tej masy, która do niego lgnęła było to rzeczą
obojętną — ona miała inne impulsy i szła za nimi. Jeżeli Stieńka
Razin nie zdołał tyle szkody państwu wyrządzić co Chmielnicki
Rzeczypospolitej, to tylko dzięki sprężystości rządu, który,
przekonawszy się, że ma do czynienia z fanatykiem swawoli kozaczej,
zamiast się z nim układać, paktować — powiesił.
W zestawieniu tych dwóch bohaterów Kozaczyzny, ich
czynów, pojęć, ducha i środków działania, można się
przekonać, że oba rządy miały do czynienia z walką wypaczonej idei społecznej
, która znalazła zuchwałych wodzów, z ideą
państwową ; że idea społeczna reprezentowała swawolę, chęć wyłamania
się spod praw i ustroju państwowego, że ten ustrój ciężył całej
masie ludowej i dlatego nie można dziwić się dążności do wyłamania się;
że te dążności objawiały się brutalnie, dziko, dzięki pierwotności
kulturalnej samego społeczeństwa, nie umiejącego miarkować ani żądania,
ani wybryków gwałtu. Wobec tego wszelkie teorie, fabrykowane dla
polityki naszych czasów, o ucisku, o niewoli „gorszej od
tureckiej” są nieuzasadnione w stosunku do całości ruchów
kozackich w ogóle. Na dnie tych ruchów, jako sprężyny,
tkwiły także instynkty dziedziczne. Pogląd ten da się poprzeć i
uzasadnić rozpatrzeniem stosunków ekonomicznych ludności, rwącej
się do buntu w Wielkim Księstwie Moskiewskim i w Rzeczypospolitej.
Stosunków tych nie można nazwać złymi i uciążliwymi, tylko niski
stopień kulturalny i umysłowy ludności nie umiał ich wyzyskać. Bogactwo
otaczało dokoła tę ludność; przy małej pracy mogła ona żyć obficie, ale
pracować nie umiała i nie umiała korzystać z otaczających ją
skarbów. W tym była wina wszystkich państw europejskich, jeśli
już win koniecznie szukać trzeba, że tej ludności nie zdołały zbyt
rychło podnieść na wyższy stopień kulturalny. Gdzie wszakże wpływy
geograficzne, orograficzne i osobiste, działające przez długie wieki w
kierunku ujemnym, drogą samej ewolucji malały, gdzie wpływy kulturalne
przez państwo, kościół, literaturę oddziaływały skuteczniej niż
u nas na masy ludowe, — tam zdziczenie tych mas ustąpiło
wcześniej i w formie tak ostrej jak na kresach cywilizacyjnych nie
objawiało się.
Jeszcze słówko. Czytelnik w pracy mojej o Bohdanie Chmielnickim
znajdzie pewną niejednolitość metody — że tak powiem. Opowiadanie
wypadków, bynajmniej nie wyczerpujące, bo inaczej musiałbym dwa
razy tyle miejsca im poświęcić, przerywane jest roztrząsaniem
krytycznym, rozpatrywaniem szczegółowiej jakiegoś zdarzenia.
Taki sposób postępowania okazał się niezbędny. Postać Bohdana
Chmielnickiego, niewyraźna i zagadkowa, przedstawiała takie momenty,
które nie dadzą się ująć w formę zwykłego opowiadania
historycznego, bez poprzedniego krytycznego ich rozpatrzenia. Z tej też
racji ustępy, podlegające roztrząsaniu musiały wejść do głównego
tekstu. Tam gdzie je można było wydzielić z tekstu, uczyniłem to
przesunąwszy do przypisków. Niektóre, dotyczące bądź
osoby samego Chmielnickiego, bądź wypadków, które dały
początek buntowi, musiałem w głównym tekście utrzymać ze
względu, według mego mniemania, na całość monografii. Dlaczego dawałem
przewagę tym lub innym źródłom, dlaczego za mało korzystałem z
obcych, chociaż współczesnych, trudno byłoby się z tego
usprawiedliwiać. Uciekałem się do obcych tylko w rozstrzygającej
chwili, gdzie, zdawało mi się, że znalazłem jaśniej wyłożone fakty,
lepsze oświetlenie. Zdarzało się to rzadko. Wolałem dać przewagę naszym
pisarzom, nawet wówczas, gdy co do faktu lub opowiadania nie
było żadnej różnicy. Nasi brali udział w akcji, tamci opowiadali
o niej z ust trzecich najczęściej. Obcość pod względem narodowości
nadawała cechę swoją pracy.
Nie można żądać od człowieka, który przypadkowo pośród
nas zamieszkał i mieszkał niedługo, aby sąd wydał prawdziwy.
Najprawdziwsze relacje w ich opowiadaniach koszlawiły się często. Do
cytowania źródeł uciekałem się skąpo, prawie z konieczności.
Zamiarem moim było znać źródła i korzystać z nich, lecz
bynajmniej nie popisywać się znajomością wobec czytelnika,
którego nie to interesuje skąd moją wiedzę czerpałem, lecz co
dałem i jak. W ogóle, muszę przyznać się do zbrodni: zawieszanie
ogonków licznych i pstrokatych w końcu strony nie uważam wcale
za dowód uczoności, a tym bardziej za wartość i zdolność
umysłową pisarza, za znak naukowości dzieła. Stąd też wolałem, gdzie
można było, dać czytelnikowi rezultaty moich rozważań i pracy niż
łudzić go pozorami i formą, niż zaznajamiać go z każdą cegiełką,
której do budowy użyłem. To nie znaczy bynajmniej, abym
lekceważył wybór tych cegiełek, ale że więcej znaczenia i
interesu przedstawia dla mnie całość gmachu, którą budowniczy
odtworzył. Materiał sam przez się, najlepszy nawet, będzie tylko
materiałem, o tyle mającym wartość o ile będzie użyty. Piszę tych
słów kilka dlatego jedynie, aby krytykom, lubiącym się popisywać
wyszukiwaniem błędów zecerskich lub omyłek dla obciążania nimi
zbrodniczego autora, dać wskazówkę do zajęcia słusznego
stanowiska.
Opracowanie strony: © P.Jaroszczak - Przemyśl 2012