Historia ruchów hajdamackich
Franciszek Rawita-Gawroński
"Historia ruchów hajdamackich w XVIII w” – Lwów 1913 r.
/fragmenty/
Przedmowa
PODJĄŁEM próbę opracowania zdarzenia dziejowego XVIII w., znanego pod nazwą hajdamaczyzny i Koliszczyzny. Dotychczas żaden z historyków ani naszych, ani rosyjskich nie porywał się na objęcie i przedstawienie całokształtu wypadków i zdarzeń, określonych powyższymi nazwami, nie dlatego bynajmniej że brakło zdolności i sił, lecz brakło materiałów. W polskiej literaturze posiadaliśmy bogaty zbiór pamiętników i wspomnień, ale obejmowały one, że tak powiem, jeden fakt tylko tego zdarzenia dziejowego — rzeź Humańską; innych zaledwie dotykały, a o przedstawieniu całości ruchu — chociażby nawet z ostatniej doby Koliszczyzny — mowy być nawet nie mogło, gdyż każdy nieomal pamiętnikarz patrzył na opisywany przezeń fakt nie tylko ze stanowiska prowincjonalnego, ale z własnego punktu widzenia. To wszystko, co stanowiło źródła dziejowe, jak akty i dokumenty, o ile one granice dawnej Rzeczypospolitej obejmować mogły, przeszło do Rosji. Archiwa prowincjonalne, grodzkie, w których skupiał się materiał do dziejów hajdamaczyzny, zarówno wojewódzkie, jak i powiatowe, a więc bracławskie, winnickie i żytomierskie przede wszystkim, a następnie mniejszych miast powiatowych, przeniesione zostały do Kijowa i do niedawna były uniedostępnione dla użytku publicznego, do tego stopnia, że nawet współcześni wyjątkowo tylko wypisy z ksiąg otrzymać mogli. Tak rzeczy stały aż do roku m. w. 1860. Od tej chwili Rosja rozpoczęła wydawnictwa, dotyczące dziejów Ukrainy, a przede wszystkim stosunku Ukrainy do Polski. Lwią część naukowego kierownictwa przyjął na siebie Włodzimierz Antonowicz, późniejszy profesor uniwersytetu Kijowskiego.
Wydawnictwo powyższe miało wytyczną
tezę z góry postawioną, która brzmiała wyraźnie, że
Polacy byli wrogami ruskiego narodu, a stąd nienawiść do nich miała być
rodzajem spuścizny historycznej Rusi na przyszłość. Pogląd taki
wypływał wszakże nie tyle z badania źródeł, ile z polityki
celowej. Niektórzy z historyków rosyjskich, zwolennicy
takiej idei, nie chcieli widzieć lub nie doceniali jej doniosłości
politycznej; inni utopili w polemicznych zatargach miarę i prawdę,
uniesieni bądź duchem fałszywego fanatyzmu religijnego, podszytego
polityką, bądź też hasłami państwowymi. Szlachetniejszych unosił za
sobą prąd budzącego się radykalizmu ludowego i poza tą falą,
która ich niosła, nie pozwalał dopatrzyć prawdziwości
wypadków, zdarzeń i obrazu dziejowego.
Wszystko to, razem wzięte, przyczyniło się do tego, że wydawnictwo
aktów, dotyczących stosunku naszego dziejowego do Rusi,
przeważnie XVIII w., mogło przejść jedynie w ręce ludzi, miłujących
prawdę z punktu obserwacyjnego obcej polityki. Taki pogląd, ustalony
przez szkołę i system, stał się mimowolnie niejako własnością umysłową
całego pokolenia. Miało to fatalne następstwa: prowadziło i logicznie
prowadzić musiało bądź do wybierania takich aktów i
dokumentów, które idei górującej odpowiadały, bądź
też wyprowadzania z tych aktów wniosków zbyt daleko
idących, często fałszywych. A ponieważ szkoła i system polityczny
nastrajały i przygotawiały umysły powszechności do uznawania takich
poglądów za bezwzględną prawdę, — nikt też się nie dziwił
zbyt jaskrawym obrazom, malowanym na niekorzyść Polski, jako państwa i
narodu.
(...)
W wielkim ruchu hajdamackim, który przez cały wiek prawie niszczył i krwią oblewał kraj własny, nie dopatrzyłem ani śladu „wysokich idei” ożywiających jakoby wodzów tego ruchu, ale znalazłem natomiast dzikie instynkty, pchające do burzenia wszelkiego dorobku cywilizacyjnego, rozhukanie się namiętności bez dodatniego celu przed sobą, fanatyzm religijny bez ducha chrześcijańskiego w głębi, zupełny brak zmysłu państwowości i nieokiełznaną samowolę barbarzyństwa, żyjącego i działającego bez jutra politycznego. Społeczeństwo ruskie, najgorszymi tradycjami kozaczyzny ożywione, okazuje się niezdolne do rozumienia idei wolności państwowej; bezwzględne w żądaniach, kiedy ma przed sobą nadzieję zwycięstwa i poniżające się w niewolniczej pokorze, a nawet sprzedajne, ile razy czuje nad sobą przewagę gniotącej go siły. Pozbawione kultury umysłowej i moralnej — nie biorę w rachubę jednostek,ale masy - nie umie korzystać z praw państwowych w celach dalszego kształcenia się, a nie trzymane w karbach hamujących wrodzoną pożądliwość, w każdym państwie stać by się mogło pierwiastkiem dezorganizacyjnym. W życiu państwowym Rusi wspólnie z Polską objawiały się na przemian dwa rysy moralne tego społeczeństwa: przebiegłość i drapieżność.
Wszystkie te ujemne rysy posiadała Kozaczyzna, a spotężniały one i skoszlawiły się jeszcze bardziej w hajdamaczyźnie. Samodzielne, źródłowe badanie tego krwawego wypadku naszych polsko-ruskich stosunków, dało mi smutne przeświadczenie: że etniczne pierwiastki turańskie, tkwiące w krwi ukraińskiego społeczeństwa ruskiego, a wybuchające od czasu do czasu, były jedną z ważniejszych przyczyn, rzucających to społeczeństwo w objęcia bezbrzeżnej swawoli i czyniący z niego bardzo niepewny i mało przydatny materiał do pracy państwowej na długo jeszcze.Nie lękam się wypowiedzenia tego poglądu, bo go wysnułem jako ostateczny wniosek, badając nie tylko zjawisko samo hajdamaczyzny, lecz i moralny charakter tego zjawiska. Dla czytelnika nie jest rzeczą obojętną, jakie stanowisko zajmuje pisarz wobec zjawiska badanego. Fakty, składające się na nie, pozwalają je poznać dokładnie, a punkt, na którym pisarz stanął i na całość tego zjawiska patrzył, ułatwi i umożebni rozumienie go. Niektórzy szukali głównych motywów w nienawiści rasowej; inni upatrywali w zwykłej rozhukanej swawoli walkę klasową; byli tacy, którzy podsuwali ciemnym rozkiełznanym tłumom, nie posiadającym szczątków nawet tradycji państwowych, hasła walki o niezależność państwową; a i takich nie brak było, którzy wstrętną hajdamacką swawolę przyozdabiali sztandarem walki o zasadnicze dogmaty religijne. Każdy z tych punktów patrzenia ma swoją cząstkę racji bytu, bo niesłuszną byłoby rzeczą i nieprawdopodobną przypuścić, że brakło temu niedojrzałemu społeczeństwu nawet jednostek, wznoszących się ponad dzikość i pospolitość tłumu. W czasie półwiekowych przeszło walk hajdamackich nigdy i nigdzie żadne z powyższych haseł nie zostało sformułowane jasno i nie było sztandarem, koło którego walczące szeregi kupiły się. Nawet nienawiść szczepowa, wybuchająca z największą siłą, nie posiadała podkładu ani świadomego ani uzasadnionego, a główny jej motyw miał charakter zupełnie materialny.
Ocenienie przeto wielkiego dziejowego
zdarzenia z punktu jednostronnego, musi z konieczności być niesłuszne,
niedokładne i nieuzasadnione. Nie wpływ jednego czynnika, ale
wszystkich razem wziętych trzeba rozpatrywać równorzędnie, to
znaczy obrać takie stanowisko, z którego by całokształt tego
zdarzenia widać było. Takim punktem jest jedynie stanowisko państwowe
polskie. Na takim starałem się stanąć i na takim utrzymać się.
Oczywiście, że ze stanowiska obcych interesów państwowych i
politycznych, punktu religijnego lub klasowego patrząc, ruchy i walki
hajdamackie nabrać mogą innego charakteru i zabarwienia, niż te jakie
czytelnik w pracy mojej znajdzie, mam jednak przekonanie, że pod
względem historycznym mój punkt patrzenia jest szerszy,
sprawiedliwszy i bliższy prawdy niż poglądy różnych
historyków ruskich i rosyjskich.
Spis źródeł, materiałów, dokumentów, zarówno rękopiśmiennych jak i drukowanych, pozwoli czytelnikowi zorientować się w materiale, z jakiego korzystałem. Czy to już wszystko? — ktoś zapyta może. Bynajmniej. Wielu dzieł pisarzy bardzo wybitnych czytelnik tu nie znajdzie, chociaż pośrednio lub bezpośrednio dotyczą one hajdamaczyzny. Chodziło mi nie tyle o poglądy tego lub innego pisarza na hajdamaczyznę — w wielu razach słuszne, — lecz o sformułowanie własnego poglądu na całokształt ruchów hajdamackich. Z tego materiału, który mi własny sąd wyrobić pozwolił, o ile on znajduje się w druku lub w bibliotekach publicznych w rękopisach spoczywa, niewiele braknie, a był on aż nadto wystarczający do podjętej pracy. Nie ulega wątpliwości, że nowy materiał archiwalny bądź biblioteczny, wydany z czasem, przyczyni się niejednokrotnie do wyświetlenia badanego zdarzenia, niewiele jednakże przyczyni się do wyjaśnienia całości. Główne, fundamentalne osnowy pozostaną te same.
Znajdzie jednak czytelnik w pracy mojej lukę: jest to niewyjaśniona strona politycznych wpływów ościennych, o ile one, zarówno drogą gabinetową, jak i postronną na charakter tego dziejowego zdarzenia oddziaływały. Nie kusiłem się nawet o opracowanie tej strony w całości, czując przede wszystkim brak dostatecznych materiałów i źródeł. Na ten punkt zwracałem uwagę pobieżnie, o tyle tylko o ile najbliższe obce wpływy działały na szkodę Rzeczypospolitej.
Pozostaje jeszcze kilka słów powiedzieć o charakterze ruchów hajdamackich. Niektórzy radzi by podciągnąć zdziczałe wybryki hajdamackie pod ogólną kategorię ruchów ludowych w Europie, a osobliwie wojny chłopskiej w Niemczech. Nie ma w tym żadnej wspólności ani podobieństwa. Nie tu miejsce na zbijanie powyższej tezy, wskażę tylko zasadnicze różnice. W Niemczech wywieszono od razu program wyraźny, skupiony koło hasła — „chleba” — i ulg w imię którego toczyła się walka. Na Ukrainie zaś było tego chleba do zbytku. Chłopi niemieccy znaleźli dowódców i obrońców, rozumiejących jasno i dokładnie zadanie i cele walki i dlatego żądania swoje sformułowali od razu jako punkta wytyczne dalszej działalności. Nic podobnego z hajdamaczyzną nie było. Spotkała się ona z apoteozą u takich pisarków jak Szulgin, pozbawionych zupełnie zdolności analizy sumiennej wypadków dziejowych, ale z ostrą naganą u pisarzy uczciwych, nawet Rusinów. „Południoworosyjscy działacze historyczni — powiada Mordowcew — mówili tylko o tym, ile złego wyrządzili Rusinom Lachy, lecz zamilczali o tym, ile złego przyczynili mu oni sami, ich poplecznicy i starszyzna ruska”. A że szkody wyrządzone przez nich są wielkie, to nie ulega żadnej wątpliwości — chociaż o tych krzywdach milczą oni sami i ich historycy. Otóż na tę stronę życia Rusinów pragniemy zwrócić naszą uwagę, gdyż wszyscy dotychczasowi historycy zakrywali ją starannie.
Zobaczymy z podziwieniem, że nie zawsze winni Polacy, lecz że w połowie XVIII wieku Rusini doprowadzeni byli do położenia bez wyjścia przez własne prawo, własne porządki, własne władze i starszyznę. Nie wszędzie dusił Lach, ale także własny brat — Rusin, wzbogacony i wywyższony kosztem chłopa. Z konieczności będziemy musieli przekonać się, że wielu rusińskich mężów politycznych zeszłego wieku , których dotychczas uważano za bohaterów i męczenników za wolność własnego narodu, okażą się w zupełnie innym, a bardzo smutnym świetle: bohaterowie przemienią się — w rozbójników, a męczennicy za naród — w gnębicieli narodu, który gdyby był zdolny patrzyć w dalszą przyszłość, powiesiłby niezawodnie tych samych bohaterów i męczenników na jednej gałęzi z „Lachem, żydem i psem”.
Naród ruski uważał panowanie polskie jako jarzmo uciążliwe; służbę polskim panom nazywał „niewolą babilońską”, „pracą egipską”. Cierpienia Rusi pod panowaniem Polski stały się rodzajem komunałów, powtarzanych przez wszystkich historyków na rozmaite sposoby. Zdawało się, że naród, oddany przez Chmielnickiego pod opiekę Rosji, teraz dopiero odetchnie po „lackiej niewoli”. Stało się jednak inaczej. Naród zrozumiał, że on istotnie w niewoli, lecz u własnego „pana-brata”, w niewoli, z której już wyjścia nie było. Gorzką swoją dolę sam wyśpiewał:
Jak buły my polanyczymy, Hoduwalyś pałanyciamy : A jak stały za Moskalamy, Hodujemoś sucharamy…
Takie też istotnie są losy tego narodu.
Od początku prawie XVIII w. rozwijać się począł,
przeważnie na kresach ukrainnych, ruch ludowy, który już w
pierwszej ćwierci tego wieku przybrał nazwę hajdamaczyzny, a w r. 1768
wybuchnął groźnym dramatem, noszącym straszną w naszych dziejach nazwę
Koliszczyzny. Był to wielki orkan społeczny, który wstrząsnął
posadami Rzeczypospolitej, olbrzymi obszar kraju od Dniepru do
Dniestru, od posiadłości Siczy i stepów Budziackich aż po Wołyń
pokrył ruiną pożóg i strumieniami krwi bratniej.
Mimowolnie nasuwa się pytanie: jakie przyczyny wywołały ów orkan?
Wielkie wypadki dziejowe nigdy nie są następstwem tych tylko przyczyn, które je bezpośrednio wywołują, które są widoczne już dla każdego; początku ich trzeba koniecznie szukać dalej i głębiej w życiu państwowym. Nikt korzeni, odżywiających potężne drzewo, nie znajduje na powierzchni ziemi. To samo dzieje się z wielkimi wypadkami dziejowymi: związane są one nieraz z kilkuwiekowym życiem własnego społeczeństwa i państwa, w skład którego to społeczeństwo weszło.
Otóż przyczyny, które wywołały
hajdamaczyznę, podzielimy ogólnie na dwie grupy: dalsze i
bliższe, biorąc za podstawę oddalenie historyczne w stosunku do faktu,
nad którym wyczerpująco zastanowić się pragniemy. Tej
klasyfikacji przyczyn można by dać inne określenie, dzieląc je na
pośrednie i bezpośrednie; takie, które drogą tradycji i
warunków życia wszczepiły się niejako dziedzicznie w organizm
ludowy i te, które były wynikiem nieprawidłowych
stosunków prawno-państwowych, panujących na kresach. Jedne z
nich były wynikłością długowiekowego życia państwowego, rozwijającego
się nieprawidłowo w pewnym kierunku, drugie wypływały z samowoli lub
wybujałości przywilejów jednej warstwy narodu wobec drugiej, z
wpływów i akcji postronnej i wreszcie moralnego i religijnego
stanu społeczeństwa w pewnej chwili dziejowej. Naturalnie, trudno
bardzo oznaczyć granicę gdzie kończy się wina państwa a zaczyna się
jednostki lub klasy, szczególnie gdy państwo patrzyło często
przez palce na samowolę, — toteż nie myślę jednym pociągnięciem
pióra wydać wyrok potępienia na tych lub owych. Pragnę zbadać
wielki wypadek dziejowy, o ile zdołam wszechstronnie — oto moje
zadanie.
Przejdziemy teraz do poznania przyczyn dalszych.
Ażebyśmy mogli je łatwiej zrozumieć, rzućmy okiem na położenie, granice i sąsiedzkie stosunki tego kraju, w łonie którego rozegrał się dramat hajdamaczyzny. Objął on trzy województwa Rzeczypospolitej: kijowskie, podolskie i bracławskie, mało co granice ich przekroczywszy, a jeżeli to i miało miejsce, rozruchy obijały się już tylko słabym echem. Zanim jednak kraje te przeszły pod panowanie Litwy, a później Polski, były one widownią koczowisk i walk różnych narodów, które przeniosły się na zachód Europy lub też wsiąkały w organizm tubylczego społeczeństwa, przyjmując jego kulturę i język. Narody owe, często turań-skiego pochodzenia, mieszając się z krwią słowiańską, przelewały w nią swoje pierwiastki moralne i fizyczne, swoje zamiłowanie do włóczęgostwa i koczowniczego życia, lekceważenie wszelkie własności i pracy, brak wszelkiej pamięci o jutrze i przyszłości i w ten sposób wyciskały niewidzialne piętno na charakterze ludności miejscowej.
Przed przyjściem Mongołów większa część Ukrainy była zajęta, jak wiadomo, nie przez ludność osiadłą, ruską, słowiańską, lecz przez koczowników krwi turskiej, szczepu Tiurków. Cała południowa połać stepów od Donu przez Dniepr i Boh do Dniestru aż ku brzegom morskim stanowiła dziedzinę potężnych Połowców. Połać północna pomiędzy koczowiskami tamtych i siedzibami Rusi osiadłej, której sędziwy Kijów był i stolicą i strażnicą główną, stała się od dawna przytuliskiem podobnych do Połowców nomadów, choć krwi tejże, lecz ich rodowych przeciwników, rozłamanych na drobne plemiona. Słowiańscy sąsiedzi Czarnymi Kłobukami w ogóle ich zwali. Najsilniejsi z nich byli Torcy, trzymający się głównie Rosi; najbliżsi od Kijowa Berendeje na Rastawicy i Gniłopiacie, najdalsi może Czerkasy. Oprócz tych były jeszcze i drobniejsze plemiona, szczątki Pieczyngów i inne. Wrogowie Kumanów, trzymali oni od dawna z Rusią i zespolili się z życiem politycznym Kijowa. W takich warunkach nic naturalniejszego jak że z biegiem czasu, ulegli oni wyższości kultury ruskiej. Zawsze koczownicy, zdobyli się wszakże powoli i na stalsze zimowiska i gródki. W gródkach tych na rębie stepów, niejednokrotnie przez samych książąt kijowskich, władców zwierzchniczych zakładanych, stykali się oni z ludnością słowiańską i zapoznawali się z jej mową i wiarą. Może też w ten sposób poczęli się już wtedy asymilować z pierwiastkiem etnicznym ruskim. Ale i odwrotnie, z drugiej strony i Ruś słowiańska od dawna umiała wybiegać w step i łącznie z Turańcami „brodzić” po dzikich polach. Od dawna na Zadnieprzu zjawiają się „brodnicy”, tułacze stepowi, pomiędzy koczowiskami połowieckimi wojennie zorganizowani. Nie tylko ich nazwa brzmi swojsko, inne nadto cechy nakazują przypuszczać, że były to zbierane drużyny, mające może w swym zawiązku pierwotnym jakieś szczątki bitnych Siewierzan. Że tacy brodnicy ze swym wodzem Płoskinią w stanowczej potrzebie na Kałce zdradzili kniaziów i stanęli po stronie mongolskiej, pochodzeniu to ich jeszcze nie przeczy. Bracia ich z ducha, Kozacy, niejednokrotnie swoich kniaziów na sztych Tatarom wystawiali1. Byli oni bliżsi duchem i krwią Tatarom niż Słowianom; dziać się inaczej nawet nie mogło. Wpływy musiały być obustronne. Były one wszakże tylko wstępem smutnym, przygotowaniem drogi, którą miał się wcisnąć do kraju i ludności inny świat moralny i rasowy i położyć swoje piętno dziejowe, a atmosferą swoją nie tylko otoczyć, lecz na wskroś przeniknąć, całe kresowe społeczeństwo trzech wspomnianych województw.
Było to pojawienie się Mongołów i
podbój kraju, w którym i Ruś miała swoją siedzibę. W
epoce zwierzchnictwa mongolsko-tatarskiego nazwy osobne dawnych
koczowniczych plemion Ukrainy zupełnie prawie zanikły. Widocznie część
ich, bardziej Poboża i południa w ogóle trzymająca się, zlała
się z Tatarami, szczególnie gdy teraz, na tak zwanej
ówcześnie „ziemi podolskiej”, obejmującej
przestwór od Strypy, wpadającej na rębie czerwieńskim do
Dniestru aż poza Sine Wody w polach dzikich, dorzecza Dniepru
dotykających, powstała była odrębna horda podolska. Część zaś, i to
pewnie znaczniejsza, niechętna Tatarom, od dawna zbliżona z Rusią,
bardziej się jeszcze z nią spoliła aż do utraty nawet nazw swej
odrębności; gdy następnie zawitała tu Litwa, już ani o brodnikach, ani
o Czarnych Kłobukach żadnych nie słychać. Po Torkach pozostały do dziś
dnia ślady w nazwach wsi, po ich dawnych przytuliskach —
Torczyca, Torczesk, Torków, Torczyn; po Berendejach,
Berendyczach pozostało miano dzisiejszego Berdyczowa; po Turpijach
— Turbijówka, Turbów, po Czerkasach — miasto
Czerkasy i drobniejsze osady tejże nazwy.
Przed wiekiem trzynastym po Chrystusie mało co Europa wiedziała o
Tatarach. Nawet nazwa Tatarów nie istniała. Skąd się ona wzięła?
— Mało to nas na tym miejscu obchodzi. Zdaje się że sami siebie
nazywali Mogułami. Na początku XIII w. poczęli posuwać się ku
południo-zachodowi Europy. Założywszy państwo Kipczackie ze stolicą
przy ujściu Wołgi, jeden z chanów — Batu-chan —
podbił najprzód sąsiednie bliskie narody, potem na Ruś wyruszył,
a potęga tatarska sięgała Węgier, Bułgarii, Polski i Szląska. Jeden z
wodzów mongolskich, Nogaj, jak się zdaje potomek Dżyngis-chana,
pierwszy utorował drogę około r. 1236 przez Don, Dniepr i Dunaj
pobrzeżem Czarnego morza, dotarłszy aż do posad Paleologów.
Znalazłszy na tej przestrzeni dogodne warunki dla życia koczowniczego,
osiadali Tatarowie tu i ówdzie, uznając wszelką zależność od
Ordy Kipczackiej. Morowe powietrze, jakie wybuchło w krajach
Kipczackich około 1345, przyczyniło się także do tego, że wielu
Mongołów opuściło swoje stanowiska, przenosząc się nad Don i ku
Dnieprowi północnym wybrzeżem Azowskiego morza posuwając się. W
tym samym prawie czasie kiedy Nogaj pokrewnił się z Paleologiem
Michałem i wziął wnuczkę jego Eufrozynę za żonę, Orantymur, synowiec
Mangutymura, chana kipczackiego, opanował część Tauryki, kładąc
podwaliny pod późniejsze państwo Krymskie i dzieląc panowanie
nad krajem z koloniami genueńskimi. Mało nas interesuje w tym wypadku
jak się tworzyły, organizowały i wzrastały rozmaite ordy tatarskie w
sąsiedztwie naszym osiadłe, tylko w jakim one były do nas stosunku. W
XIV w. na północnych pobrzeżach Czarnego morza widzimy już
usadowione trzy ordy: Nogajską z lewej strony dolnego Dniepru do Donu,
Krymską w Tauryce i Jedysańską dolnym i średnim Dniestrem do ujścia
Dunaju prawie. Zależność ich od Ordy Kipczackiej była bardzo luźna, a
swawola trzymana na wodzy potężną dłonią Witolda. Krymscy Tatarowie z
większą bojaźnią spoglądali na północ, na Wilno niż do
Kipczackiego Saraju, a Jedysańcy opłacali się nawet za pastwiska od
Dniestru do Oczakowa.
W tym czasie rozpoczęła się pierwsza kolonizacja późniejszych południowych województw i stepów aż do morza Czarnego. Jazłowieccy i Sieniawscy posiadali okolice oczakowskie dziedzictwem. Nad Dnieprem leżały zamki litewskie Kremieńczuk, Upsk, Herbedejów, Róg, Missuryn, Kiczkas, Tawań, Oczaków; gdyby były osadzone garnizonami, broniły by wstępu do kraju Tatarom, mającym swoje koczowiska niżej Końskiej Wody. Pod obroną tych zamków i trwogą przed imieniem Witolda szerzyła się kolonizacja. Dniestrem spławiano pszenicę polską do Kaczubeju i Białogrodu od czasów Władysława Jagiełły (Długosz, 1415) aż do Kazimierza Jagiellończyka.
Zanosiło się na wielką i świetną przyszłość Polsce
i Litwie. W pomoc Tatarom przyszedł niespodziewany i potężny sojusznik
— Turcy. Zdobywszy Carogród (1453), zapragnęli zdobyć
Taurykę, ażeby panowanie swoje nad Czarnym morzem utrwalić. Nie tyle im
chodziło o Tatarów, ile o bogate kolonie Genueńczyków.
Niezgody pomiędzy Tatarami perekopskimi ułatwiły Mahometowi II zdobycie
całego półwyspu i uczyniły Ordę Krymską zawisłą od
Turków. Fakt ten stał się w naszych dziejach punktem zwrotnym.
Zdobyli oni na półwyspie Krymskim Kaffę, a z powrotem
Białogród i od razu usadowili się na dwóch mocnych
stanowiskach nad morzem Czarnym. Umożebniło to im rozciągnięcie opieki
swojej nad Tatarami perekopskimi i nad ordami wzdłuż brzegów
Czarnego morza rozrzuconymi aż do ujścia Dunaju. W ten sposób
Polacy zupełnie odcięci zostali od morza Czarnego. Późniejsze
wypadki przyczyniały się tylko powoli do wzmocnienia potęgi tatarskiej.
Złączenie się z Turkami uczyniło przede wszystkim pewniejszą siebie i
zuchwalszą Ordę Perekopską. Odrywała się ona powoli od zawisłości
chanów zawołżańskich i wchodziła w koło polityki Turcji.
Niezadowolona z przyjaznego łączenia się Kazimierza Jagiellończyka z
Wielką Ordą, a korzystając z niedbalstwa starostów
pogranicznych, Orda Perekopska poczęła wpadać w kraje ukrainne, a za
Jana Olbrachta posunęła się aż do Wisły, porwawszy w jasyr przeszło sto
tysięcy ludzi.
W walce Wielkiej Ordy z Krymską upadło państwo Kipczackie, otwierając drogę do przyszłej wielkości i potęgi Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, późniejszej Rosji, a wzmacniając siły Tatarów Perekopskich i przerzucając te siły całkowicie prawie w granice Rzeczypospolitej; wniosły one spu stoszenie, ruinę, niemożność prawidłowej kolonizacji i pierwiastki demoralizujące ludność miejscową. Od owej chwili Tatarowie, oparci już tylko o potęgę Turcji, rozpoczynają regularne i bezustanne najazdy na ziemie Rzeczypospolitej, powstrzymywane bądź chwilowymi zapasami z nimi energicznych starostów pogranicznych bądź doraźnymi zwycięstwami nad Turkami, bądź wreszcie — haraczem.
W niedługim stosunkowo czasie wszystkie stepy
czarnomorskie, od Donu do ujścia Dunaju, pokryły się ułusami
Tatarów. Oprócz ordy Perekopskiej, której siedziba
jasno określona półwyspem Taurydzkim, sięgała posad dawniejszych
Nogajów nad niższym Dnieprem, w tym czasie poczęły się tworzyć
nowe ordy, które później nieco przybrały rozmaite nazwy.
Zacznijmy od Dunaju. Najprzód tedy siedziała orda Dobrudzka,
która nazwisko swoje wzięła od miasteczka Dobrucz, niedaleko
Sylistrii; warownia ta wzniesiona była niegdyś przez cesarzów
bizantyńskich dla powstrzymania najazdów barbarzyńców,
naciskających na wątłe Cesarstwo przez Dunaj. Owa Dobrudzka
Tatarszczyzna, rozsiadła niegdyś na ziemiach małej Bułgarii, sięgała od
Sylistrii aż do ujścia Dunaju. Następnie szła orda Białogrodzka od
ujścia Dunaju, nad morzem aż do ujścia Dniestru i miasta Białogrodu,
nazwanego przez Turków Akermanem. Tatarzy ci nosili także nazwę
Budziackich, jak Naruszewicz mniema, od miasteczka, leżącego niedaleko
Dniestru — Budziaku, trudno przypuścić, ażeby od charakteru
stepów, na których koczowali, gęsto porosłych rośliną,
zwaną i dotychczas pod nazwą bodziaków lub bodiaków.
Tatarzy oczakowcy koczowali między ujściami Dniestru, Bohu i Dniepru,
na ziemi, która należała niegdyś do Podola i księstwa
kijowskiego. Za Dniestrem, nad brzegami tej rzeki, między Mohylowem a
Raszkowem, mieli siedlisko swoje Tatarowie, nazywani Lipkami.
Tak więc: z południo-wschodu, z południa i południo-zachodu już na początku XV w. zostaliśmy otoczeni obcym krwi naszej żywiołem turańskim, wzmocnionym i opartym o potęgę Turcji, ludem dzikim, koczowniczym, nie mającym pojęcia o prawie międzynarodowym, o mniej lub więcej prawidłowym życiu państwowym, żyjącym mało z pracy, a przeważnie z grabieży i rozboju. Szerokie, bezbrzeżne drogi stepowe, nie bronione wcale albo mało co, wiodły w głąb Rzeczypospolitej. Bogate i ludne sąsiednie kraje były przynętą dla Tatarów.
Gleba ziemi kijowskiej — powiada Michalon
Litwin — do tego stopnia jest żyzna i wdzięczna dla obrobienia,
że zorana raz tylko w parę wołów, daje największe urodzaje;
nawet nieuprawne role rodzą rośliny żywiące bądź łodygami bądź
korzeniami, ludzi. Tu rosną drzewa, dające najdelikatniejsze owoce,
uprawiana bywa winna jagoda, rodząca wielkie grona, a niekiedy na
pochyłościach rośnie także dziki winograd. W starych dębach i bukach, w
których ze starości potworzyły się dziupła, gnieżdżą się roje
pszczół, dających miód smaczny, piękny, aromatyczny.
Dzikich zwierząt — żubrów, dzikich koni, jeleni, takie
mnóstwo w lasach i na polach, że polowania odbywają się jedynie
dla skóry; z mięsa używają tylko polędwicę, — resztę
wyrzucają. Mięsa dzików i łań wcale nie jadają. Sarny w takiej
wielkiej ilości przebiegają w zimie ze stepów do lasów, a
w lecie — do stepów wracają, że każdy włościanin zabija
ich tysiące rocznie. Nad brzegami rzek liczne można spotkać żerowiska
bobrów. Ptactwa tak nadzwyczajna mnogość, że na wiosnę chłopięta
robią wyprawę po nie i całe łodzie wypełniają jajami dzikich kaczek,
gęsi, żurawi, łabędzi, a wylęgły drobiazg hodują przy domu. Orlęta
zamykają do klatek i hodują dla piór które potem do
strzał przymocowują. Psów karmią mięsem dzikich zwierząt i rybą,
gdyż rzeki przepełnione są jesiotrami i innymi wielkimi rybami,
napływającymi z morza do słodkiej wody.
Do tych krajów bogatych rwała się dzicz tatarska ażeby ludność brać w jasyr.
Już w połowie XVI w. naoczni świadkowie utrzymywali, że jedyną zaporę od Tatarów stanowił Dniepr, który poniżej Czerkas posiadał szereg skalistych występów (porohów) różnej wielkości, jako też wysokie brzegi tej rzeki. Tak więc przeprawa bywała możebna poza Czerkasami tylko na niektórych punktach — Kremieńczuk, Upsk, Herbedejów, Róg, Miszurin, Kiczkas, Tawań, Oczaków. Zwrócił na nie uwagę Witold, zamki pobudował i załogą osadził. Ale już na początku XVI w. leżały one w ruinie. Gdyby na tych miejscach — powiada Michalon — utrzymywać choć małą flotyllę, można byłoby uniemożebnić przeprawę najliczniejszym wojskom tatarskim, gdyż Tatarowie zwykle przeprawiają się bez łodzi, trzymając się za ogony końskie, bez broni i nadzy. Ludzie uzbrojeni, którzy by wypadli na nich w łodziach z komyszów i ostrowów, mogliby łatwo ich odpędzić. Ale o ile Dniepr niedogodny był dla przepraw w lecie, o tyle dogodny w zimie, gdyż nie tylko bezpiecznie wówczas wypasają swoje stada na ostrowach i zaroślach, ale równie bezpiecznie przeprawiają się w granice Rzeczypospolitej dla obłowu i grabieży.
Ze wszystkich polskich prowincji na największe niebezpieczeństwa i ruiny była wystawiona ziemia podolska, która tworzyła niby most dla Tatarów perekopskich, po którym oni wdzierali się na Wołyń, Ruś Czerwoną, Litwę a nawet w głąb Polski. Działo się to tym łatwiej, że na całej przestrzeni tej prowincji, obejmującej około 120 mil na długość i 20 do 30 na szerokość, nie było ani jednej poprzecznej rzeki, która by mogła pęd Tatarów powstrzymać lub utrudnić.
Oto były przyczyny, uniemożebniające prawidłowe zaludnienie nie tylko krajów w pobliżu ord tatarskich leżących, lecz całego prawie Podola, które stać by się mogło, skutkiem swojej niezmiernej urodzajności, niezawodnie najlepszą prowincją Rzeczypospolitej. Rola rodziła tutaj winograd i jedwab bez żadnych trosk człowieka. Mieszkańcy nie potrzebowaliby wcale sprowadzać wina zagranicznego, gdyby zdołano znaleźć sposób obronić kraj od najazdów tatarskich. Szczególnie, gdy po wpadnięciu Tatarów na Podole w roku 1436 i zniszczeniu wojsk polskich, szlachta nie miała odwagi powrócić, — ziemia i ludność pozostały bez obrony. Na uprawnych niwach zaległy pustki, ludność poszła w łyka tatarskie, a pozostały resztki wiodły życie bez jutra i bez chęci do pracy, która lada chwila mogła paść pastwą płomieni lub stać się łupem Tatarzyna.
Nie chodzi mi o to, abym wykazywał kto się bronił
od Tatarów, jak i kiedy, lecz żebym przedstawił na oczy
charakter walki, który nie mógł pozostać bez wpływu na
moralną stronę ludności. Z jednej strony był zbójecki napad w
celu rabunku, z drugiej brak zorganizowanej obrony wobec niemożności
zorganizowania jej. Znany bywał często kierunek napadu i walki, ale
nieznany czas i siła przeciw jakiej walczyć miano. Najwyższą zaletą
wodza stawała się nie tylko odwaga, lecz przebiegłość; jedna strona
wysilała się ażeby napaść znienacka i uczynić jak największe
spustoszenie, druga — ażeby napaść uczynić najmniej szkodliwą lub
pędzoną w jasyr ludność odbić. Zarzuciwszy przeto obronę tych
punktów, na które wskazywał jeszcze Michalon Litwin,
cofnięto je w głąb kraju i poczęto wzmacniać posterunki, leżące na
szlakach tatarskich: Bracław, Winnicę, Bar. Chodziło już nie o to ażeby
ratować ziemię ciągnącą się między brzegami Dniepru i Dniestru do morza
Czarnego i ludność, lecz ażeby zamknąć drogę Tatarom na Ruś Czerwoną,
Małopolskę i Wołyń. Jednym z takich posterunków był także
Rów, a później nieco Bar, zbudowany niedaleko tego
miejsca gdzie Rów leżał, przez królowę Bonę. Tu stanął na
leżach jeden z najdzielniejszych obrońców kresowych, Bernard
Pretficz, który zorganizował lekkie oddziały wojska, gotowe
zawsze do walki, doskonale znające stepy i uroczyska i z nimi uganiał
się za Tatarami usiłującymi pomiędzy Kamieńcem, Barem, szlakiem
Kuczmeńskim przemknąć się w głąb Rzeczypospolitej.
Jakiż był charakter tej walki? Najlepiej nam wyjaśnią własne słowa Pretficza i jego apologia na sejmie 1550 r.
Od czasu kiedy Pretficz w Barze się wzmocnił i
„legał na polu między szlaki z kozactwem”, zmniejszyły się
znacznie napady tatarskie co do ilości i rozmiarów. Wielkie
najazdy hord białogrodzkiej, oczakowskiej, dobruckiej, kilijskiej,
zniszczone pod Zińkowem i Wrzeszczaczyńcach, ustały, a rozpoczęła się
natomiast szarpanina zbójów i złodziejów
stepowych. „Tatarowie w małych poczciech chodzić jęli dla
przekradzenia imo straż najwięcej po 200, po 300, a po 50, 60, 40, a po
30 i po 10”. Na stepie trudno było odnaleźć szlak tych
włóczęgów między śladami dzikich koni, żubrów,
jeleni i innych zwierząt. Nie sami wszakże chodzili Tatarowie. „I
Turcy z nimi chodzili i sługi swe posyłali — powiada Pretficz
—, a insi konie pod Tatary dawali za połowicę zdobyczy, jako i
dziś dają, a tak im to smakowało bardzo, abo stąd bogacili, bo co
Tatarzyn dostał na koniach tureckich, to połowicę mu płacił jako
chciał, a konie swe wziął. A tak stamtąd bogacili i Cesarza. Od ludzi
branych w ziemiach Rzeczpospolitej szło myto po 600 asprów;
sprzedający i kupujący płacili po 300 aspr a w ten sposób z
ludzi sprzedanych w Białogrodzie i Oczakowie sułtan pobierał rocznie
myta kilkaset tysięcy”. Od czasów Pretficza zmniejszyły
się i myta sułtanów i zarobek Tatarów, a niezadowolenie
rosło, gdyż Pretficz począł się trzymać tej samej metody wojowania co i
Tatarzy: wpadał znienacka pośród ułusy i rabował co się dało.
Stąd naturalnie skargi do „cesarza tureckiego” na szkody.
„Ale tego, jak żywo, nie było — mówi Pretficz
—, co oni pisali, jakoby im to miano pobrać, jedno to oni pisali
z tej przyczyny że onych pierwszych pożytków, które
miewali z Tatar i sam Cesarz teraz nie miewa. I owszem, miasto
pożytków, szkody przez Tatary podejmują, a to że dawniej wielki
pożytek miewali od Tatar z koni, których im dawali z połowicy,
albo którzy kolwiek Tatarowie wynijdą w ziemię W.K.M. rzadkoby
którzy ujść mieli cało niebici a nie gromieni, przez co Turcy
szkody mają a ubożeją, a to że im konie przepadają wespół i z
Tatary, których im dają z połowice”.
Tak więc palili, rabowali i kradli Tatarzy, biorąc ludność miejscową w
niewolę, zmuszając ją także po trosze do koczowniczego życia, do
ukrywania się i przyzwyczajając do nieprawidłowych stosunków,
— ale też pięknym za nadobne odpłacał Pretficz: zapędzał się pod
Oczaków, na „Wierchowiny Berezańskie” i Kremieńczuk
z jednej strony, a między Bohem aż za Dniestr średni i niższy do Kajnar
i Cecory. W wyprawach tych nie oszczędzano nikogo, brano co się dało, a
nieraz po 500 i po 1000 koni odbierano Tatarom. Nie zawsze się na tym
kończyło. Gdy się sposobność nadarzyła, Pretficz, „mszcząc się
krzywdy J.K.M.”, brał jeńców pośród Tatarów,
a dzieci ich i żony „kłół i deptał”.
Przyzwyczajano się powoli do lekceważenia własnego
i cudzego życia. To się nazywało „bawić się w ziemiach
nieprzyjacielskich chlebem kozackim”. To co robił Pretficz
świadomie, w interesie Rzeczypospolitej i do czego był upoważniony,
mając na względzie obronę granic, spokój ludności i pognębienie
nieprzyjaciela, to samo, mało co później po nim, robili na
własną rękę rozmaici „hetmanowie kozaccy”, mając
głównie rabunek na względzie. Można by w takich swawolach i
wybrykach upatrywać poniekąd akt samoobrony — myśl ta wszakże w
samym ogniu walki zacierała się i ginęła, a występowały czyny, pełne
samowoli i zuchwalstwa.
Jednym z pierwszych, który w „chlebie kozackim”
zasmakował, był Nalewajko. Pragnąc na własną rękę z nieprzyjacielem się
zmierzyć, zebrał watahę i na Tatarów wyruszył: był pod Tehinią,
Białogrodem, Kilią, Tehinię szturmem zdobył, rozpuszczał zagony
„pięćset i kilkanaście siół ogniem w niwecz
obrócił”, a 4000 „Turków, Turkiń,
Tatarów i Tatarek pojmał”. Przeszkodził mu w tej wyprawie
hospodar wołoski, bo zaszedł drogę w 7000 ludzi i wszystko odebrał.
Nalewajko nie dał za wygraną, złączył się z towarzyszem swoim Łobodą i
do Wołoch się puścił, szczęśliwie nieprzyjaciela zwyciężył, działa mu
pobrał i do Baru oddał. Ale i tu „zestarzeć się koniom nie
dali”: poszli w pomoc rozmaitym „panom
chrześciańskim” i znowu rabowali i mordowali Tatarów i
Turków.
Na nieprzyjaciołach „krzyża świętego” nie kończyła się walka: tak samo jak w ziemi niewiernych gospodarował Nalewajko i w kraju. Czekając „okazyi do służby Rzeczpospolitej”, „gościńcem kozackim” nad Dnieprem ruszył na Litwę — nie gardząc tym co się po drodze zdarzyło. Był w Kopylu, Słucku, zawitał do Mohylewa. Włócząc się z watahą i nie pragnąc niczego innego jak tylko „chleba zjeść z pokojem”, odbierał chleb i mącił pokój innym. Nie mógł sobie przeto wytłumaczyć, dlaczego ze wszech stron z wojskiem na niego nastają i jako rabownika uważają.
Oprócz Tatarów istniało także na południowo-zachodnim pograniczu z nimi mniejsze ognisko, z którego przedzierały się pierwiastki zawieruchy i nieładu ku kresom podolskim: była to Wołoszczyzna. Wyćwiczone na tatarskich zagonach, wypadały stamtąd awanturnicze watahy w głąb Podola, gospodarując tak samo jak Tatarzy. Stefan IV wojewoda wołoski ku końcowi XV w. wpadł na Podole, zdobył Bracław, spalił, a ludność wraz z niewiastami i dziećmi do siebie uprowadził. Nie był to wypadek odosobniony. Dziś rabowali Wołochowie u nas, jutro — Kozacy u Wołochów. Zwoływano ludzi na Podole na „wielkie słobody”, Wołochowie zaś zachęcali ochotników „naprotiw pohanym”, a w ten sposób z jednego i drugiego kraju wychodzili nie najlepsi, ale tacy, którzy zasmakowawszy już „kozackiego chleba” bawili się kradzieżą, rozbojem i włóczęgostwem. Jeden i drugi powód dawał do tego doskonałą sposobność.
Władza pogranicznych starostów stawała się bezsilna wobec ustawicznego ruchu samowolnej ludności, wędrującej z miejsca na miejsce, bądź uciekając od poganów bądź szukając ich dla „chleba”. Kupy takich włóczęgów wkraczały z Wołoszy w granice Rzeczypospolitej, szczególnie na Podole, mordując i rabując wszędzie bezkarnie. Tak samo bezkarnie gospodarowali na Wołoszy różni oczajdusze, potworzywszy sobie własne watahy. Niekiedy wspólnie z Tatarami tacy lekko uzbrojeni rabusie pod imieniem „kozaków” szli za „chlebem” gdzie oczy niosły. Częściej jednak zdarzało się, że szukali nie chleba, lecz popuszczali tylko wodzę swojej zbójnickiej fantazji i niepowściągliwej chęci rabunku.
W ogóle jednak w ciągu XV. w, przeważała na
Ukrainie na pewno ludność luźnie osiadła. Ale czy to były watahy
turskie czystej krwi i o cechach zupełnie nieruskich, to rzecz zupełnie
inna. O ile bowiem mamy prawo sądzić z faktów późniejszej
daty, zdaje się, że już wtedy koczownicy pól dzikich,
bezpośredni spadkobiercy Torków i wszelakich ich
pobratymców, nie przestając być z ducha i obyczaju Turańcami,
mieszając się ciągle z Rusią, przyswajali niekiedy jej język a może i
powierzchowną wiarę.
Nie brakło w nowym amalgamacie etnicznym na Rusi i samych
Tatarów. Wiemy że Witold sadowił nie tylko na Litwie lecz i na
Rusi południowej brańców i nie brańców tatarskich, a
szukającej u niego opieki tatarskiej starszyźnie rozdawał pod
obowiązkiem wojennym nawet znaczne obszary. Nie tylko otatarzeni
kniaziowie, jak Glińscy, ale nawet późniejsi ziemianie stepowi
kijowscy i bracławscy o nazwach turańskich, owi Czemerysy, sprowadzeni
spod Ostroga, a osadzeni przez Bonę pod Barem, czerkiescy Petyhorce,
— wszyscy oni byli z pochodzenia przeważnie Turańcy,
którzy przez parowiekowe spolenie się z Rusią, przybrali cechy
dawnych jej „brodników” i w ten sposób
wytworzyli zaczyn przyszłego usłowianienia całej Ukrainy, ku czemu też
przyczynić się mogło niepomału i nieprzerwane od wieków
wybieganie luźnych żywiołów czysto ruskich w „pola”.
Cechy takiego zespolenia się i wpływy plemion turańskich dostrzeżemy później przy państwowym zrzeszeniu się Ukrainy i Podola z Rzeczpospolitą. Tak więc rozsiedlenie się Tatarów na południowych Ukrainach litewsko-ruskiego państwa i Rzeczypospolitej wniosło po rozmaitych turkskich poprzednikach w społeczeństwo kresowe owego ducha bezustannej zawieruchy wewnętrznej, która nauczywszy ludzi lekceważenia własnego i cudzego życia i mienia i wykształciwszy całe pokolenia w niepewności jutra, wprowadziła w krew jego czynniki moralne rozkładające i demoralizujące. Pod wpływem bezustannych najazdów tatarskich jedna część ludności, wyrzucona z warunków spokojnego codziennego życia, włóczyła się wzdłuż i wszerz, szukając spokojnego siedliska, dopóki nie wpadła w łyka tatarskie; druga szła za przykładem sąsiadów: odwzajemniała się hojnie rabunkiem i rozbojem, przyzwyczajając się powoli do tego „chleba kozackiego”, który, nauczywszy się jeść u Tatarów, i u swoich później obficie jadała. Do pierwiastków turańskich, zaszczepionych w kresowym społeczeństwie przez domieszkę Pieczyngów, Połowców, Berendejów, przybyła teraz nowa domieszka krwi i kształciły się powoli zbójeckie instynkty odziedziczone od dzikich tatarskich koczownikó
Siedząca za Dniestrem Wołosza, z Rusią pomieszana,
miała tych samych nauczycieli i taką samą szła drogą, wnosząc,
szczególnie na Podole, z którym się stykała, te same
pierwiastki dezorganizacyjne i niszczące, jakie wnosili Tatarowie.
Po Pretficzu już nigdy obrona kresów nie była ani tak regularna
ani tak skuteczna. Nie stało obrońcy, wnoszącego do sprawy publicznej
zamiłowanie rzemiosła wojennego, bitność rycerską, zdolność
orientacyjną, doskonałą znajomość terenu walki i nieposzlakowaną
uczciwość obywatelską, — ale pozostał jego system walki. W ten
sposób jak on organizował wyprawy ku obronie od Tatarów,
organizowali później inni na własną rękę, przyzwyczajając powoli
ludność do włóczęgi, rabunku, rozboju, a odrywając natomiast od
pracy. W ten sposób wyrabiał się powoli nieznany przedtem
nowy typ awanturnika, na pół rycerza, na pół opryszka,
który napadając i rabując Tatarów, robił z tego rodzaj
rzemiosła, ale rozhukawszy się i spróbowawszy krwi tatarskiej,
nie gardził ani mieniem ani krwią „chrześcijańską”; obok
jakiej takiej obrony pogranicznej prawidłowej, wytwarzały się orszaki
zuchwałych „hetmanów kozackich”, szukających
szczęścia i sławy w rabunku i plądrowaniu cudzego mienia — nie
zawsze tatarskiego.
Nie będziemy się teraz zastanawiać ani nad pochodzeniem i ewolucjami znaczenia samej nazwy „Kozak”, ani nad kozactwem w ogóle i jego rolą historyczną w dziejach rozgranicza tatarsko-słowiańskiego. Dziś przypomnimy wstępnie tylko że wyraz kozak — turski, znany wszystkim ludom tego szczepu a kozactwo, wykwit kozakowania, wcale nie wyłączna przynależność polsko-litewskiej Ukrainy. Nim się ono zjawiło, zabrzmiało raczej na Dnieprze, znane już było pierwej wśród sąsiednich Tatarów na naszych jak i na południowych „riazańskich” granicach carstwa moskiewskiego. Ciekawsze jest dla nas, co to była i jak powstała na Ukrainie ta warstwa społeczna, która u schyłku wieku XV poczęła była przybierać zapożyczone od koczowniczych sąsiadów a napastników obce sobie dotąd, i nie wiele na początku poważne miano.
Po tym wszystkim, cośmy już wyżej powiedzieli, nietrudno zrozumieć, że po uciszeniu się burzy Menglirejowskich najazdów, po rozszerzeniu się Tatarstwa na południowych, wschodnich i zachodnich kresach późniejszej Ukrainy, w najszerszym znaczeniu wziętej, przy podnoszącej się odwadze do odwetu, nazwę Kozaków mogła była początkowo przybrać ta przede wszystkim warstwa ludności stepowej, która i pochodzeniem swym przez pół turskim u kolebki i trybem życia, najbliższa była kozaków tatarskich. Miano „brodników” dawno przebrzmiało, tak samo jak „sewruków” i „bołochowców”, a nie było po prostu nazwy dla tych, co nie przestając być jak tamci „uchodnikami”, myśliwcami różnego rodzaju, trudnili się chociażby odwetowym napastnictwem sąsiadów. Jednym słowem, trudnili się oni coraz wyłączniej kozakowaniem, nie połowieckim tylko czatowaniem w stepie, lecz tatarskim najezdniczym przemysłem. Gdy nie było nazwy własnej, zapożyczono ją gotową u pobratymców z ducha.
Z tej niewyraźnej mgławicy społecznej o celach niejasnych i niepewnych, zaczął się powoli wytwarzać oryginalny państwowo-rycerski organizm, tworzący się jakoby pod hasłem walki z niewiernymi, wrogi jednak wszelkiemu porządkowi państwowemu, nie poddający się żadnej organizacji — oprócz wojskowej, uważający każdy zamach na samowolę za zamach — na wolność. Była to kozaczyzna niżowa, usadowiona w zasiekach i nasypiskach nad niższym Dnieprem i stąd Niżem albo Siczą zwana. Wyrabiając w sobie przez dwuwiekowe prawie istnienie tradycję walki z Turkami, mającej charakter samowolnych napadów i rabunku, łączącej się niekiedy z uwolnieniem więźniów, zwiększali swoje znaczenie, wpływ i szeregi, zapominając z czasem o głównym celu, a walcząc natomiast o rzekome prawa i wolność z Rzeczpospolitą, pod której opieką zostawali. Poczęły się w tym dziwnym społeczeństwie wyrabiać z czasem, pod wpływem państwowego ustroju Rzeczypospolitej, pragnienia i aspiracje polityczne z zaczątkami świadomości odrębności narodowej. Sicz stała się rozsadnikiem idei późniejszej Kozaczyzny politycznej, w którą wsiąkały powoli wszystkie pierwiastki awanturnicze, samowolne, w samowoli powstrzymywane, niezadowolone zarówno z tego jak z porządków państwowych, którym należało się poddać. Przybyły do tego jeszcze żale i niezadowolenia osobiste, żyłka do rabunku i awantury. Po Nalewajce, który najwięcej zbliżał się do hajdamackich watażków XVIII w., wystąpił Pawluk, potem Bohdan Chmielnicki, zaprzyjaźniony z Tatarami, hulał od porohów po Lwów i Lublin. Przez dwa wieki prawie trwały nieustanne walki kozackie, połączone z bezprzykładnym rabunkiem i rozbojem, równorzędnie z napadami tatarskimi i wojnami z Turcją. Były to już wszakże tylko następstwa złego, nad którymi zatrzymywać się nie będziemy.
Wróćmy teraz do Siczy dlatego, że ona
reprezentowała jakoby ideę walki z Turkami i Tatarami, tj. z tym
fermentem, który ciągle pianę swoją wyrzucał nie tylko na brzegi
lecz nawet w głąb Rzeczypospolitej. Czym właściwie była Sicz i czym by
stać się mogła dla Polski i dla siebie? Tak długo nie było na Niżu
Kozaczyzny, jak długo nie było potrzeby. Z chwilą prawie zdobycia przez
Turków Czarnego morza i opanowania przez Tatarów
stepów południowych, zaczyna być głośno na Niżu. Utworzyło się
tam bez
wiedzy i woli Rzeczypospolitej bractwo wojskowe,
„towarzystwo”, którego istnienie miało za cel jasno
i świadomie sformułowany w czynach: walkę orężną z nowymi sąsiadami,
napierającymi od Azowskiego i Czarnego morza, jako też od Białogrodu na
granice Rzeczypospolitej. Było to zorganizowanie się przypadkowe, nie
mające żadnych celów państwowych własnych, a tym bardziej
Rzeczypospolitej, przed sobą. Złączył ich instynkt samoobrony z
potrzebą zemsty i rabunku połączony. Na charakter tego
„stowarzyszenia ludzi orężnych” zwrócił uwagę Michał
Grabowski — nie historyk wprawdzie fachowy, ale doskonały znawca
życia i stosunków kresowych. „Naprzeciw zakonów
rycerskich — powiada on, — strażnic zachodniego
społeczeństwa, istniało drugie stanowisko wojskowe, rozłożone po
pustyniach i między kataraktami rzek, gdzie ostrów był
klasztorem, step komandoryą”.
Myśl Grabowskiego podjął Michał Gliszczyński, rozwinął i uzasadnił.
Zasadnicze cechy organizacji wewnętrznej „towarzystwa
siczowego” były istotnie identyczne prawie z charakterem
zakonów kawalerskich. Zaporożcy złączeni byli ze sobą przede
wszystkim węzłami towarzystwa, bez różnicy stopnia, lat i
pochodzenia, stąd między sobą nazywali się „braćmi”, a
atamana kurennego tytułowali „ojcem”. Następnie łączyła ich
jedność religii, wykluczająca wszelkie inne wyznania (w
późniejszym okresie), węzeł posłuszeństwa (votum obedientiae) i
odrębność do tego stopnia, że nawet kościół i duchowieństwo
uważali za instytucje niezależne, własne, uznające tylko powagę
„kosza”. Wreszcie jednoczyli się pod hasłem bezżeństwa.
Dziwić to na pozór może, że pośród porohów niedostępnych, w dzikich i nie zaludnionych stepach powstaje związek wojskowy, nie powołany ani przez Kościół urzędowy ani przez państwo żadne, we 250 lat prawie po zniesieniu templariuszów (r. 1313), a w chwili nieomal kiedy północny zakon krzyżacki przechodzi w państwo świeckie (1562) i staje się wasalem Polski. Rzeczywiście jednak nie ma w tym nic dziwnego: templariusze znikli, stając się do walki niezdolnymi, a dalsze istnienie Krzyżaków, jako zakonu, było absurdem, — musieli się sekularyzować i utworzyli państwo świeckie. Pogląd taki na genezę Siczy Zaporoskiej spopularyzował się rychło dzięki zupełnemu brakowi znajomości życia wewnętrznego Zaporoża. Cechy zakonów kawalerskich, uderzające pozornym podobieństwem, były raczej braterstwem broni niż braterstwem zakonnym, a wewnętrzne życie tego rzekomego bractwa kawalerskiego posiada, pomimo tytułów braterstwa, cechy życia na poły dzikiej gromady ludzi, oddających się swawoli zbójnickiej, połączonej ze swawolą indywidualną bez hamulca i granic, żyjących bez żadnych pragnień kulturalnych i umysłowych. Przy sposobności będziemy mogli bliżej poznać to zrzeszenie się z początku przypadkowe, później rozrośnięte w związek kozacki, który krwawo zapisał się w dziejach naszego narodu.
Kozacy niżowi zatem nie potrzebowali
sekularyzacji, bo nie byli bractwem zakonnym, ale nie posiadając zmysłu
politycznego i niezdolni do pracy regularnej, zginęli marnie,
strawiwszy siłę na rozbojach, nie rozumiejąc doniosłości i znaczenia
idei ani państwowej, ani narodowej. Usadowiwszy się w miejscu
niedostępnym dla Turcji, bo na pograniczu Rzeczypospolitej, śród
stepów, w otoczeniu bezludnych dzikich pól, a okoleni
wodą, stali się także niedostępnymi dla ataków Tatarów.
Wypływali więc na swoich czajkach na morze, dając się we znaki
zarówno Turkom jak i Tatarom. Nie utrzymuję wcale, ażeby
zawiązanie się „towarzystwa siczowego” miało cel świadomy i
jedyny — walki z pogaństwem w imię idei państwowej lub obrony
narodowości, ale zaprzeczyć się nie da, że taki cel wypłynął z samej
istoty walki. Przypadkowe zgromadzenie się w większym obronnym taborze
ludzi obytych z wojną, żyjących, z niej, znających dosko nale
kryjówki tatarskie i sposoby uganiania się za nieprzyjacielem,
wyćwiczonych w tym od Witolda aż do Pretficza i utarczek
starostów pogranicznych, mogły się bardzo przydać dla polityki
Rzeczypospolitej. Obowiązkiem jej było cele tego
„towarzystwa” jaśniej uświadomić, Sicz odpowiednio
zorganizować, walce nadać charakter regularny i w ten sposób
przy pomocy sił Zaporoża, skierowanych na zewnątrz, rozbić obręcze
tatarską i turecką; a opanowawszy brzegi Czarnego morza, zająć takie
stanowisko, jakie, po zniszczeniu Tatarów i osłabieniu Turcji,
Rosja zajęła.
Działo się jednak przeciwnie; Rzeczpospolita
prowadziła niedołężną, trwożliwą i wahającą się politykę państwową
względem sąsiadów kresów południowych, pozwoliła i
ułatwiła Niżowcom zatracić cel dziejowy, a przez to samo z biegiem
czasu umożebniła Rosji wyzyskać ideę walki z pogaństwem na korzyść
własnej potęgi państwowej. Zaporoże było niezawodnie siłą wielką,
objawiającą się w samej spójni jego, jedności militarnej i
odwadze, jako też organizacji wojskowej, ale nie posiadało, jak
powiedziałem, zmysłu państwowego, miało w łonie swoim za dużo
żywiołów niesfornych, pozbawionych wykształcenia dziejowego,
samowolnych, ambitnych, zuchwałych, hulaszczych, zdemoralizowanych
samym charakterem walki. Istnienie jego mogło być przeto pożyteczne
tylko jako narzędzie w ręku cudzym. Rzeczpospolita nie umiała ani użyć
ani zużytkować tego narzędzia.
Wielki błąd nasz dziejowy tkwił w tym, żeśmy względem Turków i Tatarów prowadzili politykę obrony, kiedy rozum stanu wymagał polityki zaczepnej. Odsunięci bez walki od morza Czarnego, powinniśmy byli dążyć do niego wszelkimi siłami, ażeby dać granicom Rzeczypospolitej przyrodzone niejako oparcie, zniszczyć tam panowanie i wpływy tureckie, i Tatarów, demoralizujących charakterem swej walki ludność miejscową, usunąć z ich siedzib. Mając pod bokiem, iż tak powiem, kształtującą się potęgę Siczy, zwracaliśmy na nią dopiero wówczas uwagę, gdy Turkom i Tatarom doskwierała, rozbójnicząc i rabując pobrzeża czarnomorskie, przyzwyczajając się w ten sposób do cudzego chleba i próżniactwa.
Społeczeństwo nasze, szczególnie ci,
którzy bliżej siedzieli kresów i znali doskonale
tamtejsze stosunki, zwracali niejednokrotnie uwagę Rzeczypospolitej na
potrzeby stanowczej walki z Turkami i Tatarami w celu zużytkowania
przyrodzonych bogactw Ukrainy i Podola i prowadzenia prawidłowej
kolonizacji. Nieszczęście chciało, że u steru rządu byli ludzie,
którzy walkę z Turkami i Tatarami oceniali ze stanowiska
chrześcijańskiego, ale nie państwowego i dla zdobycia chwilowego pokoju
u pohańców poświęcali przyszłość.
Jednym z pierwszych, który u nas głośno przemówił
zarówno o potrzebie osadzania pustyń w ziemiach ruskich, jak i o
potrzebie podniesienia wojny przeciwko Turkom i Tatarom, był ks.
Józef Wereszczyński, biskup kijowski. Widział on
„niebezpieczeństwo niezmierne, k’temu częste bezprawie
wszystkiej Ukrainy Królestwa Polskiego” i skutki
bezustannego szarpania się z Tatarami i Turkami, uniemożliwiające
wszelkie prawidłowe życie państwowe dla tej „miłej i złotej
Ukrainy”, za którą jako za murem siedziała cała
Rzeczpospolita. Inaczej niepodobna zapobiec wszelakiemu
niebezpieczeństwu, jeżeli — mówił do swoich
współczesnych — naprzód na Ukrainie kolegium
rycerskiego, tj. rycerskiej szkoły dla miłego potomstwa swego krwi
szlacheckiej fundować zgoła nie będziecie. W szkole tej miało był
dziesięć tysięcy żołnierza. Pragnął ażeby owo „kollegium”
miało swoją siedzibę „nie in visceribus regni, po krakowsku na
burku, ale w polach sub dio, pod dachem niebieskim, bądź przy
szpichlerzach J. K. M., bądź też przy szpichlerzach Rzeczpospolitej, z
którychby zawżdy mieć mogli swoje wszystkie necesaria”.
Chodziło mu przeto nie o żadną inną szkołę, jeno o
żołnierską, praktyczną, gdzie by się uczono tylko dobrze bić
nieprzyjaciela. Byłoby to i zajęcie i cel dla ludności miejscowej, bo
nie tylko dawano by odpór zagonom tatarskim, ale młodzież
miałaby uczciwe zajęcie zamiast „siedzieć na Niżu i łupić czabany
tureckie”. „Owej szkole rycerskiej zamiast supremum
cancellarium academiae potrzeba byłoby dać Hetmana Wielkiego koronnego
w rzeczach rycerskich dzielnego; miasto rektora universitatis albo
podkanclerza, potrzeba im dać Hetmana polnego sprawnego; miasto
dziekanów jakiejkolwiek facultatis potrzeba im dać pułkowniki w
rzeczach rycerskich biegłe”. Gdyby trudno było o większą ilość
wojska, Wereszczyński godził się aby „bodaj utrzymywać w onej
szkole dwa tysiące usarzów, ale też do tego trzy tysiące po
kozacku”. Starostowie mieli dawać na utrzymanie czwartą część
dochodów, szlachta — dziesięcinę. I tego miało starczyć na
wyżywienie i uzbrojenie „szkoły”. W prochy, kule, działa
polne miał zaopatrzyć szkołę skarb Rzeczypospolitej. Dla tego, ażeby
państwo miało obronę od północnych i wschodnich krajów,
radził na Zadnieprzu osadzić rycerstwo „według reguły multańskich
Krzyżaków”, którzy by wspierali w razie potrzeby i
„szkołę” ukraińską.
Na tym projekcie energiczny biskup nie poprzestał, jakby na dowód, że „nie biblią ale szablą biskupi kijowscy dysputują”. Proponował on jeszcze, ażeby od każdego dziesiątka osiadłych poddanych składali się panowie na „jednego konia i na ćwierć lata złotych 15”. Potrzebną ilość piechoty miały dostarczyć miasta i miasteczka w ten sposób, że dziewięciu miało dziesiątego „wyprawować”, dając mu żołd na pół roku złotych 18. Służba kozacka miała sukursować owe wojsko. Także w głównych zarysach podawał biskup kijowski rady dla wygubienia Tatarów i Turków przez ustawiczną i regularną walkę z nimi. Myśl jego ujął z innej strony ks. Piotr Grabowski. Podał on jeszcze w r. 1596, — już dobrze po usiłowaniach Bato rego zorganizowania Kozaków — memoriał Zygmuntowi III, czyli jak sam powiada „skrypt” o tym „jakoby Polska Niżna założoną być mogła”.
Pragnąc mieć obronę kresów stałą i pewną, autor tego memoriału proponował założenie „na Nizie albo na Zadnieprzu” kolonii polskich, które nazwał Polską Niżną albo Osadą polską. Miało to być po prostu osadnictwo wojskowe stepów w tym celu dokonane, ażeby pod jego obroną mógł się kraj regularnie kolonizować. Wojsko „złożone z ludzi do boju i do gospodarstwa ziemiańskiego dobrze sposobionych”, tworzyć miało rodzaj zakonu cywilno-wojskowego. Jedna część składałaby się z żołnierzy, druga z robotników, pracujących na ich wyżywienie, a wszyscy razem osadzeni być mieli na ziemiach przez króla im nadanych. „Ludzie tacy — powiada Grabowski — zebrawszy się i stowarzyszywszy się tak na dzierżawach nadanych przez króla, jako i na innych majętnościach pospołu żywiąc nato wszystko żywot swój udadzą i Panu Bogu się ofiarują, aby pod obroną i protekcyą Rzeczpospolitej bojem sprawnym i mężnym nieprzyjaciołom szkodnym ojczyzny swej, srodzy byli, ażeby swych braci, wyznawców Chrystusowych, bronili, żeby ich w niewolę wieczną niepobierano”.
Pobudką do zorganizowania obrony służy autorowi
memoriału myśl — „jako Tatarowie, ludzie pogańscy, barbari,
niepotężni, do boju goli, tak często a gęsto krainy nasze pustoszą,
bracie naszą tyrańsko mordują, w niewolę pobierając”. „Rad
byłby ażeby się Rzeczpospolita od tych najezdców regularnie a
porządnie broniła”. Patrząc na to co się działo, a przyszłość
mając na względzie, niewesołe snuje horoskopy. Widział on jak z
Tatarami postępuje Moskwa. „Acz barbari illiberi, bez animuszu,
bez serca szlacheckiego”, a jednak doskonale potrafili okiełznać
przyleglejszych carzyków”. Na tym jednak nie poprzestają;
„i do perekopskich
dziesięcinników, tych co u nas dziesięcinę wybierają, zbliżyli
się, kilka zameczków tuż pod bokiem ich pobudowawszy
Mieli oni na celu nie tylko obronę od
Tatarów, ale także punkt oparcia dla przyszłej akcji, gdyby się
sposobność szczęśliwa nadarzyła. Nie wyrzekała się także Moskwa zamiaru
podbicia Krymu. „Do czego gdyby przyszło — mówi
proroczym duchem natchniony autor, jakoż za teraźniejszą pogodą naszą a
niedbałością przyjść może, wspomniał by nam Moskwicin Stefanowskie
trwogi i miałby się czem ich nad nami zemścić, a prócz tego
takby Polskę zawarł, żeby się nie miała gdzie i z domu ruszyć”.
A tymczasem autor Polski Niżnej marzył, że jeżeli się osada na Niżu
założy i wzmocni, wówczas nie tylko da odpór Tatarzynowi
i opanuje go, ale z czasem rycerze kresowi „i za Wołgę się
wytoczą, a tamte carzyki, między sobą niezgodne, powoli
zhołdują”. Marzył, że tacy „stróże chwały Bożej,
pokoju i wczasów chrześcijańskich mogą i od monarchów
chrześcijańskich znaczną mieć pomoc, którzy, słysząc ich mężne i
dzielne sprawy przeciw poganom, onym gratyfikować i dopomagać będą
chcieli, jakoteż moskiewski kniaź Kozakom niżowym podczas pożałowanie
daje”.
Skrypt ks. Grabowskiego pozostał jednak tylko — dokumentem historycznym. Polscy politycy nie zdawali sobie jasno sprawy z niebezpieczeństwa i dla zażegnania go poważnych kroków nie przedsiębrano. Szymon Starowolski wskazywał zło, i lekarstwo nań podawał bez żadnych półśrodków. „Dokąd Tatarów niewyrzucimy z Tauryki, i polską kolonią tego Chersonesu nie osadzimy, dotąd, ile mogę upatrzyć, pokoju od nich mieć niebędziemy, i niezażyjemy szczęśliwie obfitości podolskiej Ukrainy. Municyami zasię miejsca tamte utwierdziwszy, nie tylko się będziem mogli ich sile kradzieskiej łatwie obronić, ale też i Turczynowi samemu strasznemi będziemy, i Moskwicina, tak długo wierzgającego, łatwie uskromimy. Wołosza nas słuchać będzie musiała, a Siedmiogród z Multanami życzliwymi nam będą. Nadto, przyczynimy skarbu Rzeczpospolitej nawigacyą do wschodnich krain uczyniwszy”.
Na niewiele się to wszystko przydało. Wolano spokój kupowany haraczem. Silny ruch osadniczy i ekonomiczny, jaki w Polsce już od XVI w. rozwijać się począł, wzmagając się, zamykał oczy na dalszą przyszłość. Gdy się już Kozactwo wzmocniło, gdy Turcja stawała się coraz natarczywsza, a nawet straszniejsza, poczęła myśl opanowania Tauryki nurtować i u steru rządu. Stanisław Koniecpolski trzymał ją czas jakiś w tajemnicy, a w roku 1645 wysłał Sebastiana Adersa rodem z Mazowsza, geometrę i rysownika, do Krymu w stroju kupieckim dla zrobienia planów twierdz i miast. Inicjatora śmierć zaskoczyła wszakże przedwcześnie. Z projektem tym przed przyjaciółmi się zdradzał tylko, „niechcąc wyżej wspominać, bacząc, że u nas wszystko rozumiemy za impossibilia”.
Podboju Tauryki radził dokonać wspólnie i w przymierzu z Moskwą. Projekt Koniecpolskiego można uważać za szczyt tego nastroju, dążącego do pokoju, jaki ogarniał całą ówczesną Rzeczpospolitą. Wskazywał on potrzebę zdobycia Krymu — nie dla Polski wszakże, ale dla Moskwy, a Polsce pozostałby w zysku — spokój. Takie były marzenia polityczne, ale rzeczywistość inaczej się układała i na razie psuła plany Koniecpolskiego. „Konsyderując innatum odium moskiewskie przeciwko narodowi naszemu, i ową ich śliską wiarę, zdała się res periculi plena, bo osiadłszy tamto miejsce, wszystko chrześcijaństwo ad Pontem Euxinum et Paludem Meotidem siedzące po siebie by przygarnęli. Pociągnęliby i same Ordy tatarskie, którychby już odstrychnęli od Turków i niemi mogliby być ciążcy”. Podbiwszy Tatarów i Turków, zachodziła obawa, że Moskwa i Kozaków, a z nimi całą Ruś do siebie pociągnie. Nie pomylił się w tych rachubach co do istoty rzeczy, tylko co do czasu. Opanowanie Krymu przez Moskwę miałoby — według „diskursu” Koniecpolskiego — tę dobrą dla nas stronę, że Tatarowie, odstrychnąwszy się od Turków, nagrodziliby nam odstąpiony Moskwie Krym, ziemią Wołoską, Multańską i Siedmiogrodzką. Radził wszakże projekty te ostrożnie podawać Moskwie, którzy iż są z natury i pyszni i uporni, w każdej rzeczy zwykli się zasadzać; szkoda by im zaraz z przodku Krymu in possesionem pozwalać, tylko od nich posiłku potrzebować”. Gdyby się mocno trzymali, radził jaką włość znaczną wziąć od niej za posiłki i tytułem dotrzymania umowy, tj. bronienia nas, ile razy zajdzie potrzeba obrony od Turków. Owym węzłem, któryby nas z Moskwą związał przeciwko Turkom i Tatarom miało być małżeństwo królewicza Kazimierza w Moskwie.
Były to nie tyle projekty polityczne, ile rojenia
magnata, pragnącego spokoju dla Rzeczypospolitej kosztem Moskwy.
Świadczą one tylko, że myśl zniesienia Tatarów nie opuszczała
nigdy naszego społeczeństwa, chociaż nie była przez rząd serio
traktowana. Dowodzi to jak głęboko odczuwaliśmy zarówno klęski
od muzułmaństwa doznawane jak i wpływ sąsiedztwa, które od kilku
wieków było szkołą demoralizującą ludność miejscową,
rozluźniającą wszelkie węzły państwowe i społeczne, a skutkiem tego
uniemożliwiającą prawidłowe życie państwowe. Niekiedy i pośród
Kozactwa, uganiającego bez planu i celu państwowego za Turkami i
Tatarami, kiełkowała myśl obrony kresów a nawet zniesienia
Tatarów. Nalewajko w „kondycyach” przysłanych przy
liście do Zygmunta III, prosił o „pustynię między Bohem a
Dniestrem, nad rzeką Szenosed, prawie na szlaku tureckim i tatarskim,
między Tehinią a Oczakowem, od Bracławia mil 20, gdzie od stworzenia
świata nikt nie postał”. Pragnął on na tym szlaku zbudować miasto
i mieszkać z Kozakami. Nie stawił bynajmniej wymagań Bóg wie
jakich: prosił o tyle tylko, „ile wynoszą podarki Tatarom”
albo żołdu żołnierskiego na 200 żołnierza. Godził się wreszcie w tym
względzie z wolą króla i senatorów. „A my —
pisał — na każde rozkazanie Jego Królewskiej Mości i
panów hetmanów obojga państwa gdzie potrzeba tego ukaże
tak na nieprzyjaciela krzyża świętego, jako i kniazia Wielkiego
moskiewskiego, gotowi z wojskiem swem i z armatą naprzód niż kto
w państwie ruszyć”.
Propozycje Nalewajki zakończyły się niczym. Snadź u steru rządu uważano je za impossibilia. Wahano się także w wyborze stanowczej drogi do podbicia Krymu i osłabienia Tatarów w chwili zatargów między Dżanibeg-girajem, Muhamed-girajem i Szahin-girajem, carzykami perekopskimi, jakie wynikły między nimi około r. 1628, skutkiem czego Szahin-giraj ofiarował poddaństwo Rzeczypospolitej. Kozacy zrozumieli doskonale stanowczość i ważność tego momentu. Janusz ks. Zbaraski w liście do księcia kanclerza powiada, że Kozacy pisali do niego „żeby Szahin-giraja wnieść na państwo, Tatary mieszać, Ordę psować i czas właśnie okazują tak prudenti consilio, choć prości chłopi, żeby i nieboszczyk Juliusz Cezar lepiej radzić nie mógł”.
Zygmunt III jednak i w tej sprawie na dwóch
stołkach siedział. „Posłom Szahin-giraja — pisze do
Chmieleckiego — otuchęśmy uczynili obrony i pomocy, bardziej
jednak ustnie niż listownie, gdyż nam nie godzi się dla pact z Cesarzem
tureckim zawartych, jawnie mu pomoc ofiarować i dawać”. Tatarom
„pacta” nie przeszkadzały wszakże nigdy krwią zalewać naszą
ziemię.
Gdy walka wewnętrzna w łonie Rzeczypospolitej wybuchła w połowie XVII
wieku i rozdarła Ukrainę na dwie części; gdy polska Ukraina szarpana
zawiścią żądnych władzy i panowania rozmaitych hetmanów
kozackich, zatracała powoli zmysł samowiedzy politycznej, idea zdobycia
Krymu, zniszczenia Tatarów i osłabienia Turków stawała
się powoli zadaniem państwowym Rosji. To co miało stanowić wielkość
Polski, stało się podwaliną potęgi i wielkości Rosji. „Ty
miłościwy Carze — powiada współczesny pamiętnikarz do
Aleksieja Michałowicza — staraj się zachować pokój z
narodami północnymi, wschodnimi i zachodnimi, a wszystkie siły
swoje zwróć na zdobycie Perekopu. Myśl tę jednak trzymaj w
tajemnicy nawet przed doradzcami twoimi — chyba najwierniejszemu
ją odkryj. A gdyby tobie Bóg nie pozwolił dokonać tego dzieła,
przekaż je testamentem synowi”. Polaków Moskwa lekceważy.
Zna ona doskonale ich męstwo, umie cenić, boi się, ale znajduje
uspokojenie w naszej polityce biernej, wiedząc o tym doskonale
„że Polacy zaczepnej wojny nie prowadzą, a jeśli się na nią
decydują, to tylko wtedy gdy są obrażeni”. Ideałem zaś własnej
polityki jest dla Moskwy zdobycie Czarnego morza. O słuszności lub
niesłuszności przyczyny nie chodzi im wcale — „przyczyna
(do wojny) zawsze się znajdzie”. Toteż na powodach wojny nie
zbywało Rosji nigdy, aż do chwili zdobycia Krymu. Oni tedy
powodów szukali, my — unikaliśmy zawsze z własną szkodą.
Plemienna i sąsiedzka nienawiść Kozaków do
Tatarów i Turków, podniecana nie tylko różnicą
dwóch światów, muzułmańskiego i chrześcijańskiego, ale
także bezustanną walką, została zużytkowana przez Moskwę. Weszła ona w
koło polityki moskiewskiej i została z czasem wyzyskana na korzyść
interesów carów moskiewskich. Kozacy podsycali tę ideę.
„Ustawiczne proponowaliśmy — piszą Kozacy w jednym ze
swoich memoriałów — aby było wprzód po tej stronie
Dniepru horodki i Hoczaków znieść i osadzić i nam jaką cząstką
wojska na Białogród dopomódz, aby tam pobrawszy fortecę
Tehynią i Białogród, Kiliją, Smahil i inne, moglibyśmy sobie
wzajem ręce podawać”. „Przez pobranie pomienionych fortec,
oraz jeszcze przez osadzenie przepraw dnieprowo-tatarskich na Buhunie,
Kiczkasowie i Tawani, Krym by był wcale odstrychniony od tureckich,
budziackich i nogajskich posiłków, a na ten czas z nim, coby się
woli Najwyższego Boga zdało, a okazya przyniosła, uczynić by się zawsze
mogło”.Działo się to w roku pańskim 1689, w czasie prawie wojny z
Turcją i w przededniu hajdamaczyzny. Tak więc: na kresach południowych
nie mieliśmy ani regularnej ani dostatecznej, ani prawidłowie
zorganizowanej obrony; zameczki kresowe Czerkasy, Biała Cerkiew,
Bracław, Winnica, Bar były najczęściej źle zaopatrzone w amunicję,
słabo w żołnierza i rzadko zdatne do obrony. Jedyny żywioł miejscowy,
istniejący niezaprzeczenie, który moglibyśmy zużytkować, nawet
więcej, bo utworzyć z niego silne fundamenty pod budowę przyszłości,
powstrzymywaliśmy bezustannie w zapędach swoich, zaliczając wszelkie
walki z pogaństwem kresowym, do kategorii „swawoli” lub
„swawoleństwa pogranicznego”. Zamiast popierania tych walk
świadomie, w interesie państwowym, wyszukiwaliśmy rozmaite sposoby
powstrzymywania ich. Moskwa, jakkolwiek towarzystwo niżowe nie miało z
nią nic wspólnego, znaczenie jego i doniosłość w walce z
pogaństwem odgadła i dawała. niekiedy „pożałowanie” już w
XVI w., a z chwilą poddania się Bohdana Chmielnickiego pod
„mocną” rękę carów moskiewskich — Wojsku
Zaporoskiemu wyznaczyła, oprócz stałej pensji i
„boroszna”, także pewną ilość ołowiu i prochu. Rząd
Rzeczypospolitej udzielał także „pożałowania” Kozakom, lecz
miało ono zupełnie inny charakter — w duchu owoczesnej biernej
polityki polskiej. Komisarze nasi, delegowani do zawarcia ugody z
Kozakami, w obozie pod Rastawicą zawartej, zobowiązali się wypłacać im
rocznie 40 tys. złotych żołdu, płatnego na św. Ilię ruskiego w Kijowie,
żądając ażeby z szeregów kozackich wypisani byli
„wszystkie rzemieślniki, kupce, szynkarze, wójty,
burmistrze, kapkaninki, bałakszyce, rzeźniki i wszystkie którzy
się jakimkolwiek rzemiosłem bawią”, ażeby „mołojcy” w
dobrach ziemskich duchownych i świeckich bez posłuszeństwa nie
osiadali, ażeby „chadzek” na Czarne morze i najazdów
wszelkich na państwo cesarza tureckiego nie czynili, czółna
poniszczyli, a nieposłusznych karali. Poprzednio Rzeczpospolita płaciła
żołd częściowo w suknie częściowo w pieniądzach, ale także
za bezczynność.
Konstytucje sejmowe dowodzą najwymowniej, żeśmy więcej i częściej myśleli o tym, w jaki sposób kupić sobie pokój od pogan, niż o tym, jak ochronić od nich granice. Z początku zajęci byliśmy „pohamowaniem swawoleństwa ukrainnego” na zewnątrz, a potem musieliśmy się z „kupami” chłopstwa wewnątrz kraju mierzyć. Kilka pokoleń wyrosło, karmionych wspomnieniem często rzeczywiście swawolnych walk Niżowców z poganami, ale częściej walk bohaterskich. Takie wspomnienia zapalały młodzież do bojów, dodawały jej bodźca, stawały się często marzeniem o sławie — słowem stawały się czynnikiem moralnym wielkiej siły; były podnietą, impulsem, zachętą. Tymczasem Rzeczpospolita z punktu swojej polityki widziała w tym wszystkim tylko „swawolę”, na której cierpiała mocno praca kolonizacyjna szlachty i „pakta z postronnemi sąsiady”. Nuż tedy plebeios na gardle karać, a szlachtę osiadłą — bo nie tylko sami Kozacy bywali winni — statutem koronnym de guerris sądzić.
Na tym nie koniec; w celu „pohamowania nierządu i swawoleństwa pogranicznego”, Niżowcom zabroniono surowo przechodzić granice koronne ziemią i wodą, wkraczać w granice państw obcych; zabroniono kupcom sprzedawać im proch i ołów, zabroniono wchodzić do miasteczek bez świadectw od starszych setników. Inna konstytucja uważała wszystkich „którzy się swawolnie kupili”, zaliczając ich w czambuł do Niżowców, za hostes patriae et perduelles. Wszystko to było bardzo dobrze z punktu porządku i spokoju wewnętrznego, ale właśnie ten spokój i porządek cierpiały na tym, że wszystkie siły zarówno Ponizia dnieprowego jak i całej Ukrainy i Podola, nastrojone wiecznie na wojowniczą nutę i przyzwyczajone do włóczęgostwa przez Tatarów, były powstrzymywane. W owym „swawoleństwie” była spora część samoobrony niezorganizowanej, instynktowej, nieokiełznanej, która domagała się ujęcia w karby regularne.
Nie mam zamiaru wyliczać wszystkich konstytucji,
skierowanych przeciwko ograniczeniu swobody walki Niżowców z
pohańcami, a nie dających nigdzie ujścia dla sił już wyrobionych,
świadomych siebie i coraz jaśniej rozumiejących cel swego istnienia
— walki z Turkami i Tatarami. Wszystkie one prawie były z
początku skierowane do jednego celu, wszystkie tchnęły jednakim duchem.
Nic też dziwnego, że zarówno Niżowcy, jak i ci, którzy
ich zapatrywania podzielali, akcję Rzeczypospolitej przeciwko sobie
uważali za ucisk, za pozbawienie praw nabytych walką, za odbieranie po
prostu „chleba kozackiego” — jak się wyrażał jeszcze
Nalewajko.
Powszechne przeto niezadowolenie z powstrzymywania od walk z
pogaństwem, wspólnie z bezustannymi najazdami Tatarów,
wytworzyło zaczątek tego fermentu, który wywołał przystąpienie
Niżowców do Chmielnickiego i wyszukanie przy jego
wskazówkach, a szczodrej pomocy Tatarów, przez dwieście
lat prawie oszczędzanych przez Rzeczpospolitą, nowego miejsca do
„chadzek”, już nie morze Czarne, ale w głąb
Rzeczypospolitej. Zaporożcy stale trzymali się swoich tradycji walk z
muzułmaństwem, ale też w znaczeniu swoim zmaleli, a na ich miejsce
wysunął się naprzód świeżo wytworzony przez Chmielnickiego i
Tatarów żywioł rozbójniczy, nic lub wcale niewiele mający
wspólnego z Zaporożem i z ideą walki z pogaństwem.
Ze wszystkich niespokojnych żywiołów
południowo-wschodnich kresów Rzeczypospolitej przez kilka
wieków, pod moralnym wpływem Turków i Tatarów,
wytwarzał się ferment burzący. Samiśmy do wzmocnienia tego żywiołu
przyczynili się w znacznej mierze — jak o tym była mowa. Paweł
Piasecki, biskup przemyski, współczesny autorowi cytowanego już
przez nas „skryptu”, jakkolwiek godził się z kurzą polityką
państwową Rzeczypospolitej, mówił wszakże wyraźnie: „gdy z
powodu skarg zanoszonych od Turków, zabroniono Kozakom rozbijać
po morzu Czarnem i brzegach tureckich, obrócili wyrządzane
łupieztwa swoje na włości kijowskie i białoruskie”. Pomału
przyzwyczailiśmy ich tedy do nieposłuszeństwa i do smakowania w
rozbojach we własnym kraju.
Kilkakrotna pomoc, jakiej Rzeczpospolita doznała od Kozaków w
chwilach starcia z Moskwą lub Turcją, powinna była rozważnym politykom
otworzyć oczy. Polityka jednak nasza, oprócz cech
krótkowidztwa, grzeszyła także nieszczerością. Głaskaliśmy
często Kozaków za to samo, za co później wieszali, i ta
właśnie nielogiczność była dla prostego chłopskiego rozumu budzącą
nienawiść i niewytłumaczoną.
Kiedy z Turcją lub Tatarami, o których
Rzeczpospolita tak surowa była dla Kozaków Niżowych i
pospolitych, dochodziło do starcia orężnego, Polska z Kozaków
korzystała zawsze. Byli oni przeto pod Cecorą, gdzie wspólnie z
Żółkiewskim ponieśli klęskę, a ten sam Konaszewicz, który
w roku 1615 na morze Czarne chodził, w roku 1621 przyprowadził pod
Chocim 40000 Kozaków tak dobrze w broń zaopatrzonych, że armat i
amunicji musiano u nich „zapożyczać” — jak
mówi Szujski. A jednak, kiedy sułtan Amurat żądał od
Trzebińskiego, posła, ażeby Rzeczpospolita Kozaków
„wytępiła”, bo inaczej pokoju nie będzie, Rzeczpospolita,
jakby umyślnie dla dogodzenia sułtanowi, postanowiła zbudować Kudak,
ażeby zabronić Kozakom niepokoić padyszacha.
Zasadniczą przyczyną niezrozumienia prawdziwej doniosłości Kozactwa
niżowego była nie tylko błędna polityka państwowa, ale także
jednostronnie rozumiana i przeprowadzana polityka wewnętrzna,
dogadzająca jedynie kolonizacyjnym dążnościom możnowładztwa i szlachty
na kresach. Dążności te miały na celu wyłącznie prawie korzyści
ekonomiczne; nie zdołano wszakże wytworzyć wspólnej, jednolitej
i doniosłej obrony tych korzyści. Tym którzy, jak Koniecpolscy,
budowali Kudaki lub, jak Potoccy, walczyli pod Kumejkami, interes
Rzeczypospolitej uosabiał się we własnym ich interesie. Nie tyle im
chodziło o to, że się Turcy gniewać będą o „chadzki” na
morze, ile o to, że zachęcona powodzeniem ludność uciekała od pługa i
roli, ażeby i zachciankom swoim i tradycjom dogodzić. Z osad wiejskich
wypierał ją niepokój wewnętrzny, długowiekowe, odziedziczone po
przodkach przyzwyczajenie do zrywania się przy pierwszym echu trwogi,
przy pierwszym doznanym rozczarowaniu, po pierwszym niezadowoleniu.
Prawo było za mało silne, ażeby utrzymać na miejscu ustawicznie
zrywającą się ludność, a sama ludność nie widziała dla siebie
zadowalniającej przyszłości, przychodząc od „wolnicy” i
niespokojnego orania skiby ojczystej. Od tej spokojnej pracy odrywały
ją bezustan nie echa walk, nawoływanie na Niż, w stepy do Budziaku, do
Wołoszy, przeszkadzały jej plądrujące zagony tatarskie, od
których sama bronić się nie mogła i nie mogła innym pomagać.
To wszystko opóźniało kolonizację,
zmniejszało korzyści materialne. Niedołęstwo, wynikające z pragnienia
spokoju bez ofiar i chciwość materialna, w spokoju tym mająca
źródło, podawały sobie ręce nieświadomie do wytwarzania coraz
groźniejszego położenia i stosunku prawno-społecznego ludności,
zamieszkującej południowe województwa Rzeczypospolitej.
Kiedy więc żyłka awanturnicza, mająca swe źródło i genezę we
krwi i w nieustannym burzliwym życiu ludności kresowej, jako też
osobiste ambicje Chmielnickiego pchnęły go na Niż, już nie tylko tam,
ale w całej Ukrainie znalazł tyle żywiołów niezadowolonych i
burzliwych, że na ich czele, zwiększając tę falangę sztucznymi środkami
agitacyjnymi, mógł już i stanął do walki z Rzeczpospolitą.
Podsunął tylko tym niezadowolonym tłumom inne hasła — obrony
religii greckiej, która w owe czasy najmniej może w Polsce
obrony potrzebowała. Było to hasło bojowe, że tak powiem, urzędowe, w
szczerość którego może kto i wierzył, to jednak wątpliwości nie
ulegało żadnej, że swawola i rabunek były celem walki owych
rozjuszonych tłumów. W imię własnej krzywdy czy miłości własnej
byłby nikogo koło siebie nie skupił. Przodkowie owych tłumów
chodzili na Tatarów i Turków, Chmielnicki nauczył ich
chodzić wraz z Tatarami na własną ojczyznę. „Chadzki”
wewnątrz kraju, pod pozorem walki w obronie religii i wolności,
opłacały się im lepiej od morskich i były mniej ryzykowne. Dla
zdziczałych i żądnych łupów tłumów, prowadzonych przez
Puszkarenków, Krzywonosów, Bohunów, owe godło
urzędowe — obrony religii i wolności — nie istniało; Chmiel
posługiwał się nim w polityce, kładąc na wagę układów, mało
troszcząc się oto, że godła owe nie godziły się z przyjaźnią dla
Tatarów i dla wodza ich, „jasnego sokoła Tuhaj-beja”.
Za Chmielnickiego już poczęliśmy zbierać owoce
polityki samolubstwa, prowadzonej przez dwieście lat prawie. Zamiast
„swawoleństwa pogranicznego”, przygotawialiśmy po woli
materiał dla wytworzenia swawoleństwa wewnętrznego, groźniejszego o
wiele od owych „chadzek”, które sułtana drażniły, bo
podkopujące fundamenty polityczne państwa polskiego i zachęcające
sąsiednią a pokrewną potencję, Moskwę, do wmieszania się w sprawy
Rzeczypospolitej pod pretekstem obrony religii i praw swoich
współwyznawców. Chmielnicki, rozdmuchawszy płomień
samowoli i juna-kerii dzikiej, niczym nie okiełznanej, stworzywszy dla
niej cel inny niż miała w walce z Tatarami i Turkami, bo w walce z
własną ojczyzną i państwem, nie potrafił już potem opanować rozhukanego
żywiołu. Miłość własna nie pozwalała mu upokorzyć się przed
Rzeczpospolitą, — wybrał więc „białego Cara
wschodniego”. Co byłby zrobił dalej — nie wiadomo.
Nieszczęście chciało, że umarł rychło po poddaniu się, zostawiwszy
szerokie pole do walki różnych ambicji. Od owej chwili poddania
się Chmiela do najgwałtowniejszego wybuchu hajda-maczyzny (1768) sto
lat zaledwie minęło, ale sto lat bezustannych wichrzeń własnych
poddanych i obcych państw, sto lat ciągłego bałamucenia i bałamucenia
się ludności, nie mogącej zapomnieć krótkotrwałej lecz krwawej
sławy, jaką zdobyła pod buławą Chmielnickiego.
Widzieliśmy jakie przyczyny, bośmy te dalekie nieraz, a wcale
nieskomplikowane powody starali się wskazać, wywołały zniszczenie
Kudaku jako też walki o wolność „wojska Zaporowskiego” pod
Kumejkami i Kurukowem. Były to pierwsze próby zorganizowania
się, pierwsze próby postawienia programu klasowego, koło
którego, jak koło szlachty polskiej, byłyby się może z czasem
wyrobiły pojęcia odrębności narodowej i państwowości Rusi. Nie brakło
tym ruchom dzielnych i odważnych wojowników, ale nie było
pośród nich ani jednego męża politycznego, prócz
Konaszewicza, który by potrafił wyczekać, postawić żądania jasne
i
umiał na szali wojskowej zważyć przyszłość. Dlatego też wszystkie
gorączkowe szamotania się kozackie nie przyniosły żadnych donośnych
rezultatów.
Po śmierci Chmielnickiego rozpoczęły się wichry na
dobre. Nie jest moim zadaniem opisywanie ich, pragnę je tylko wskazać,
ażeby czytelnik tym łatwiej mógł wyciągnąć wniosek, jak i o ile
one wpłynąć mogły i jak wpływały istotnie na moralną stronę niższych
warstw kresowego społeczeństwa. Jan Wyhowski, najzdolniejszy i jedyny
polityk w początkowym okresie licholecia, skoczywszy z pisarstwa na
hetmaństwo, niedługo cieszył się pod rządami „mocnej ręki”
carskiej. Wychowany w tradycjach szlacheckich, w owoczesnym pojęciu
wolności prawnej, od razu zorientował się w nowej sytuacji.
Zmiarkowawszy, że wypadałoby i Ukrainie i jemu rozpocząć nowe życie
śród państwa i społeczeństwa zupełnie odrębnego od Rusi i
Polski, umową Hadziacką próbował wrócić do Polski.
Łatwiejsze jednak było przystąpienie do Moskwy niż oderwanie się. Rosja
potrafiła albo kupić albo zjednać sobie przyjaciół, nie myśląc
wcale o zrzeczeniu się Ukrainy. Uciekła się do zwykłej sprężyny —
intrygi. Wysunęła tedy przeciwko Wyhowskiernu — Puszkarenkę.
Wszystko to jednak nie odbywało się tak prosto i łatwo jak się
mówi, bo zapaśnicy i rywale nie walczyli jak nowożytne państwa,
za pomocą armii regularnych, ale musieli gromadzić siły swoje doraźnie,
przypadkowo, gdzie się zdarzy i jak się zdarzy, a uzupełniać je w
masach ludowych. Uciekano się do owych mas przy pomocy środków
nie najlepszych, ale najłatwiejszych, stwarzając lub podtrzymując
sztucznie przyczyny walki i przesadzając w charakterystyce tych
przyczyn. Korzystano z ciemnoty „czarniawy” ludowej, z
dzikiego fanatyzmu religijnego, z rozkiełznania i samowoli, wyrobionych
warunkami dziejowymi, z instynktów krwiożerczych, będących
oznaką zarówno niskiego poziomu cywilizacyjnego jak i
wyjątkowych okoliczności. Z wrzekomo ciężkiego ekonomicznego położenia
ludu, które, nawiasem powiedziawszy, o wiele lepsze było niż w
innych częściach Polski, późniejsi historycy zrobili sztandar
powstańczy, który, podtrzymywany sztucznie przez tych, czyje
ambicje potrzebowały wywyższenia wobec rządu rosyjskiego, jako fałsz dziejowy, dziś jeszcze wywleka się z arsenału pordzewiałej broni.
Po ustąpieniu z widowni Wyhowskiego, nastąpiło awanturnicze hetmaństwo Jurka Chmielnickiego, który kołpak mnisi zamienił na buławę hetmańską, a od obłudnej modlitwy przechodził w rozhukane, nierządne życie, sławą ojcowską skupiając koło siebie gromadę kozacką. Potem ze strony polskiej wichrzyli Tetera i Doroszenko, a ze strony moskiewskiej Brzuchowiecki. Wreszcie wysunięcie się na arenę dziejową Piotra Doroszenki, rzucającego się z jednej strony na drugą, od Moskwy do Rzeczypospolitej i Turków, utrzymywało kraj cały w stanie istnego wiru i było jedną z przyczyn, które zmusiły Turcję do stanowczego kroku — wojny z Rzeczpospolitą w r. 1672. Po zdobyciu Kamieńca, odstąpiono część Ukrainy Turcji, a wówczas to Porta, stworzywszy paszałykat podolski, zamierzała utworzyć z podbitej a raczej ustąpionej części Ukrainy odrębne księstwo hołdownicze. Może to była próba wcielenia marzeń Chmielnickiego o samodzielności — po turecku rozumianej — bo istotnie pod opieką Turcji i z jej ramienia powstało księstwo Sarmackie, na czele którego stanął awanturniczy Juraś Chmielnicki. Jak swoją władzę książęcą rozumiał, dowodzą krótkotrwałe jego rządy w Niemirowie podolskim, gdzie Turcja wyznaczyła dla nowego księcia Sarmacji rezydencję. Stał się on jednym z poprzedników hajdamaczyzny najzuchwalszym, najdzikszym, nie ustępującym w niczym późniejszym Żeleźniakom, Bondarenkom, Nieżywym, Szwaczkom i innym, dla których był prototypem. Rządy jego były jedną wielką szkołą przyszłych hajdamaków, w której nie tylko sam książę, ale i samowolni Lipkowie, Tatarzy na pół spolaczeni, praktycznie uczyli i przyzwyczajali ludność wiejską do hajdamaczenia. Wichry Palejowe, walki jego z Mazepą, które na wiek XVIII przeciągnęły się, zatargi z Samusiem, bezustanne spory i podjazdowe wojny rozmaitych „hetmanów”, dążących do władzy, wszystko to utrzymywało prowincje kresowe w stanie ciągłego niepokoju, jeżeli się nie powtarzały rzezie Krzywonosów i wojny Chmielnickiego to nie dlatego, ażeby Rzeczpospolita była lepiej broniona, lecz dlatego, że nie było zdolnego człowieka, który by potrafił rozwichrzone masy pociągnąć za sobą jak Chmielnicki.
Czasy Augusta II, wmieszanie się Piotra Wielkiego
do sporu o koronę między Augustem II a Leszczyńskim, jako też
wprowadzenie wojsk moskiewskich w granice Rzeczypospolitej, rozluźniły
resztę węzłów państwowych, wiążących prowincje kresowe z Polską.
Warunki codziennego życia, pełne niepokojów i wichrów
dokoła, porywały w te wiry ludność robotniczą, wiejską, osiedloną już
na roli, która zrywała się jednak i uciekała w szeregi kozackie,
łudzona nadziejami jakiejś wolności, której pojęcie blisko
bardzo graniczyło z próżniactwem, rozbojem i swawolą.
Przyzwyczaiwszy się po pewnym czasie do swawoli wojskowej, w powrocie
do rodziny i pracy rolniczej widziała dla siebie upokorzenie i
nieszczęście. Ci nawet, którzy wracali i osiadali, pielęgnowali
w głębi duszy niezadowolenie i oczekiwali tylko sposobności do
ponownego zerwania się. Niekiedy sposobności tej szukali sami, tworząc
włóczęgowskie i rozbójnicze watahy. Hulaszczy i
rozbójniczy prąd, z mieszaniny krwi rozmaitych plemion
turańskich powstały i utrzymywany, przechodził z pokolenia w pokolenie,
drzemiąc nieraz na dnie duszy i budząc się przy lada sposobności.
„Chadzki” na Czarne morze zmniejszały się, a Tatarzy coraz
częściej bywali dobrowolnymi sprzymierzeńcami Kozaków w łupieniu
Rzeczypospolitej. Długowiekowi mistrze ludności kresowej, zdegenerowali
ją, sprowadzili z drogi prawidłowego życia, przyzwyczaili do rabunku,
wytworzyli nałóg bezczynnego włóczenia się po kraju.
Tatarzy, uwijający się śród płonących wsi ze stryczkiem za
pierzchającą ludnością, aby ją w jasyr uprowadzić, nie wiedzieli jaki
demoralizujący wpływ na tę ludność wywierali, do czego ją
przyzwyczajali, czego uczyli. Patrząca zbyt często na śmierć, ludność
kresowa przyzwyczaiła się też cudze życie lekceważyć; pomagały jej do
tego fatalistyczne doktryny islamu, a za tym szło lekceważenie mienia
własnego i cudzego. Chwila dzisiejsza wobec niepewnego jutra i używanie
tej chwili, pełnej dzikiej swawoli, stało się hasłem i nałogiem.
Wytworzyło ono tę bezpieczną hulaszczość, nie oglądającą się na nic,
nie rachującą się z tym, czyje mienie i złoto idzie na miód i
gorzałkę, która stała się moralną cechą kozaczyzny i
hajdamaczyzny. Co łatwo i bez pracy przychodziło, szło równie
łatwo, a ci którzy z cudzego dorobku korzystali, mogli tylko
zachęcać do dalszych rozbojów i rabunków.
Do utrwalenia takiego moralnego charakteru
ludności kresowej, wyrobionego na podstawie sfery życia,
warunków otoczenia i braku prawidłowej obrony państwowej,
potęgowanego przeszło trzywiekowymi stosunkami z Turanami, od
Połowców do Tatarów, przyczyniły się niemało wojny
kozackie. Później wszystkie powyższe cechy utrwalały się
śród ludności przez tradycje kozackie. One zdołały nawet
wytworzyć jakiś ideał łycara — rycerza — którego
celem nie była wcale ani kobieta, ani wojna z bisurmanem, lecz zuchwała
odwaga, dzika krwiożerczość, pozbawione oświetlenia idei
cywilizacyjnej, lekceważenie wszelkich dóbr moralnych i
materialnych własnych i cudzych, pijacka hulasz-czość. Wszystkie ujemne
czynniki moralne składały się na ową rycerskość kozacką i bohaterstwo
hajdamackie. Takie zarodki we krwi przechodziły dziedzicznie z
pokolenia w pokolenie, wzmacniały się warunkami życia; takie tylko
ideały drzemały na dnie duszy ludności miejscowej. Były to iskry,
tlejące w popiele pożóg, w złomach ruin, w burzach społecznych i
pożarach. Bezustanne zatargi w łonie Ukrainy, brak sprężystej władzy w
Rzeczypospolitej wywołały z czasem i umacniały ciągle śród ludu
wiejskiego lekceważenie wszelkiej władzy — bo widziano jej
bezsilność. Dążenie do „hetmaństwa” podsycała ambicja ludzi
walczących nie o prawa i przywileje ziem ruskich, lecz we własnym
interesie. Pochylali się oni w różne strony, a zawsze pewną
część ludności ciągnęli za sobą.
Z końcem XVII w. zakończył się, można powiedzieć, okres przygotowawczy, który przysposobił grunt pod hajdamaczyznę o charakterze ogólniejszym. Od początku prawie XVIII w. już poczęły występować wyraźnie czynniki miejscowe, bliższe, pośrednio lub bezpośrednio oddziaływujące na odbywanie się tej fermentacji w łonie społeczeństwa kresowego, wywołując sporadycznie większe lub mniejsze ruchy ludowe, znane pod imieniem hajdamaczyzny. Takie były przyczyny, że tak powiem, genezy hajdamaczyzny, o ile one z polityki i bezsilności państwa jako też z przymiotów etnicznych i rasowych wypływały. Niezależnie od tych przyczyn dalszych, działały bezpośrednie, bliskie, miejscowe, nad rozpatrzeniem których w miejscu właściwym zastanowimy się.
Szkic położenia kraju przed wybuchem hajdamaczyzny
Jaką chwilę właściwie należałoby wyznaczyć
jako początek hajdamaczyzny? Oto pytanie, które każdy przed sobą
postawić musi, kto zechce zorientować się w chaosie naszych
dziejów, obejmujących ostatnich sto lat życia Rzeczypospolitej
polskiej.
Ściśle mówiąc, od początku XVII w. Polska nie miała wewnętrznego
spokoju, aż do ostatnich chwil istnienia. Wojny kozackie, potem
Chmielniczyzna, potem bezustanne walki o pierwszeństwo i władzę
różnych hetmanów kozackich ze sobą i utarczki dorywcze z
Rzeczpospolitą sprowadziły ów smutny okres w życiu społeczeństwa
kresowego, który trafnie przez lud wiejski został nazwany licholeciem.
Zawierucha dziejowa trwała bez przerwy; chwilami tylko wzmagała się lub
przycichała, wybuchała sporadycznie tu lub ówdzie, zalewała
pożogą i krwią część kraju i ginęła z własnej niemocy. Spokój,
który następował, bywał podobny do kupy popiołów, leżącej
na zgliszczach. W głębi jej przechowywały się iskry, zarodki nowego
pożaru. Nie wiadomo było tylko, z jakiej strony powstanie wiatr, kiedy
iskry rozdmucha, gdzie zaniesie i w jakiej stronie nowy pożar wznieci.
Pomimo to wszystko jednak chwila zwrotna ku ruchom hajdamackim da się
oznaczyć, tak samo jak się da oznaczyć różnica między dwoma
wielkimi ruchami ludowymi, z których jeden nosił nazwę
kozaczyzny, drugi hajdamaczyzny.
Tą chwilą, która dziejom naszym wewnętrznym
i politycznym nadała inny kierunek i charakter, jest rok 1698. Był to
zjazd cara Piotra Wielkiego, powracającego z podróży za granicą,
z Augustem II w Rawie Ruskiej dnia 22 czerwca. Zjazd ów był
początkiem późniejszej przyjaźni, którą Rzeczpospolita
opłaciła stuletnim niepokojem i śmiercią polityczną. Nie można było
znaleźć dwojga ludzi bardziej sprzecznych charakterem i umysłem —
jak car moskiewski (tytuł cesarza przyjął dopiero w r. 1721) i
król polski. Olbrzymią postawą byli tylko do siebie podobni; ale
gdy Piotr łączył w sobie potężny umysł organizatorski ze zdolnością
wojskową, August był jedynie mocnym w ręku. Cechowały go chwiejność,
niedołęstwo umysłowe i brak świadomego planu polityki państwowej.
Ambicja rozpierała obu. Gdy jednak ambicja Piotra wiodła za sobą czyny,
reformę państwową z silną wolą przeprowadzoną i olbrzymie zdobycze
terytorialne, u Augusta kończyła się ona na pragnieniach. Pozbawiony
rozumu i woli, a dławiony chęcią odegrania jakiejś wielkiej roli, do
czego mu malutkie własne królestwo nie dawało pola, szukał tej
areny dla siebie w Polsce. Przypadek zetknął go z przedsiębiorczym,
energicznym, rozumnym i zuchwałym w swoich planach Piotrem, carem
moskiewskim, a zbliżyła ich jednaka u obu ambicja panujących. Piotr,
przypatrzywszy się budowie państw europejskich podczas pobytu swego w
Niderlandach i podczas podróży, przekonał się, jaką potęgą jest
morze. Tu zapewne zrodziła się u niego myśl oparcia się o brzegi
Bałtyku, jeziora Meockiego i Euxinu. Jako umysł niezmiernie
praktyczny i trzeźwy, zwrócił on uwagę przede wszystkim na
Bałtyk, aby tam „otworzyć okno do Europy”. Tu zetknięcie
się ze Szwecją było nieuniknione. Zetknął się z nią tedy i walczył.
Szwedzi bili go, a on, zwyciężany, — uczył się zwyciężać.
Południe, gdzie potrzeba było podnieść walkę z Turcją, zostawił na
później. Zaczął od Bałtyku. Dążył on do zdobycia portów
bałtyckich z upo rem i energią człowieka genialnego, który,
zapatrzony w myśl swoją i cel, idzie ku nim wytrwale. Chwilowa przerwa
w dążeniu była dla niego tylko środkiem wzmocnienia się do rozpoczęcia
nowych kroków. Podczas zjazdu w Rawie w roku 1698 była już o tym
mowa. Piotr pragnął zagarnąć Ingrię, August — odebrać Inflanty.
Jak szła wojna i co przyniosła — to do mnie nie należy; nie wojna
inflancka mnie zajmuje, lecz następstwa tego stanu, jaki po niej
zapanował powoli. Piotr prowadził akcję polityczną badzo zręcznie: nie
chodziło mu bynajmniej ani o przyjaźń z Augustem, ani o zdobycze
terytorialne Polski, tylko o osłabienie nieprzyjaciela przez potrzebę
rozdwojenia sił, skutkiem prowadzenia wojny na dwóch frontach. W
ten sposób łatwiej mógł na Szwedach wytargować ustępstwo.
Zwycięstwo wydawało się tym łatwiejsze dla obu, że ledwie 17-letni
Karol XII przedstawiał się niezbyt groźnie. Stało się inaczej: nie
poddała się Augustowi Ryga, a Piotr został pobity pod Narwą (1700).
Polska została tedy wplątana w wojnę, nie obiecującą dla niej korzyści. Wycofać się — było niepodobieństwem. Ta okoliczność stała się przyczyną zawarcia między carem moskiewskim a Augustem II przymierza zaczepno-odpornego w Birżach (26 lutego 1701). Od tej chwili szło coraz gorzej. Karol XII naparł na Polskę z całą furią; zatargi skończyły się tym, że król szwedzki złożył z tronu Augusta, a 12 lipca 1705 r. koronowano Stanisława Leszczyńskiego, wojewodę poznańskiego, na wyraźne życzenie Karola XII. Część Polski pozostała przy Auguście — i oto nowy powód wichrzeń i rozruchów wewnętrznych. Gdy pierwsze iskry nierządu rzucone zostały pod strzechę Rzeczypospolitej, Piotr szczęśliwie prowadził wojnę w Inflantach i Ingrii i zakładał nowe miasto — Petersburg (1704), wcale się nie troszcząc losem Polski i Augusta. Karol XII, upokorzywszy jednego przeciwnika i posadziwszy na tronie Stanisława Leszczyńskiego, zamierzał zwrócić swe kroki ku Rosji. Piotr spodziewał się tego. Nie uznał on Stanisława, ale nie chcąc wprowadzać wojny w swoje granice przedwcześnie, wolał utworzyć pas obronny na ziemi zdetronizowanego przyjaciela. Pod pozorem nieu znawania Stanisława, wojska moskiewskie plądrowały majątki szlacheckie, zasłaniając się wprawdzie Augustem, ale nie bardzo przebierając między zwolennikami Stanisława a Augusta. Trwała ta podjazdowa wojna w granicach Rzeczy-pospolitej od Grodna aż do Kijowa, przez dwa lata (1707– 1709). Niezależnie od tego, Piotr forytował ze swej strony kandydata do tronu w osobie Adama Sieniawskiego. Anarchia wewnętrzna nie ustawała przeto ani na chwilę, podsycana intrygami Mazepy, zakończona śmiercią Iskry i Koczubeja.
Bezustanne grabieże i samowolne najazdy dóbr przez wojska moskiewskie, wybieranie furażu i obdzieranie ludności pod pozorem bronienia prawowitego króla, niepewność jutra, brak wszelkiej dostatecznie silnej władzy wykonawczej i obrony w kraju, rozbudziły w społeczeństwie kresowym, niezbyt wysoko ukształconym, chętkę do swawoli, a wśród ludności grabionej i ciemiężonej — chęć do rabunku. Tym tylko można wytłumaczyć, dlaczego pierwsze ruchy hajdamackie objawiły się na Wołyniu. Szły one jak fala za biegiem wypadków politycznych, o czym będziemy mogli przekonać się w dalszym toku opowiadania. Przeniesienie wojny w granice Rosji w niczym zasadniczo sytuacji nie zmieniło, z tą chyba różnicą, że wojska moskiewskie, zwyciężywszy Szwecję, przeniosły się z Wołynia i Litwy do województwa kijowskiego i bracławskiego, na południe, gdzie były potrzebniejsze Piotrowi do wojny z Turcją i do wykonania drugiego planu — zdobycia portów nad morzem Azowskim i Czarnym. Zwycięstwo Piotra pod Połtawą (8 lipca 1709 r.) przeważyło szalę szczęścia na stronę Rosji i dało jej podwaliny do przyszłej potęgi. Położenie zmieniło się o tyle, że w Polsce wrócił na tron August, ale na Ukrainie hulał Palij, wojska rosyjskie tak samo gospodarowały jak na Litwie, Tatarzy zaś wpadali przy lada sposobności, łupiąc kraj i ludność w jasyr zabierając. Na domiar złego wywiązały się zatargi między wojskiem saskim a koronnym, które kilka lat prawie trwały. Piotr podjął się pośrednictwa. Szczęśliwy jego współudział w doprowadzeniu zgody skończył się tym, że na sej mie Niemym (1717) postanowiono redukcję wojska prawie do połowy — koronnego na 18000, a litewskiego na 6000. Tak więc Piotr, pomagając Rzeczypospolitej — osłabiał ją w rzeczywistości i demoralizował zachowaniem się swego wojska.
Przyczyniły się do tego inne jeszcze powody: przede wszystkim wzrost unii. Z przejściem Kijowa pod panowanie Rosji, z zupełnym prawie upadkiem kozaczyzny, religia grecka wschodniego obrządku straciła oparcie. Biskupi przemyski, lwowski, łucki poczęli przechodzić na unię (1692, 1700 i 1702) jeden po drugim. Zaledwie biskupstwo mohylewskie utrzymało się przy dyzunii. Napór unitów, dążących do zjednoczenia obu kościołów, był coraz silniejszy, a równocześnie pośród ludności wiejskiej pod przewodem niższego a ciemnego duchowieństwa poczęła się wytwarzać cicha opozycja przeciwko władzy kościelnej, nurtująca w łonie mas ludowych. W miarę zwycięstw unitów nad kościołem wschodnim, budzić się poczynał i szerzyć duch nietolerancji religijnej, który drażnił wyznawców innych religii, zniechęcał ich do pracy obywatelskiej i wnosił nowy czynnik niezgody społecznej. Broniono dysydentom przyjmowania prawa miejskiego, zasiadania w sejmie — nie tylko biskupom, lecz i świeckim posłom. Pociągnęło to z jednej strony tłumne przechodzenie szlachty ruskiej na katolicyzm, a z drugiej rosło spodem niezadowolenie. Jak się te początki zakończyły, jaki przybrały charakter, obaczymy w miejscu właściwym, gdzie nam wypadnie jeszcze raz powrócić do walk religijnych. Z przeniesieniem środka ciężkości akcji politycznej Rosji na południe, zarówno skutkiem zwycięskiej wojny z Karolem XII jak i przyszłej wojny z Turcją, nastąpiły duże zmiany w stosunkach i położeniu województw kresowych. Próba Mazepy oderwania się od Rosji1, zakończona niepomyślnie dla Ukrainy i Mazepy, zwróciła uwagę cara na Zaporoże i Sicz. Mazepa, porozumiwszy się z Karolem XII, potrafił wciągnąć także w tę akcję atamana koszowego Kostię Hordijenkę. Tymczasem bitwa pod Połtawą rozwiała wszystkie zamiary wcześniej, niż się spodziewano. Piotr podejrzewał Zaporożców o konszachty z Mazepą, a pragnąc pozyskać sobie Kozaków łaską, posłał do nich manifest z zawiadomieniem o odstępstwie Mazepy, z napomnieniem do wytrwania, a do zwykłego żołdu dołączył dla Zaporożców dar 12000 rubli, dla atamana 300 dukatów i starszyźnie 2000 rubli, — sumy na owe czasy ogromne. Kozacy dary przyjęli. Mimo to jednak ataman wraz z 8000 żołnierza i całą starszyzną przeszedł do obozu Karola XII.
Na miejsce Mazepy wybrano Skoropadskiego. Piotr Wielki znowu wysłał posłów na Zaporoże z upomnieniem do wierności Kozaków. Nie dali się oni i tym razem namówić: niektórych posłów wymordowali, innych odesłali do Mazepy. Piotr przekonał się wówczas, że wewnątrz kraju ma jeszcze nieprzyjaciela w Zaporożcach i zanim przyjdzie do starcia z Karolem, zdecydował się na stanowczą rozprawę z Siczą: postanowił zdobyć ją szturmem i zniszczyć. Na czele wyprawy stanął pułkownik Jakowlew, poparty oddziałem, stojącym na straży od granicy tureckiej. Jakowlew próbował pertrakcji, ale Kozacy, ufni w siłę i rozum Mazepy, pierwsi dali ognia do Moskali. Zawiązała się walka, która zakończyła się ruiną Siczy (14 maja 1709)
Bitwa pod Połtawą rozstrzygnęła los
Hetmańszczyzny. Zlanie się jej z całością państwa moskiewskiego już
było tylko kwestią czasu. Niedobitki z Hordijenkiem schroniły się pod
opiekę Krymu i Turcji. Piotr polecił Zaporożców chwytać i karać
śmiercią bez sądu. Zatrzymaliśmy się nad tym wypadkiem dlatego, że w
dziejach zapoczątkowania i rozwoju hajdamaczyzny odegrał on rolę bardzo
ważną. Po zniszczeniu starej Siczy obok Nikitinowego przewozu,
niedobitki próbowali założyć nową w Bohogardowej Pałance, nad
rzeczką Kamienką, dopływem Ingału, na pograniczu z Nowoserbią, ale
Piotr zbrojną siłą przeszkadzał do osiedlenia się. Wówczas
założono nową Sicz pod protektoratem chana krymskiego na Aleszach, przy
ujściu Dniepru do morza, na półwyspie, zwanym Propoje —
skąd i Sicz Propojską się nazywała (1711). Przetrwała ona tam do roku
1733, aż dopiero po śmierci Horodijenki wrócili Kozacy w dawne
siedziby i zbudowali Nową Sicz nad rzeką Podpolną. Do tego wypadku
wrócimy na miejscu właściwym.
Fakt zburzenia Siczy w r. 1709 pociągnął za sobą rozdwojenie. Nie
wszyscy poszli za Hordijenkiem, a ci, którzy zostali,
rozproszyli się i osiedlili się tuż nad granicą Rzeczypospolitej, na
południowej rubieży województwa bracławskiego i
kijowskiego.
Przyzwyczajeni do wojenki, do życia wśród
ciągłych niepokojów i walk, wnieśli ten burzliwy temperament do
codziennego życia w innych warunkach i utworzyli z czasem rodzaj
stałych kadr, dostarczających przywódców i
przewodników do wszelkich wypraw w granice Rzeczypospolitej. Oni
to wspólnie z innymi czynnikami wytworzyli materiał palny,
który podsycany niezadowolonym i rozpróżniaczonym
chłopstwem, rozniósł pożar po województwie bracławskim i
kijowskim. Na przestrzeni między Bohem, Sinymi Wodami, Wysią, Taśminem,
Dnieprem, a następnie od Podpolnej przez środkowy bieg Ingulca,
Ingu-ła, Martwych Wód do Bohu, wytworzyło się na pół
koczownicze, na pół rolnicze życie wśród ludności
rozsiadłej po jarach i futorach stepowych zupełnie niedostępnych, a
więc spod wszelkiej prawidłowej kontroli uchylających się.
Tu na tych stepach dzikich, na których
jeszcze przed Nalewajkiem „noga ludzka niepostała od początku
świata”, organizowały się wyprawy na Polskę, najprzód z
rozbitków Siczy, potem pod opieką Siczy. Drugie takie ognisko
wytworzyło się od granicy rosyjskiej — w Kijowie i jego
okolicach, o czym przekonamy się. Ogólnego jakiegoś planu dążeń
i celów w tych sporadycznych wybrykach ani szukać. Przeważa
dziki indywidualizm, samowola i brak okiełznania prawno-państwowego
— zwykłe następstwa anarchii, której przyczyny zewnętrzne
i charakter staraliśmy się wskazać w głównych zarysach. Wobec
braku porządku i organów ochraniających go, wybuchy osobistej
namiętności przybierają na Rusi charakter nieokiełznanej samowoli.
Dążenia do łatwego obłowienia się, grabieży, próżniactwa i
gwałtów wszelkiego rodzaju, nie mając żadnego hamulca w moralnym
rozwoju wszystkich warstw narodu, ani też w prawnej organizacji
państwa, wybuchają wszędzie z całą gwałtownością i powstrzymują się
tylko własną siłą i odpornością krzywdzonych. Wszystkie warstwy
wówczas przy lada sposobności dążą do obłowienia się na cudzy
rachunek, korzystają z możności popełnienia jakiegoś gwałtu, rozboju,
grabieży. Zjawiska podobne stają się wypadkami codziennymi. W
awanturach różnego rodzaju biorą udział szlachcice, włościanie,
żołnierze, mieszczanie, wychodźcy i zbiegi z państw sąsiednich, a nawet
osoby stanu duchownego. Formują się większe lub mniejsze
rozbójnicze watahy i urządzają obmyślane wyprawy. W początku
XVIII w. oddziały takie składają się z najróżnorodniejszych
elementów a rabunek stanowi jedyny cel ich istnienia. Powoli, z
czasem w skład tych zbójeckich watah wchodzą czynniki bardziej
jednorodne: zbiegli włościanie, Zaporożcy, ochotnicy z mieszczan,
Kozacy i hultaje lewobrzeżnej Ukrainy. Wszyscy niezadowoleni z
jakiegokolwiek bądź powodu przyłączają się do tych swawolnych watah, a
uderzając z całą dziką siłą na dwory, pomimo przeważającego charakteru
najazdów w celu rabunku, samym faktem powszechności zjawiska
zdradzają protest i niezadowolenie Dopiero w ostatnich chwilach
istnienia Koliszczyzny, w morzu krwi i dzikości można dopatrzyć
śladów jakiegoś protestu społecznego. Takie instynkta
niezawodnie były w masach ludowych, ale nie było nikogo kto by je
sformułował nawet, potrafił uświadomić masy ludowe i pociągnąć za sobą.
Z dwojakim więc charakterem: rozboju i wyłamywania się spod hamulca porządków społecznych, objawia się haj-damaczyzna od pierwszej chwili wystąpienia na widowni dziejowej, najprzód na Wołyniu, potem na Podolu, w końcu zaś dosięgła swego najwyższego rozwoju na Ukrainie, gdzie dzięki dogodnym geograficznym warunkom — bliskości granic Rosji, Turcji i Mołdawii — już poczyna się centralizować w drugiej ćwierci XVIII w. Zanim jednak udamy się w południowe części zagrożonych województw w celu śledzenia charakteru i ruchów hajdamackich, musimy się zatrzymać jeszcze nad różnicą, jaka zachodziła między kozaczyzną a hajdamaczyzną. Ściśle rzecz biorąc, charakterystyka taka powinna by była wypłynąć w końcu niniejszej pracy, jako ostateczny wynik. Ażeby czytelnik wszakże z rozpatrywania faktów i zdarzeń późniejszych mógł sobie łatwiej utworzyć pojęcie o całości i charakterze hajdamaczyzny, o tej różnicy teraz kilka słów powiemy. Przyczyny, które ją wywołały, charakteru jednolitości nie posiadały; ruchy hajdamackie lokalizowały się tam, gdzie znajdowały dogodniejsze warunki rozwoju. W jednej stronie więc budziły do życia hajdamaczyznę, jako opozycję społeczną, świeże tradycje kozackiej anarchii, podsycane obecnością i sympatią wojsk moskiewskich, w drugim miejscu — swawola kresowa była głównym bodźcem, w innym zaś — agitacja polityczna, używająca za hasło religii, objawiająca się zarówno po stronie polskiej jak i śród warstw ludowych. To wszystko wpływało na barwę i charakter ruchów.
Mimo to jednak w ruchach hajdamackich dopatrzyć
można zasadniczych różnic z Kozaczyzną. Musimy tu wziąć
Kozaczyznę z okresu walki z Rzeczpospolitą polską w przestworze XVII w.
i w największym jej rozwoju za Chmielnickiego Bohdana. Śród
morderczej walki z Polską, śród dzikiego rozlewu krwi i pożogi
własnego kraju, przyświecała tym walkom niejasna idea wolności, a nawet
odrębności państwowej. Działo się to dzięki temu, że zarówno
przed wybuchem Chmielnickiego, jak i po nim, na czele tego ruchu stali
ludzie wykształceni politycznie w szkole polskiej państwowości, w
ideach wolności, ożywiających całe polskie społeczeństwo szlacheckie.
Wolność była wprawdzie rozumiana w pojęciu kastowym, ale nikt jej w owe
czasy nie rozumiał inaczej. Tak pojęta wolność stawała się ideałem dla
innych. Do niej dążyli i Kozacy. Idea jej wypłynęła niechcący z walk
szczęśliwych i stała się hasłem. Stąd też rodziła się możność
porozumiewania się, gdyż żądania kozackie skupiały się koło jakiegoś
celu politycznego.
Z hajdamaczyzną działo się zupełnie inaczej. Była ona wynikiem nie tyle
krzywd odczutych świadomie i żądań jasnych, ile następstwem dowolnych
instynktów na pół dzikiego społeczeństwa, które
skutkiem osłabionej energii państwowej, wplątania się w wojnę szwedzką
i wprowadzenia w granice Rzeczypospolitej wojsk moskiewskich, znalazło
dla siebie pole bezkarnej swawoli. Posiadała ona wichrzycieli,
zręcznych agitatorów, ale nie miała ani jednego wodza: posiadała
doskonałych, odważnych i zuchwałych partyzantów, ale ani jednego
człowieka, który by w owe wzburzone masy ludowe tchnął
jakąś ideę państwową. Jedyną myślą ożywiającą te krwiożercze tłumy była
albo zemsta osobista, albo pospolita chęć rabunku, albo niekiedy
fanatyzm religijny ludzi bardzo prostych i dzikich z natury. Stąd też,
z jednej i z drugiej strony lała się krew bez pożytku. Jedni, narażeni
na zwykłe rozboje, nie mieli z kim paktować, drudzy, popychani ciemną
zawiścią i fanatyzmem sztucznie podtrzymywanym, szczególnie w
końcowym okresie hajdamaczyzny, kładli dzikie i niespokojne, ale w
gruncie rzeczy niewinne swoje głowy pod miecz kata lub podczas rabunku
cudzego mienia opłacali zuchwałość życiem.
Jeżeli przeto kozaczyzna, bałamutna w celach swoich i dążeniach, obłudna i nieokiełznana, zamiast wolności utraconej nic nie zyskała dla narodu swego, to hajdamaczyzna, pozbawiona wszelkich celów i dążeń, przyniosła tylko ostateczną ruinę kraju własnego i zaprzepaściła ideę wolności kozackiej, jako też ideę cywilizacyjnego rozwoju Rusi na bardzo długo. Osłabiona walkami wewnętrznymi Rzeczpospolita padła łupem zaprzyjaźnionego z nią sąsiada, a z Polską runęły nadzieje na wolność i samodzielność narodową Rusi. Weszła ona wkrótce po ostatnim gwałtownym wybuchu Koliszczyzny w skład państwa rosyjskiego, które usunąwszy z drogi swojej państwowej Krym i osłabioną Turcję, zniosło resztki Kozaczyzny i wprowadziło własny system pańszczyźniany i państwowy.
Pierwsze ruchy hajdamackie
Widzieliśy już poniekąd jakie klęski
sprowadziła na nas wojna szwedzka, posiłkowana przez Piotra:
rozdmuchała ona bezustannie przeciągające się wichrzenia kozackie w
samowolę chłopską pod zachętą i przykryciem zarówno
Kozaków jak i „wojsk auxiliarnych”; a kraj,
pozbawiony wojska, miotany walkami stronnictw politycznych, niszczony
przechodami wojsk swoich i cudzych, rzuciła w ramiona anarchii
wewnętrznej. W pierwszych latach owych wichrów anarchicznych,
przebiegających bez oporu od Wołynia aż po granice Rzeczypospolitej,
wielką rolę odegrała Rosja, która pod pozorem wybierania
prowiantów, bronienia Sasów i ich partii, uprawiała
rabunek bezkarnie, jako aliantka, dając w ten sposób najgorszy
przykład ludności miejscowej, zawsze pochopnej do rabunku, buntu i
swawoli. Kozacy z Palijem i Samusiem na czele dopomagali wojskom
rosyjskim.
Dziwnym zbiegiem wypadków na pozór, pierwsze ruchy
hajdamackie rozpoczęły się na Wołyniu, w województwie najgęściej
zasiedlonym, na Polesiu, koło Brześcia — tam wszędzie, gdzie
dłuższy czas konsystowały wojska moskiewskie. Rozsiewały one dokoła
swawolę i demoralizację, która udzielała się ludowi wiejskiemu i
szerzyła się. Jednym z takich wykształconych na wzorach swawoli
wojskowej watażków, plądrujących w okolicy Międzyrzecza i na
Polesiu, był Hryć Paszczenko, mieszczanin międzyrzecki. Przybierając na
siebie nazwę Kozaka, Kałmuka lub Moskala, w miarę tego co mu było
dogodniejsze, grasował bezkarnie z uzbieraną drużyną. Ochotników
zawsze miał dosyć, gdyż Kozacy i Moskale całe lato w Międzyrzeczu
stali. Celem popisów tego bohatera był wyłącznie rabunek —
ani skrywał tego celu, ani go ubierał w różne hasła. Pragnął na
cudzy rachunek „pożywić się” — i żywił się krwią i
mieniem szlachty.
Był to już ten ruch, który w kilka lat potem został urzędownie nazwany hajdamaczeniem, a bohaterowie jego hajdamakami.
Wróćmy jednak na chwilkę do Paszczenki, będącego typową postacią
tych watażków, którzy potem setkami gospodarowali w
województwach kresowych. Wspólnie z Kozakami i Moskalami
napadał on dwory szlacheckie, rabował i część znaczną zrabowanych
pieniędzy przepijał. Zjawiwszy się ze swoją gromadką we dworze, kazał
bez długich wstępów dawać sobie gorzałki. Bywał to zwykle dalszy
ciąg pijatyki, gdyż zanim się do dworu dostał, odwiedzał już
miejscowego arendarza, u którego raczył się należycie, a
zrabowawszy, odjeżdżał dopiero do dworu. Tu gospodarował jak w domu.
Stół kazał zastawiać gorzałką i jadłem, koniom owsa sypać, a gdy
napotkał na opór, sam własnoręcznie rozbijał obuchem
kłódki i wrzeciądze. Po należytym uraczeniu się, rozpoczynał się
dopiero rabunek. Szukano przede wszystkim pieniędzy. Jeżeli ktoś nie
decydował się oddać od razu, męczono go tak długo, aż nareszcie
krwawicę swoją oddawał — najczęściej z ostatnim tchnieniem. Broń,
jaka się znalazła w domu, przechodziła w posiadanie watażki i jego
drużyny. Nic nie uszło baczności i uwagi takiego awanturnika —
srebra domowe, suknie, bogate uzdy, bielizna, konie i bydło —
wszystko przechodziło w jego ręce. Działo się to bynajmniej nie
spokojnie. Cały dom wrzał hukiem wystrzałów, wykrzykami
zbójców, jękami bitych i mordowanych, płaczem
przestraszonych. Tego rodzaju napad urządził Paszczenko na majątek
Górskich Sieliszcze. W robocie były pistolety i nahajki —
bito bez miłosierdzia, pytając: de hroszi? Wszystko co żyło nie tylko
we dworze, lecz we wsi, na odgłos tej wrzawy i rabunku, rozbiegało się
na wszystkie strony, gdyż w ucieczce tylko szukano ratunku.
Chłopów bynajmniej nie oszczędzał ów „łycar”
hajdamacki. Przy lada sposobności odliczał im hojnie razy nahajami. Nic
też dziwnego, że gdy się tylko pokazał — uciekali do lasów
lub w pola. Dla nich o tyle był tylko łagodniejszy, że mniej miał do
wzięcia.
Z rozbojem i rabunkiem połączona była swawola
pijacka. To czego zabrać nie można było, ulegało zniszczeniu. Wszystko
co tylko zobaczył Paszczenko, traktował po nieprzyjacielsku. To samo
robili jego podkomendni. Gąsięta i drób deptano nogami, bito
kańczukami ludzie i zwierzęta; garnki rzucano na ziemię i tłuczono,
zapasy żywności wyciągano ze schowków i psom dawano1.
Gdy pod nieurzędowym protektoratem i przy nieurzędowej pomocy wojsk
auxiliarnych szerzyć się poczęło rozbójnictwo, wielki hetman
koronny Adam Mikołaj Sieniawski wydał ordynans pułkownikowi ordynacji
ostrogskiej, ażeby z pułkiem swoim udał się na Wołyń dla
„gromienia swawolnych kup”. W tej chwili jednakże już nie
tylko pełno było takich kup na Wołyniu, ale zjawiały się one w
województwach kijowskim, bracławskim i od granicy wołoskiej.
Ziarno anarchiczne, posiane w województwie wołyńskim przez
wojska auxiliarne, Kozaków i Palija, bujnie wschodzić poczęło.
Napadanie na dwory szlacheckie nie było wcale jedynym
punktem, na który siły swoje kierowała rozswawolona ludność
— rabunek na drogach publicznych stał się także ulubionym
rzemiosłem tych wszystkich, którzy wyrywali się radzi przy
każdej sposobności z karbów prawa gwoli zadośćuczynienia
swawolnym instynktom. Milicja nadworna albo obojętnie patrzyła na
gwałty i rabunki, albo naweł udział w nich brała. Zdarzało się
niejednokrotnie, że takich „rotmagistrów” chorągwi
kozackich oskarżano wprost o współudział w rabunku. Kupcy
lubarscy, zrabowani na drodze publicznej przez swawolną kupę
włóczęgów, oskarżyli rotmistrza chorągwi kozackiej Kiryłę
Szabenkę o przyłożenie ręki swojej do tej sprawy3. Nie zawsze te
oskarżenia dały się udowodnić, ale zawsze w gruncie rzeczy leżała
niezaprzeczona chęć rabunku. Każdy kto chciał —
„próbował szczęścia”, gromadząc watahę i ruszając,
że tak powiem — za wiatrem. Tacy amatorowie
„pohulania” długo nieraz wałęsali się po kraju, aż
dopóki niespokojnej swojej głowy nie złożyli w utarczce lub pod
topór kata. Zanim jednak do tego przyszło, dużo krwi upłynęło,
dużo marnowało się pracy ludzkiej i mienia szło z dymem. Powoli jednak
ruch zbójecki począł kierować się na południe, ku granicom, gdyż
stamtąd coraz częściej dochodziły echa, nawołujące ludność do bezkarnej
swawoli. Kozacy zaporoscy, a właściwie mała ich tylko cząstka, stojąca
na czele różnych na pół kozackich oddziałów,
przedzierała się na północ, i stamtąd ciągnęła ludność za sobą.
Te wycieczki zaporoskie, a najczęściej z Zaporożcami na czele, tak samo
jak i wołyńskich watażków, miały tylko rabunek na celu.
Wkrótce jednak pożar nierządu miał się jeszcze bardziej
rozszerzyć.
Zwracaliśmy już uwagę na jedną z przyczyn, a raczej impulsów, które ułatwiły przeniesienie się ruchu hajdamackiego na południowe kresy: był to zwrot w wojnie szwedzkiej. Armia Karola XII przekroczyła Dniepr, weszła w granice państwa moskiewskiego i skierowała się na południe, ku Połtawie, gdzie król szwedzki, upewniony poprzednim po rozumieniem się z Mazepą, spodziewał się znaleźć w Kozakach potężnych sprzymierzeńców. Nie znał jeszcze ich wahającego się i przewrotnego a równocześnie lekkomyślnego charakteru, ile razy trzeba było powziąć stanowczą decyzję i działać nie dla chwili dzisiejszej, lecz dla przyszłości. Piotr zrozumiał doniosłość tego kroku i skoncentrował armię pod Połtawą. Nie wierzył on w zdradę Mazepy, przypuszczając że tylko w Siczy znajduje się ognisko niezadowolenia. Postanowił rozprawić się z nią w sposób stanowczy, zanim do ostatecznego porachunku z Karolem XII przyjść miało. Nie chciał mieć za plecami swoimi nieprzyjaciół. Powziął plan zniszczenia jej i rozpędzenia Zaporożców. Widzieliśmy w jaki sposób ją zdobył, co się z nią stało i jaki wpływ wywarły niedobitki zaporoskie na ruchy ludności kresowej.
O tym okresie ruchów posiadamy bardzo mało wiadomości archiwalnych, prawie przez przeciąg kilkunastu lat; po czym dopiero, mniej więcej od r. 1720, poczęły ruchy rozszerzać się, wzrastać, ale watażkowie działali jeszcze w pojedynkę, małymi kupami, bez żadnego większego planu i skupienia. Chwila dogodna jeszcze nie nadeszła. W jaki sposób województwo kijowskie i bracławskie broniło się w owym czasie — nie wiemy. O obronie jednak myślano. Świadczy o tym uniwersał regimentarza partii ukraińskiej Jana Gałeckiego, datowany ze Lwowa (5 marca 1717). Niewiele jednak było dla kraju, wzdłuż i wszerz nękanego przez zbójeckie watahy, pożytku z uniwersału kiedy IMć pan regimentarz o kilkadziesiąt mil od wzburzonych województw siedział. Uniwersał ów wszakże niewielką niósł otuchę. Regimentarz oświadczał szlachcie, że sam osobiście przybyć nie może, dał jednak ordynans namiestnikowi swemu Olszewskiemu, ażeby na wezwanie szlachty znosił swawolne kupy „hultajstwa hajdamackiego”. W tym uniwersale uderza jednak rzecz niezwykła: pomimo że niebezpieczeństwo istniało niezaprzeczenie, regimentarz nie tylko nie starał się wzmocnić obrony, lecz ją osłabiał jeszcze, polecając wyraźnie ażeby ludzie spod chorągwi, extra computu postanowionego, rozjeżdżali się do domu. Dla załatwienia sporów z powodu krzywd, czynionych szlachcie przez wojsko, regi-mentarz naznaczył sędziego, Franciszka Ukrzyńskiego, towarzysza znaku pancernego.
W uniwersale powyższym po raz pierwszy swawolne
kupy zbójeckie nazwane hajdamakami. W pierwszej ćwierci XVIII w.
powoli widocznymi się stają w województwie kijowskim,
bracławskim i podolskim dwa szlachy hajdamackie: od miedz Kijowa,
który się łączył ciągle z Siczą, stamtąd niejednokrotnie czerpał
siły dla wypełnienia rozbójniczych watah, i od Podniestrza, od
granicy wołoskiej. Dwoma ramionami szły ruchy hajdamackie: z Wołynia ku
północnym granicom województwa podolskiego i
bracławskiego i od południo-wschodu, od Siczy i od południo-zachodu, od
Wołoszczyzny. Szlachta, jak zwykle, broniła się słabo. Przekonano się
jednak, że na milicję horodową, złożoną z Kozaków, a właściwie
skozaczonych chłopów, liczyć nie można. Zbyt liczne dowody
przeniewierstwa takich milicyj, przechodzenie ich jawne w szeregi
drapieżców lub też sprzyjanie i tolerowanie wszelkiego
zbójnictwa, były wskazówką, że się na niej oprzeć nie
można. Brakło jej zapewne sprężystej organizacji wojskowej i karności.
Drobniejsza szlachta była przeto w całym tego słowa znaczeniu na łasce
Pana Boga, a wielkie, magnackie kompleksy dóbr broniły się same.
Próbą takiej obrony dóbr międzybożskich było
zorganizowanie milicji horodowej przez hetmana wielkiego koronnego
Adama Sieniawskiego. Powziął on zamiar utworzenia stałego oddziału do
obrony dóbr swoich z drobnej szlachty wołyńskiej, która
gęsto siedziała na niewielkich spłachciach ziemi i w tym celu oddał
dowództwo chorągwi nadwornej Stanisławowi Koszce, jako
rotmistrzowi, a pragnąc go zachęcić i przywiązać do siebie, nadał mu
własnością wieś Muserówkę, pozwalając osadzić ją na własny
pożytek.
Gdy na Wołyniu po zniknięciu wojsk moskiewskich, wszystko wracać
poczęło powoli do względnej spokojności i porządku, rozpoczęły się
coraz większe niepokoje w Kijowszczyźnie i Bracławszczyźnie pod
protektoratem i prowodyrstwem rozbitków siczowych. Jednym z
takich wypadków, który najbardziej może odsłonił udział
Zaporożców w prawie hajdamaczenia, był napad zbrojny pod
Targowicą na kijowskiego kupca Jakowa Zimowicza. Mieszkańcy Targowicy,
łącznie z Zaporożcami, odegrali bardzo wybitną rolę. Ponieważ chodziło
tu tylko o Zaporożców, na których nie można było i nie
było na czym poszukiwać krzywdy, Zimowicz zwrócił się do
sądów polskich. Sprawa cała prowadzona była w sądzie grodzkim
winnickim. Przesłuchanie świadków i obwinionych pokazało, że
Kozacy Gardu zaporoskiego, a właściwie bohogardowej pałanki, zwąchawszy
się z mieszczanami targowickimi, napadli na karawanę Zimowicza i do
szczętu ją zrabowali. Rabunek uważali widocznie za bardzo pomyślny dla
siebie, gdyż Zaporożcy z Targowiczanami trzy dni potem hulali i pili
wspólnie. Mieszczanie targowiccy nie tylko nie donieśli o tym
władzy, ale przeciwnie, ukryli sprawę całą, część zdobyczy przepili
wspólnie, a część jako ludzie nabożni, przechowali w cerkwi, być
może dlatego, że jednym z tych, którzy rej wodzili w rabunku,
był także targowicki popowicz. W ogóle typ hajdamaków z
klasy popowiczów spotyka się w tym smutnym okresie bardzo
często. Inicjatorem całej wyprawy był osadczy targowicki, Wołoszyn,
który się wybrał na tę rycerską zabawę z trzema synami. Sąd
winnicki, upatrując w tej sprawie winę Targowiczan, skazał ich na
karę cielesną i na zapłacenie Zimowiczowi dwóch tysięcy dwustu
trzydziestu złotych.Przytoczyliśmy tę sprawę mniej więcej
szczegółowo nie dlatego, ażeby ją można uważać za jedną z
ważniejszych, ale dla tego że jest ona typowa i pozwala określić
zarówno charakter ruchów, objętych nazwą hajdamaczyzny
jak i poznać ludzi, którzy udział brali. Prowodyrami wojskowymi
są Zaporożcy, mający broń i znający drogi i szlachy, a kierownikiem, że
tak powiem, arystokracja wiejska: osadczy i popowicze, znający
najlepiej ludzi i stosunki miejscowe. Splątane nici zbrodni i rabunku
gubią się w cerkwi, która nie tylko łaskawie patrzy na tego
rodzaju „hulanie” swoich parafian, ale umie nawet korzyść z
nich ciągnąć dla siebie.
(...)
Stan ekonomiczny włościan na Ukrainie prawobrzeżnej do r. 1768
w porównaniu z innymi prowincjami Polski
Nie ulega żadnej wątpliwości, że hajdamaczyzna, od
początku do końca, była ruchem wyłącznie ludowym; udział innych
czynników był bądź następstwem ogólnej anarchii
państwowej, bądź da się podciągnąć pod przyczyny wyjątkowe. Wobec tego
nasuwa się pytanie: jakie było położenie tej ludności i czy w tym
położeniu nie należy szukać klucza do wyjaśnienia zagadki ruchów
hajdamackich? Ażeby dać odpowiedź na to pytanie, musimy cofnąć się do
innych prowincji, rozpatrzyć się w stosunkach i położeniu ekonomicznym
włościan i w tym rozpatrzeniu się znaleźć skalę porównawczą.
Przystąpienie od razu do zbadania stosunków ekonomicznych
województw południowych dałoby nam obraz, że tak powiem,
lokalny, prawdziwy mniej lub więcej, lecz niedostatecznie, bo
jednostronnie oświetlony. Jakkolwiek województwa kresowe
Rzeczypospolitej posiadały bardzo odrębne i odmienne od innych dzielnic
Polski warunki rozwoju, żyły jednak pewnym życiem wspólnym
państwowym z innymi prowincjami i niezawodnie ogólnopań-stwowe
warunki na charakter i doniosłość owego ekonomicznego życia wpływały
bardzo. Z tej racji musimy bodaj kilkoma wybitniejszymi węzłami złączyć
warunki ekonomiczne kresowe z ogólnopaństwowymi. Na wytworzenie
się ich oddziaływały nie tylko pewne miejscowe przyczyny, lecz także
ogólny stopień położenia przemysłu i handlu, prawodawstwo i
stopień oświaty całego społeczeństwa. Impulsy tych stosunków i
wpływów wytwarzały się w Warszawie i w Krakowie, a w
ogóle w środkowych punktach Rzeczypospolitej, które
skupiały się w Małopolsce.
Ażeby te stosunki i ich charakter uczynić bardziej zrozumiałymi, należałoby je zbadać porównawczo z innymi narodami i krajami. Przy historii XVIII w. lub nawet panowania Stanisława Augusta, a tym bardziej przy historii włościan w Polsce byłoby to rzeczą niezbędną; przy historii jednego zdarzenia, chociażby ciągnącego się przez trzy czwarte wieku, jakim jest ruch hajdamacki, wystarczy gdy go pokażemy na tle kilku uwag i faktów ekonomicznych ogólnopaństwowych, a potem przejdziemy do szczegółów miejscowych. Ogólne położenie włościan jeden ze współczesnych pisarzy XVIII w. w Polsce tak scharakteryzował: „Część ta narodu najliczniejsza, która przez sprawowanie rolnictwa, przystawianie ludzi do wojska, dostarczanie rąk do warstatów, rzemiosł i rękodzieł, będąc zdrojem potęgi i bogactw krajowych, powinna była pozyskać względy prawodawców, w naszym kraju nie tylko żadnych przywilejów obywatelskich niema, ale i owszem stan jej poddaństwa mało co różni się od niewoli. Nie mają nasi wieśniacy wolności, bo im nie wolno pana i mieszkania odmieniać, panu zaś wolno ich darować, zamienić, przedać, ze wsi do wsi przenosić etc.; nie mają własności, bo nie będąc panami osób własnych, jakże mogą panami być majątku? Nie mają sprawiedliwości (ogólnie mówiąc), bo im nic pod imieniem własnem czynić nie wolno, bo im prawa nasze nie wyznaczyły żadnego sądu, w którymby się o krzywdy i uciążliwości od dziedziców zadane, uskarzyć i upomnieć mogli; owszem, z dawności życia i śmierci ich panami byli dziedzice”. Te prawa do włościan określił dosadnie i po szlachecku Maksymilian Fredro słowami: „Quisque e nobis Polonis sui vulgi et bonnorum quam-modo et absolutus monarcha est”. „Z władzy tak obszernej i żadnemi nie powściągnionej prawami mogło częstokroć wynikać i trafiało się podobno — zauważa Skrzetuski — wiele bezprawiów, niesprawiedliwości, gwałtów i okrucieństw. Stąd jest że narody obce wyrzucają krajowi naszemu te prawodawstwa względem wieśniaków zaniedbane. Niektórzy nawet z autorów zagranicznych, mniej podobno stanu wieśniaków naszych świadomi, przypisują nam w tej mierze dzikość i okrucieństwo”
Położenie rolników w dobrach duchownych i królewszczyznach było lepsze niż w dobrach dziedzicznych, pod każdym względem. Ponieważ nie piszemy historii włościan w Polsce, chcemy zaś tylko poznać i oświetlić stosunki ekonomiczne w województwach kresowych, przeto weźmiemy na uwagę położenie włościan przeważnie w dobrach dziedzicznych, o ile na to akta pozwolą, raz dlatego iż takich dóbr była większość, a następnie że stosunki te można uważać za typowe. „Od czasów niepamiętnych — mówi Skrzetuski — było w Polsce poddaństwo, servitus, jak było u dawnych Greków, Gallów, Germanów, Saksonów i u wszystkich narodów”. Uwagę tę możemy uważać dziś za nic nie znaczący ogólnik, gdyby nam o to chodziło, że w Polsce było poddaństwo, nie zaś oto jakie formy i charakter owo „poddaństwo” miało. Nie będziemy przebiegać „wszystkich od zbrodni do pokuty stopni”, lecz rozpoczniemy od w. XVI, kiedy poddaństwo, czyli zależność włościan od właścicieli ziemi, przybrało pewne cechy ustalone, które z biegiem wieków już się tylko ku gorszemu zmieniały. Państwo oddało włościan — można powiedzieć — na łaskę i niełaskę właścicielom ziemi tj. królowi, duchowieństwu i szlachcie, wzorując się na zachodnioeuropejskich wzorach. W XVI w. już był utracił kmieć polski ostatnie prawo polityczne: osobistego stawania w sądzie. Już na początku XVI w. przed sądem mógł stawać kmieć tylko w obecności dziedzica. Ponieważ prawomocność powództwa warowała się obecnością dziedzica, przeto kmieć przeciwko dziedzicowi nie miał mocy stawania. Zagrodzenie możności przenoszenia spraw z jurysdykcji patrymonialnej do jurysdykcji w prawie powszechnym, przyczyniło się do tego że już z końcem XV w. jurysdykcja patrymonialna ostateczną odebrała organizację i przed kratkami ciasnej izby patrymonialnego sądu skupiło się sądownictwo polityczne, dobrowolne, sporne, prywatne, karne, policyjne i skarbowe. Laska patrymo-nialnej jurysdykcji stała się wszechwładną i nieodwołalną.
W dobrach duchownych i królewskich o tyle
było lepiej, że istniały sądy kapitulne i biskupie. Wytoczenia spraw
wszakże przeciwko władzy patrymonialnej w dobrach duchownych częste w
XV w., rzadsze w XVI, a w XVII prawie zupełnie ustają.
W dobrach królewskich sprawy poddanych przeciwko starostwu
rozstrzygały za rządów Zygmunta I, Zygmunta Augusta i Stefana
sądy asesorskie, złożone z kanclerzów, referendarzów,
dwóch regentów, dwóch sekretarzy i pisarza. W
pierwszych latach panowania Zygmunta III sprawy włościan z sądu
asesorskiego przeniesiono do sądu referendar-skiego. Statut korony z r.
1507 ustanowił był dwóch referendarzy — jeden ze stanu
duchownego, drugi świeckiego. Wyłączne zajmowanie się sądu
referendarskiego sprawami włościan nie było zawarowane żadnym statutem,
lecz za Zygmunta III wyrobiło się w drodze zwyczajów.
Jakkolwiek moc i doniosłość tych sądów urzędownie rozciągała się
na całą przestrzeń koronnych prowincji Rzeczypospolitej, w
rzeczywistości zaś w szczuplejszych zawierały się ramach. Ks. T.
Lubomirski w znakomitej źródłowej pracy swojej, cytowanej już
przez nas, z aktami w ręku, tak określa granice tych sądów: na
wschód sięgały one Kalisza, na południe szły granicami
Rzeczypospolitej wzdłuż Karpat, dalej Stryjem, Lwowem, Sokalem,
brzegiem Bugu na północ województwami podlaskimi, płockim
i mazowieckim. Warszawa jest miejscem pobytu sądu, przeto im się więcej
do stolicy zbliżamy, tym dostrzegalniejsza jest działalność.
Wszystko co po za wskazanymi granicami leżało,
niewiele z jurysdykcji sądu korzystało; z pruskich województw,
mianowicie z ekonomii malborskiej kilka spraw wniesiono dopiero w
połowie XVIII w. Dwa województwa wielkopolskie, położone za
Kaliszem, nigdy nie miały sprawy w sądzie referendarskim, równie
południowe części województwa ruskiego, wołyńskiego, poczynając
od Łucka województwa krakowskie, podolskie i kijowskie w
przeciągu trzech wieków nie wnosiły żadnej sprawy; dla tych
przeto województw sądy referendarskie jakby nie istniały. Tak
rzeczy stały z obroną ludności wiejskiej. Położenie jej ekonomiczne
pogarszać się również poczęło, w miarę tego jak system czynszowy
ustępował miejsce systemowi pańszczyźnianemu.
Zmienił się nie tylko stopień zależności włościan od posiadaczy ziemi,
lecz i charakter tej zależności. Powiedziałbym że przy systemie
czynszowym kmieć pracował dla siebie, przy pańszczyźnianym — dla
pana. Zobaczymy jak się zmiana wyraziła i jakie pociągnęła następstwa
dla kmieci i dla całego kraju.
Do początku XVI w. przeważał w całej Polsce system czynszowy, skutkiem czego zobowiązania ekonomiczne polegały na zwyczaju, umowie lub przywilejach; dziedzic wszakże miał prawo zmienić zobowiązania lub unieważnić przywilej. W tym właśnie tkwił zarodek samowoli i nadużyć, z którego wypłynął i rozwinął się system pańszczyźniany. Pańszczyzna drogą ugody istniała już wprawdzie w XV w.; niektóre prowincje Rzeczypospolitej zastrzegły ją uchwałami, pieczęć wszakże prawowitości przyłożył do zaprzedania ludności w niewolę ekonomiczną dziedziców, dopiero Statut toruński z r. 1520. Konstytucja De laboribus cmethonum stała się ową pieczęcią. W rok później nastąpiło bliższe określenie tej konstytucji o tyle, że oznaczono jeden dzień pańszczyzny z łanu. Wkrótce nie wystarczył już jeden dzień. Dni pańszczyźniane rosły w miarę i w stosunku do gęstości zaludnienia. Środkowe województwa były więcej obciążone; im dalej ku kresom, tym ciężary robocizny były mniejsze. Zacznijmy od Wielkopolski. Już w drugiej połowie XVI w. (1571) żądano w Wielkopolsce dwa dni robocizny od włoki i czynszu groszy. Powinność ta modyfikowała się w sposób rozmaity, stosownie do warunków miejscowych, można wszakże uważać ją za typową. Za taką przynajmniej pozwalają uważać ją inwentarze współczesne. Z tej samej posiadłości w r. 1627 poddani w Czermnie odrabiali już pięć dni do dworu sprzę-żajem albo „jako im każą”. Tego nie dość: wszyscy rzemieślnicy we wsi, jacy byli, obowiązani w czasie żniw „biegać” do pomocy. We dwadzieścia lat (1647) potem, robocza ludność wiejska, która do niedawna w takim poszanowaniu w Polsce była, zatraca nazwę kmieci, a nazywa się z niemiecka gburami. Robili oni od Panny Maryi Siewnej do św. Jakuba po cztery dni tygodniowo jednym robotnikiem, a od św. Jakuba do Panny Marii Siewnej dwojgiem na każdy dzień. Tak więc w czas najbardziej robotny i ważny dla rolnika, musieli pracować na cudzym zagonie. W roku 1726 inwentarz tych samych dóbr wykazuje oprócz włościan, także mieszczan rolą się trudniących, obciążonych robocizną na rachunek dworu — włożono na nich obowiązek uprawy roli.
W Małopolsce, w województwie lubelskim,
najbardziej zbliżonym do Wołynia, w połowie XVI w., jeszcze nie ma
pańszczyzny (1553); kmiecie siedzący na półłankach poprawiają
mosty i gać „gdy potrzeba”, odprawują powóz do
dziesięciu mil i płacą kunicę, gdy kto „z imienia dziewkę
bierze”. W Krakowskiem, jeszcze na początku XVII w. (1606) w
wielkich dobrach niektórych panów, np. Aleksandra
Koniecpolskiego, poddani nie robią pańszczyzny, lecz płacą czynsze,
tylko komornicy, ci co bydło mają, robią po 9 dni w roku a ci co nie
mają, po 6. Taki układ jest wszakże bardzo wyjątkowy. Na Litwie
przeważa również jeszcze system czynszowy, zarówno z
włók ciągłych jak i osadnych. W niektórych
miejscowościach województwa wileńskiego płacą
„dziakło”, a tylko ogrodnicy odrabiają pańszczyznę po dwa dni tygodniowo.
Na tych datach możemy poprzestać, —
dlaczego, obaczymy dopiero, gdy wypadnie nam wrócić do
województw kresowych.
Z dat powyższych widzimy nie tylko, że tak powiem, jaki był postęp
pańszczyzny w pierwszych dziesięcioleciach po Statucie toruńskim, ale i
stosunek tego postępu do różnych dzielnic Polski. Daje to miarę
obciążenia włościan, ale nie miarę ich położenia. Ażeby to położenie
należycie poznać, musielibyśmy znać także żywy i martwy inwentarz
włościanina z każdego okresu. Wchodzi to jednak w zakres historii
włościaństwa. To jedno nie ulega wątpliwości, że pańszczyzna, jej
stopień i charakter stoi w bezpośrednim stosunku do zamożności i
ogólnych ciężarów stanu kmiecego. Tam nie mogło być w
ogóle dobrze ludowi, gdzie pięć dni w tygodniu trzeba było
pracować dla pana; dla siebie pozostawały tylko okruchy siły i czasu. W
miarę przeto zwiększającej się pańszczyzny rosła nędza i ciemnota
— towarzyszka jej nieodstępna. Właściciele ziemi przybliżali tę
ciemnotę i nędzę różnymi środkami i od dawna. Na
usprawiedliwienie ich powiedzieć godzi się, że stosowali tylko te
środki, które z zachodnioeuropejskich wzorów przejęli. To
co było u nas, było niezawodnie złe, ale dokoła działo się gorzej. Nie
zmniejszało to bynajmniej wszakże niedoli ludu wiejskiego u nas. Gdybym
dał folgę sobie, mógłbym na podstawie naszych pisarzy
politycznych, kaznodziejów, satyryków, moralistów
narysować obraz smutny i bolesny powolnego pogrążenia się ludu w nędzę
i ciemnotę. Nie o to mi wszakże idzie. Pragnę wskazać kilka przyczyn
tego upadku, ogólniejszego państwowego i ekonomicznego
znaczenia, które na całym obszarze Rzeczypospolitej te same
następstwa wywołały. Okresem przełomowym w naszych dziejach jest wiek
XVI; w przestworze jego powstały lub dojrzały wszystkie ograniczenia,
dotyczące włościan. Widzieliśmy jak kmieć stracił ostatnie prawo
polityczne — wolność stawania we własnej obronie w sprawach z
dziedzicem i jak powoli od zależności, na mocy ugody powstałej,
przeszedł do zależności bezwzględnej — pańszczyzny. Tak więc
kmieć polski z właściciela ziemi stał się używalnikiem. Zanim się
dziedzic dobrał do ludu, odniósł poprzednio kilka zwycięstw,
które utorowały mu drogę do pańszczyzny: było to wykupienie
małych wolnych posiadłości rycerskich i skup sołtystw.
Szczególnie z tymi ostatnimi dużo było kłopotu i długie trwały
walki. Skończyło się wreszcie na tym, że średnia własność ziemska
upadła zupełnie; nie było już łącznika ani obrońcy poniekąd między
dziedzicem i kmieciem; z jednej strony stał pan wszechwładny, z drugiej
— robotnik, nad którym pierwszy wszelką władzę posiadał.
Tak więc powoli upadł system czynszowy i średnia niezależna własność, a
na jej ruinach powstał system pańszczyźniany.
Geneza jego powstania tkwiła wszakże nie w organizmie państwa polskiego, nie w samolubnych i chciwych zachciankach właścicieli ziemi, lecz w zmieniających się ekonomiczno-rolniczych stosunkach ogólnoeuropejskich. Za nimi dopiero poszła zmiana stosunków społecznych. Skupianie się ziemi w rękach warstw dzierżących władzę, wytwarzało potrzebę użytkowania jej, szczególnie wobec zwiększającego się zapotrzebowania handlowego. Dość przejrzeć ruch handlowy w portach naszych, a szczególnie gdańskim, aby się przekonać o tym. Czynsze wystarczały tylko na własną potrzebę. Ludności wolnej zarobkującej nie było w liczbie dostatecznej — cóż było łatwiejszego dla tych, którzy prawo stanowili i w ręku swym posiadali siłę, jak z czynszownika uczynić powoli robotnika pańszczyźnianego? Tak się też i stało. Gdy dostateczna ilość rąk znalazła się w ten sposób do uprawy roli, począł się wytwarzać system gospodarstwa folwarcznego, a w systemie tym latyfundia poczęły brać górę. Owa zmiana społeczno-ekonomicznych stosunków, o której wspomnieliśmy, szła ku nam z zachodu i zaznaczyła się stałym pogorszeniem się doli ludu wiejskiego. Im bliżej ku zachodowi, tym było gorzej, im dalej — tym lepiej. Gospodarstwo folwarczne, pańszczyźniane, zrodziwszy się na zachodnich kresach, bardzo powoli przedzierało się na wschód, północ i południe Rzeczypospolitej. Jeszcze w połowie XVII w. nawet w Wielkopolsce, która była najbliższa owych prądów i zmian, a więc w systemie pańszczyźnianym i folwarcznym najbardziej zaawansowana, folwarki były rzadkie i małe — kilka lub kilkanaście włók posiadały zaledwie. Większych obszarów nie było kim obrabiać. W sto lat później wszakże — mówi Stawiski — do zbytku wzrosła wielka uprawa: najprzód system pańszczyźniany do ostatecznych granic doprowadziła, prawami przymusowymi nieruchomość ludności wiejskiej utwierdziła, wreszcie przerosła nawet stosunek ludności miejscowej. Przyczynić się do tego mogły klęski wojenne i za nimi idące klęski powietrza, które ludność wolną wyniszczyły i opustoszone grunta wielkiej uprawie oddawały. Po pierwszych mianowicie wojnach szwedzkich całe przestrzenie ziemi leżały puste i nieobsiadłe.
Obaczmy, co w tym samym mniej więcej okresie działo się w województwach kresowych południowo-wschodnich. Obecnie posiadamy już dostateczną ilość inwentarzy prywatnych, ażeby jakieś ogólniejsze wnioski poczynić; do pomocy przychodzą nam także lustracje królewszczyzn i rewizje zamków. Powiedzieliśmy wprawdzie, że ekonomiczne położenie włościan w królewszczyznach było lepsze niż w dobrach dziedzicznych, zwyczaj jednak i prawodawstwo, działając wspólnie z jednakimi warunkami ekonomicznymi, handlowymi i agrarnymi wytwarzały pewne typowe stosunki niezbyt różne od tych jakie w dobrach dziedzicznych istniały. Stosować się to wszakże może tylko do ziem rdzennie polskich. Na Rusi, a szczególnie na Rusi stepowej, działo się zupełnie inaczej, bo też warunki życia były tutaj wręcz odmienne i wpływały pierwszorzędnie na inne ukształtowanie się stosunków zależności, z tytułu posiadania ziemi wypływającej. Jeden z historyków Rusi, piszących po rosyjsku, usiłując wytłumaczyć kolonizacyjne ruchy ludności w stepy Podola, Ukrainy i Bracławszczyzny i połączoną z nimi hajdamaczyznę, powiedział, że ludność Polesia, Wołynia, zachodniej części Podola, województw ruskiego i bełskiego (teraźniejszej Galicji) porzucała ciężkie warunki życia i uciekała bądź pojedynczo, bądź tłumami na Ukrainę, dokąd nęciły ich słobody, dając nadzieję na czasowe bodaj polepszenie ich ekonomicznego położenia. Inny pisarz rosyjski, Kulisz, „ciemięstwem ludu roboczego” przez starostów, podstarościch, dozorców, namiestników i arendarzy, usiłował wytłumaczyć genezę ruchów kozackich, zakończonych poddaniem się Moskwie
Obaj ci pisarze nie odróżniają wszakże
ucisku ekonomicznego od samowoli, nie większej w Rzeczypospolitej jak w
sąsiedniej Moskwie, której Chmielnicki oddał Ruś w opiekę. Żaden
z nich nie bierze także w rachubę czynników etnicznych ujemnych,
które bywały niewidzialnym impulsem do ciągłego niezadowolenia w
ciemnym i niedojrzałym politycznie społeczeństwie ruskim.
Ażeby dać odpowiedź na te wnioski, a równocześnie dać pojęcie o
istotnym położeniu rzeczy, rozpatrzmy się w ciężarach i obowiązkach
włościaństwa kresowego. W starostwach śniatyńskim, kołomyjskim,
halickim, trembowelskim, rohatyńskim, żydaczowskim, stryjskim i
drohobyckim w XVI w., tj. w okresie mniej więcej tym, który
kilkoma rysami staraliśmy się scharakteryzować w Wielkopolsce,
Małopolsce i Litwie, przeważa jeszcze ustrój czynszowy i daniny
w naturaliach. Zachodzą tu wprawdzie różnorodne kombinacje, ale
istoty rzeczy nie zmieniają wcale, gdyż wynikają z warunków
miejscowych. Jednostką opodatkowania jest łan, zwany prawie we
wszystkich powyższych starostwach dworzyszczem, z którego
opłacano czynszu groszy do dwóch grzywien, rzadko więcej.
Obowiązki opłat w naturaliach były nadzwyczaj urozmaicone — każde
starostwo opłacało tym, co się na ziemi jego rodziło, co było
najłatwiejsze do zdobycia. Ułatwienie istniało jeszcze pod tym
względem, że wszystkie naturalia były ocenione — każdy
mógł je złożyć lub zapłacić za nie. Dawano z łanu oprócz
czynszu, pszenicy po 4 mace, owsa po 4, przędzy konopnej po 2 łokcie,
jajc 12, kurę jedną. Oprócz tego dawano powołoszczyznę, co piąty
lub siódmy rok dwudziestego wieprza tam gdzie były pastwiska w
lasach bukowych, dwudziestego barana, dziesięcinę pszczelną, jałowicę
stacyjną raz na rok wszyscy razem.
Co do zobowiązań pańszczyźnianych, robotniczych, panuje tutaj więcej
jedności, ale występuje natomiast niejednaka wielkość obszaru, z
którego jednostka robocizny wyznacza się. Tam gdzie ilość
dni roboczych bywa stała, waha się ona między 2 a 3 dniami w tygodniu,
z wyraźnym zastrzeżeniem niekiedy, że robić należy dwa dni, gdyby
wszakże robotnicy przychodzili późno — muszą trzy dni
odrabiać. Istnieje także norma robocizny bez ograniczenia, określona
głucho „robić kiedy każą i co każą”. W takiej niejasności
zobowiązań bywał zwykle precedens do nadużyć, lecz w danej chwili było
to wskazówka, że gospodarstwo folwarczne w systemie rolniczym
nie przeważało bynajmniej, przeciwnie, nie miało jeszcze prawidłowej
organizacji, która by wymagała obliczenia się z robocizną. W
samej nieokreśloności wymagań leży pojęcie pewnej patriarchalności
stosunku istniejącego między ludnością a zarządami starościńskimi jako
forma normalna, ale równocześnie jest furteczka do nadużyć. Taka
nieokreślona robocizna, oparta na zwyczaju, miała na celu raczej roboty
publiczne (drogi, mosty, zamki, etc.) niż folwarczne, a z rolniczych
obejmywała powszechnie koszenie siana. W ogóle, tam gdzie nie ma
folwarku, przeważają roboty pomocnicze (przędza z pańskiego przędziwa,
kosowica i in.). Norma pańszczyźniana nie stosowała się do posiadanego
obszaru. W starostwie halickim np. z półdworzyszcza (mniej
więcej półłanku) odrabiano trzy dni; w drohobyckim i śniatyńskim
tyleż z dworzyszcza, w rohatyńskim dwa dni i ćwierć. Większe i mniejsze
normy ponad te nie istniały. Widocznie, że na wielkość normy wpływała
tutaj gęstość zaludnienia, obfitość ziemi i jej żyzność.
Z tych kilku dat widzimy, że warunki ekonomicznej zależności włościan w województwie ruskim były o wiele lżejsze od tego położenia, w jakim wkrótce po Sejmie Toruńskim znalazła się ludność Wielkopolski, a nawet część Małopolski, tym bardziej, jeśli zważymy różnicę żyzności ziem ruskich i w ogóle bogactwa przyrodzonego, które ułatwiały życie. Teraz przejdźmy do naszkicowania kilkoma rysami położenia ludności wiejskiej w województwach podolskim, bracławskim i kijowskim w sto lat prawie po konstytucji toruńskiej, po pierwszych wichrach kozackich, uspokojonych nieco, a w przededniu prawie zawieruchy Chmielnickiego. Po uśmierzeniu buntów Nalewajki i Kosińskiego, po „komisyach” olszanieckiej (1616) między Żółkiewskim a Sahajdacznym, rastawickiej (1619) między Sahajdacznym a Koniecpolskim, hetmanem polnym, przyszła nareszcie kurukowska (1625) między Koniecpolskim a Kozakami, która ograniczyła rejestr do 6000 Kozaków, resztę zbrojnego a rozhulanego ludu spychając do pracy przy roli. Nic dziwnego że ludność ta, przywykła do tej swobody wojskowej, która ze swawolą graniczyła bardzo blisko, z istniejącego porządku rzeczy nie była zadowolona.
Praca przy roli była dla nich „biedą”. Wówczas to powstało przysłowie: „wid Krakowa do Czakowa (Oczakowa) wsiudy bida odnakowa”. Kozactwo, mieszczanie miast kresowych i całe zbiorowiska uzbrojonych ludzi, walcząc pod sztandarami Kozactwa, odzwyczajone od pracy i nie szukające jej wcale, zatrudnienie uważało jako nieszczęście dla siebie, szerzyło więc po całym kraju niezadowolenie i narzekanie na „biedę”, a podniecało drażniąco włóczęgowską żyłkę ludności miejscowej do bezustannego wyłamywania się spod jakiej bądź zależności i szukania idealnej siedziby, gdzie by można wiecznie kozakować i nic nie robić. „W osadach ukrainnych — powiada pisarz współczesny bardzo światły — lud ladajaki i gnuśny, z jednej się więc osady do drugiej przenosi za wolnością” stąd — „jedno miejsce osiadać będzie, drugie — pustorzeć”. Tak się też i działo. Można śmiało powiedzieć, że ludność stepowych powiatów bardziej zwiększała się dzięki niezwykłej sile rozrodczej niż osadnictwu z Wołynia, województwa ruskiego i lesistej części Podola. Pod opieką i obroną zamków ukrainnych Baru, Winnicy, Bracławia, Czerkas, Kaniowa, Kijowa i mnóstwa pomniejszych zameczków rozpoczęła się kolonizacja stepów, broniona zarówno przed Tatarami jak i Kozakami. Praca w tym kierunku wrzała, można powiedzieć, gorączkowo.
Najprzód rozpoczyna się zaludnienie Podola, starostwa barskiego za Bony i pod opieką Pretficza, potem latyczowskiego i kamienieckiego, w ogóle całego pasa od granic Wołynia. Na Ukrainach stepowych ku końcowi XVI w. a na początku XVII już się było na dobre rozpoczęło życie osadnicze. Impuls do tego dała konstytucja sejmowa z r. 1590, mocą której Zygmunt III otrzymał przez rozdawanie — „pustyń na pograniczu za Białą Cerkwią leżących”, z których dotychczas pożytku „ani publicum ani privatum” żadnego nie było. W rok już potem książę Mikołaj Rożyński otrzymuje podobnież prawo na urządzenie „pustych uroczysk nad rzekami Skwirą, Rastawicą, Unawą, Olszanką i Kamienicą”; w r. 1609 Walenty Aleksander Kalinowski, starosta bracławski i winnicki, za „krwawe posługi” otrzymuje „pustynię Uman” o bardzo nieokreślonych granicach, w których później zmieściło się 30 mil kwadratowych . Po przytłumieniu powstań Kosińskiego i Nalewajka, między r. 1596 a 1622 powstały albo rozrosły się w Ukrainie owe szerokie włości Romanów, Fastów, Hajsyn, Humań, Hostomel, Skwira, Taborówka, Lisianka. Dokoła każdego z tych miasteczek i nowo powstałych włości, mnożyły się liczne co roku zagrody samotne, futory odosobnione, z których w niedługim czasie wyrastały wsie nowe tysiącami. Niżej wszakże ku Dzikim Polom, Czarnemu Lasowi, a bliżej ku Dnieprowi ledwie w początku XVII w. pierwsze „słobody” osiadają na stepach. W starostwie kaniowskim w tym czasie (1615-1616) „nie było wsi żadnych prócz futorów których więcej zasiedli kozacy, gdyż ich jest w liczbie więcej niżeli poddanych posłusznych”. W większym lub mniejszym stopniu ruch osadniczy trwał na całym południo-wschodzie i zachodzie Rzeczypospolitej. W połowie XVII w. cała energia gospodarcza, po wysileniu się swym na zachodzie przeniosła się do żyznych jeszcze i dziewiczych ziemukrainnych.
Powtórzyły się tu zatem te stopnie rozwoju, jakie rolnictwo w starej Polsce już przebyło, lecz następowały one po sobie z niesłychaną szybkością, zmierzając fatalnie ku normie wielkiej własności, która wprawdzie przyłożyła się niepospolicie do zaludnienia kraju, lecz w dalszych swych następstwach przyczyniła się też wiele i do jego nieszczęść. Już sam niezwykły ruch osadniczy, jaki się w tych województwach rozpoczął od połowy XVI w. i trwał bezustannie pomimo zatargów wewnętrznych, przerywając się na czas niedługi w okresie zawieruchy Chmielnickiego, dowodził nie ustalonych stosunków rolniczych i bardzo luźnej zależności ludu wiejskiego od dziedziców. Nie mogło być włościaninowi tam źle, gdzie każdy w każdej chwili mógł zmienić swe miejsce pobytu. Liczne i surowe konstytucje o zbiegłych poddanych rzadko się wykonywały w miejscowościach o ludności gęściejszej, tam zaś gdzie Zaporoże było niedaleko, a z drugiej strony moskiewska lub wołoska granica dawała zbiegom chętny przytułek, prawo pozostawało na piśmie tylko, bez żadnej egzekutywy. Zbiegowie wyjątkowo tylko wpadali w ręce poszukujących ich dziedziców, którzy najczęściej wówczas dopiero odszukiwali zbiegłych, gdy sami na czele czeladzi udawali się w pogoń. Ucieczki często bywały pod przymusem istotnie ciężkich warunków życia lub nadużyć, które niewątpliwie zdarzały się przeważnie ze strony dzierżawców, najzwyklej wszakże z namowy, z chęci szukania nowej „słobody” po ukończeniu starej, skutkiem zawieruchy, zrywającej siłą swoją spokojnych rolników i unoszących za sobą, a wreszcie odziedziczonej po praojcach żyłki do wichrzenia, do wojenki, do łatwego życia, do małej pracy. W ogóle ako cechę moralną ludności ruskiej w województwach kresowych, a szczególnie w okolicach stepowych, trzeba przyjąć niedostateczne ustalenie się pierwiastków rolniczych, a na tomiast wielką skłonność do życia na poły koczowniczego, gdzie chów bydła, pszczół, rybołówstwo i bobrownictwo stanowiło podstawę ekonomiczną, rolnictwo zaś było dodatkiem tylko. Nie przywiązana przeto tradycjami do ziemi, ludność ruska, niecierpliwa, niespokojna, nie zasiedziała, zrywała się z osad przy lada sposobności, samym zrywaniem się bezustannym i włóczęgą wywołując nieporządki i niepokoje.
Powyższe cechy moralne znane były doskonale
kolonizatorom, a nawet wyzyskiwane dla celów osadnictwa.
Zmuszały one z jednej strony nowych dziedziców do największych
ustępstw, do najdłuższych „słobód”, z drugiej
— do najłagodniejszego obchodzenia się, byle tylko tę ludność na
miejscu utrzymać. Na nią mało liczono, więcej na pokolenia przyszłe.
Takie zasadnicze poglądy legły w osnowę stosunku kolonizatorów
do osadników, w ogóle do ludności miejscowej i takim
charakterem odznaczały się stosunki zależności. Luźny związek, bogactwo
przyrodnicze, obfitość ziemi i łatwość życia dla wszystkich, czyniły
Ukrainę krajem marzeń rolniczych, „płynącą miodem i
mlekiem”, jak owa ziemia obiecana. I nie było w tym przesady
bynajmniej. Pod względem żyzności, bogatej produkcji, zawsze pierwsze
miejsce trzymały Wołyń, Podole, Ukraina, Ruś. To co piszą w XVI i XVII
w. o żyzności tych prowincji, zdaje się trudne do wiary. Opaliński
powiada, że dosyć jest na ziemi poruszanej drewnianą sochą porzucić
ziarno, aby bajeczne wydało plony. Rzączyński powiada o jednym wypadku,
iż 50 korcy wysianego żyta, dały plon 1500 kóp. Ogromnym wołom
brzuchy, niekiedy rogi zaledwie widać z bujnych traw, a pług,
zostawiony na roli, w kilka dni zarasta, okryty bujną wegetacją. Na
Rusi, gdzie był zwyczaj, że poddani co 5 lub 7 lat dziesięcinę z bydła
oddawali, jeden właściciel na raz 10000 wołów odebrał. Po
zniesieniu zaś siedmioletniego odbierania dziesięciny, dobra jego tak
podzielone zostały, iż co rok
przeszło 1000 wołów mu oddawano. Nie potrzeba chyba dowodzić, że
tam o nędzy nie mogło być mowy na serio, gdzie była taka gleba
urodzajna i taka obfitość wszystkiego.
Rzućmy teraz okiem na stosunki ekonomiczne i
stopień zależności ludu wiejskiego od właścicieli ziemi, ażeby potem
przejść już wprost do położenia ludności w XVIII w. Na pograniczu
kresowym ogólno-ekonomiczne stosunki ludności wiejskiej na roli
układały się w sposób odmienny, niż w rdzennie polskich
województwach, a zbliżały się do stosunków
województwa ruskiego. Wspomniałem już, że osadnictwo rozpoczęło
się tam pod opieką zamków królewskich. Było to rzeczą
zupełnie naturalną w kraju, narażonym na częste najazdy. Tego samego
systemu trzymało się później osadnictwo prywatne, szlacheckie i
pańskie. Ludność, posiadająca więcej skłonności do pracy rolniczej i
umiejąca godzić zatrudnienia wiejskie z potrzebą bronienia szablą
własnego ogniska, kupiła się, jak powiedziałem, koło zamków i
dla większego bezpieczeństwa chętnie godziła się na twardsze warunki
zależności, niżby je zdobyć mogła na „wolach” czyli
„słobodach”. Stąd też, począwszy od końca XVI w.,
zobowiązania ludności rolnej na kresach były cięższe w
królewszczyznach, niż w dobrach prywatnych. Stan taki istniał
prawie przez cały wiek XVII — a dopiero w drugiej połowie tego
wieku wyrastać poczęło — pomimo klęski wewnętrznej —
prywatne drobne osadnictwo. Do połowy XVI w. na Ukrainie i Podolu
prawie nie było pańszczyzny ani gospodarstwa folwarcznego —
daniny i czynsze od poddanych, jako też arendy z młynów,
karczem, stawów itp. stanowiły dochody zarówno majętności
prywatnych, jak i królewskich. Wprawdzie zasadniczo
różniły się co do ekonomicznych stosunków i zależności
włościan powiaty północne lesiste województwa
kijowskiego, w ogóle północne pogranicze Wołynia od
powiatów stepowych Ukrainy i Podola, ale jeszcze w drugiej
połowie XVI w. chłop siedzący na roli, pomimo różnych
powinności, był wolny, bo mógł, zapłaciwszy tylko 12 groszy
„wychodu”, siąść na ziemi innego pana. W żytomierskim zamku
(1545) mieszczanie zajęci uprawą roli, żadnych opłat na zamek nie
dawali, obowiązani byli tylko kosić siano jeden dzień w roku, ale
natomiast dawali podwody do Kijowa i stację. Obowiązek ten wydawał się
im tak uciążliwy, że wprost nazywali go niewolą, i odgrażali się, że
jeżeli zwyczaj ten trwać będzie dalej, „my wsi z lud’my
naszymy procz powołoczemsia”.
W powiecie żytomierskim jeszcze ku końcowi XVI w. ziemia nie była
wyniszczona. — Orano ile kto chciał i gdzie chciał. Gdy
włościanom ze Słobodyszcz, majętności Tyszkiewiczów, oznajmiono,
że mają siedzieć włókami, okrzyknęli wszyscy, że tego nie
uczynią. „W niewoli być nie chcemy— mówiono —
damy panu naszemu po groszy dwadzieścia
— i wychodzimy, dokąd chcemy”. Tak samo gotowi byli zerwać
się dla każdego innego powodu. Do zamku żytomierskiego należało pole
ciągnące się na jedną milę wzdłuż, i pół mili wszerz; —
pole to wolno było mieszczanom orać bez opłaty, ziemianie zaś i poddani
ich płacili dziesięciny w snopie . W pięćdziesiąt lat potem (1616) we
wsiach należących do starostwa żytomierskiego, chłopi
„pociężni” już robią w zimie dzień jeden, a w lecie dwa
tygodniowo. W północnych powiatach województwa
kijowskiego system pańszczyźniany zaczyna brać górę: gdy jednak
w r. 1619 znajdujemy uwagi lustratorów, „folwark jeden
niewielki, do którego roboty żadnej nie masz”, lub
„folwarczek jeden, z którego krescencya nie wielka, tedy
się nie kładzie” , w r. 1622 już jest folwarków siedem, z
których robią dwa dni tygodniowo w lecie, a dzień w zi-mie38.
Prywatne inwentarze żytomierskiego powiatu w roku 1636 — a więc
na krótko przed wybuchem Chmielniczyzny — wykazują większe
wzmożenie się pańszczyzny; spotykamy natomiast dwie kategorie włościan:
uboższych i bogatszych, do których stosuje się odpowiednia skala
robocizny. Bogatsi, oprócz czynszów i danin, robili w
lecie po trzy dni tygodniowo, na wiosnę obowiązani byli orać, trzy dni
„podparzyć”, a trzy dni „odwrócić”.
Ubożsi odrabiali prawie trzecią część tego i w tym samym stosunku
czynsz opłacali; ogółem odrabiali dzień jeden w tygodniu przez
cały rok. Wkrótce potem nastąpiła zawierucha, która
długowiekową pracę zmiotła ze szczętem, a wsie wyludniła zupełnie.
W starostwie kijowskim, we wsiach
„zamkowych”, już w połowie XVI. w. wprowadzono lekką
pańszczyznę trzydniową i czterodniową orkę rocznie, oprócz danin
i czynszów. Zupełnie inaczej układały się stosunki w starostwach
i powiatach stepowych. W Białocerkiewszczyźnie jeszcze w r. 1616
„folwarku żadnego nie masz”. Mieszczanie podatków
nie dają żadnych, prócz służby wojennej, zaś wsie zamkowe,
wszystkie prawie „robót ani powinności nie odbywają
żadnych względem „słobody”.
W starostwie kaniowskim jeszcze „wsi żadnych nie masz,
oprócz futorów”, w czerkaskim „powinności
poddani nie oddają żadnych, względem słobody”. W dobrach
prywatnych osiadli włościanie robili dzień jeden w zimie, a dwa w lecie
tygodniowo.
W województwie bracławskim, w starostwie bracławskim jeszcze na
początku XVII. w. (1616) nie ma ani jednego folwarku, w lityńskim trzy
małe, w winnickim ani jednego. Gdzie nie było folwarków —
nie było pańszczyzny. Powinności poddanych ówcześnie były
lekkie, niemal powszechnie: robocizny jakby żadnej prawie, a daniny i
opłaty (czynsze) wcale nie uciążliwe. Na Podolu (według lustracji 1615)
w dzierżawie smotryckiej, należącej do starostwa kamienieckiego,
poddani robót żadnych nie sprawują, tylko w lecie dwa dni żąć i
dwa dni kosić powinni, czynszu po dwa złote, owsa dawali po dwa
trzecienniki (po 12 garnców), dziesięcinę pszczelną, dań z
baranów i wieprzów, powołowczyznę . W tych granicach
obracały się powinności. Gdzie miejscowość pozwalała, przybywała dań
miodna, z polowania, rybołówstwa, z łowienia bobrów.
Biorę stosunki, powinności i służebności najbardziej typowe,
które mogą dawać przybliżoną miarę położenia ekonomicznego
włościan w różnych dzielnicach Rzeczypospolitej w jednakim
czasie.
Wojny Chmielnickiego, zatargi bezustanne i
rozbójnictwo, przykryte pozorami władzy kozackiej, jakie
staraliśmy się w głównych zarysach przedstawić poprzednio,
przyczyniły się do zupełnego wyludnienia województw,
szczególnie powiatów stepowych. Nie ucisk ekonomiczny, ale wichry kozackie i hajdamackie sprowadziły na kraj ten bogaty ruinę.
Mnóstwo wsi stało pustką — jak to stwierdziły
zarówno prywatne jak i urzędowe dokomenty. Ponowna, powolna
kolonizacja rozpoczęła się dopiero w drugiej ćwierci XVIII, w. Nie
będziemy zajmować się szczegółowo położoniem ekonomicznym
włościan Wołynia, Polesia kijowskiego i lesistego Podola, gdyż nie
piszemy ani historii włościan, ani też nie pragniemy objąć całości
ekonomicznych stosunków w Rzeczypospolitej w jakimś stałym
okresie; najbardziej interesują nas te punkty stepowej Ukrainy, w
których ruch hajdamacki przybrał ostatecznie charakter znany już
z dziejów jako też położenie ludności, w tych punktach lub też
zbliżonych do nich, ażeby rozwiązać zagadkę czy ucisk ekonomiczny
istniał, w jakim stopniu i w jakim stopniu miał wpływać na
rozwój późniejszej Koliszczyzny? Nowe skolonizowanie
stepów stało się dopiero możebne po ostatecznym zniknięciu
Kozaczyzny i po wywołaniu z kraju przez Piotra i Skoropadskiego
najniespokojniejszych żywiołów. Wprawdzie powrót Siczy na
dawne siedliska wywołał na razie ponowny wybuch swawoli i dążeń
niejednego Werłana i jego satelitów, ale nie było już
bezustannego uganiania się po kraju najrozmaitszych kup rabowniczych.
Osadnictwo zawrzało w całej pełni. „Wywoływanie
słobód” odbywało się w różnych częściach kraju
liczniej zaludnionego, po dalszych i bliższych miasteczkach, po
odpustach, kiermaszach — wszędzie gdzie tylko gromadziły się
większe masy ludności. Znany już dawniej „osadczy” odbierał
pewne wynagrodzenie za osadzenie wsi i zobowiązywał się zgromadzić
ludzi; w tym celu jeździł po jarmarkach „wybębniając” i
„wykrzykując” słobody. Nie dość tego. W tym miejscu, gdzie
miała być osadzona „słoboda”, wkopywano w ziemię słup, a na
nim zawieszano tyle wiech ile lat trwać miała „słoboda”, a
często nawet wypisując warunki. Nowi osadnicy otrzymywali w używalność
pewną ilość ziemi, a natomiast przez czas słobody obowiązani byli do
bardzo lekkiej daniny w naturaliach i do kilku dni roboczych rocznie.
Zwykle słobody przeciągały się od 15 do 30 lat; rzadko warunki bywały
twardsze, a zdarzało się że ziemię oddawano do bezpłatnej używalności.
Ściągali się tedy z różnych stron włościanie na takie słobody,
najwięcej z Wołynia, Polesia i północnego Podola. Osadnictwo
zbyt gwałtowne, prowadzone bez kontroli rządu, przekraczało często
granice normalne, wywołując niepokoje śród włościan, gotowych
zawsze lecieć na lep obiecanek i gorączkę śród
dziedziców. Wytworzył się osobnego rodzaju proceder, polegający
na odmawianiu ludzi i na sprowadzaniu ich na nowe osady. Specjalista od
tego, zwany przez ludność wykotca, podchodził do wsi, którą miał
zamiar zerwać z dawnej siedziby, badał chłopów, namawiał,
ofiarował niebywałe lub niemożebne często warunki, a gdy ich zjednać
potrafił, umawiał się o czas, zjawiał się i ochotników, a nieraz
całą wieś zabierał ze sobą na nową osadę. Biada wszakże była takiemu,
którego na „wykoczowaniu” przyłapano.
Kontrakt wsi Bielaszek (1768), do klucza pohrebyskiego należących, w województwie bracławskim, wzkazuje tylko jeden dzień pańszczyzny, i to od ciągłego56. Większość osadników nie jest jeszcze oczynszowana. Zażynki i cała litania zapoczątkowania robót gospodarskich, tak zwane „dnie letnie”, trzy tłoki, z których dwie „powinne”, a trzecia proszona — i oto wszystkie obowiązki. Motki, kury, jaja, dziesięcina pszczelna — jak wyżej.
Inwentarz wsi Tupalec, należącej do podstolego koronnego ks. Stanisława Lubomirskiego, zrobiony w r. 1758, a w r. 1769 zaaktykowany bez zmiany, wykazuje na dwudziestu chłopów pańszczyźnianych: sześciu odbywających dwudniową pańszczyznę, a ośmiu jednodniową. Roboty pomocnicze i naturalia z dodatkiem grzybów i „drani” — jak wyżej. Inne zobowiązania również prawie bez zmiany.
Inwentarz Karabczyna, Jezierzan i Osowiec (1757) dwa dni tygodniowej pańszczyzny, a inne powinności i czynsze prawie bez zmiany.
We wsiach należących do starostwa berdyczowskiego, Barbary z Zawiszów Radziwiłłowej, wojewodziny nowogrodzkiej, każdy chłop tak ciągły jako i pieszy od św. Wojciecha do Wszystkich Świętych odbywał po dwa dni pańszczyzny, a od Wszystkich Świętych do św. Wojciecha po jednym dniu. Inwentarz (1765 r.) określił ściśle obowiązki włościan i dzierżawcy; zapobiegając, oznaczył czas i ilość robocizny, długość drogi w podróży. Z danin w naturaliach notowane są tylko motki i kury.
Wreszcie w 33 wsiach klucza bohusławskiego w r. 1766 nie było żadnej pańszczyzny, czynszu opłacono 1-2 rubli, kosowego grzywien trzy, widocznie za prawo używanie siano-żeńci, których obszar nie wymieniony — zapewne nie przywiązywano do tego żadnej wagi, — podymnego 1 ½–3 grzywien; maximalna liczba 6 razy tylko użyta, wreszcie osep bez wymienienia gatunku od 1 do 2 „osmuchy”, przeważnie 1. W tych granicach zamknięte były obowiązki i powinności włościan stepowej Ukrainy.
W Humańszczyźnie, jak pokazuje inwentarz zrobiony w r. 1652, a zaaktykowany w r. 1768, nie tylko mowy być nie może o jakichkolwiek nadużyciach i przeciążeniach, ale nie było prawie żadnych obowiązków pańszczyźnianych do tego stopnia, iż włościanie nie chcieli podjąć się szarwarku na własną swoją groblę, grożąc w razie przymusu, że się rozejdą — „a przymusić ich niepodobna” — dodaje inwentarz. Dzierżawca, obejmując kilka wsi Cebermanówkę, Cebermanową Groblę i Botwinówkę, inwentarzem nie przyjął „inseminacyi żadnej” — co dowodzi, iż nawet folwarków nie było, — a włościanie obowiązani byli tylko do czynszu 4-6-12 złotych dawać 1-2 „ośmaczków” „osepu”, 1-2 kur i obowiązani byli wozić tygodniowo do dworu 1-2 fur drzewa. Dziesięciny pszczelnej, podorożczyzny, stawczyzny i furażu dla ludzi nadwornych nie było i obowiązał się go dopiero posesor dostarczać „bez żadnej na ludzi (tak) exekucyi”. Dopiero po osiedleniu słobody opłacać się miały czynsze od pieszego złotych 4, od ciągłego 6, od dwóch — 12, gdyby miał więcej — nie opłacał od tej ilości. O innych daninach mówiliśmy. Jedyną powinnością pańszczyźnianą było koszenie siana przez dzień jeden i gromadzenie „na dwór”.
Że tak istotnie było, przekonywają także inwentarze z tego lub nieco późniejszego okresu, które nie weszły do żadnych zbiorów dokumentów i aktów historycznych. Inwentarz wsi Kiryłówki , Fedynówki, Kozackiej Doliny i Tarasówki, stanowiący klucz szpolański ks. Lubomirskiego — a więc znajdujące się w centrum hajdamackiego ruchu — wykazują zaludnienie nie tylko większe niż innych majętności, ale bogactwo większe. Najuboższy gospodarz posiada parę wołów, takich jest jednak mało, większość posiada dwie i trzy pary, a niebrak nawet takich, którzy mają sześć „parowic”. Pańszczyzny nie odrabiają żadnej; czynszu płacą od pary 8 zł., pieszy 7 zł. Z pasiek dają dziesięcinę pszczelną i oczkową. Do dworu składano „osypy”; „pieszy”: ½ ośmuchy żyta, ½ ośmuchy owsa, garniec „pszona”; „parowy” dawał: jedną ośmuchę żyta, jedną owsa i dwa garncy „pszona”. Od każdej pary więcej dawano w tym samym stosunku. Działo się to według „zwyczaju w kluczu Szpolańskim z dawna używanego”. Właściciel, oddając w dzierżawę powyższy majątek, zastrzega, że dzierżawca „do pańszczyzny żadnej ludzi w tych dobrach nie powinien przynaglać”; odrabiano jedynie 12 szarwarków rocznie do grobli.
Inwentarz wsi Sopina, majętność Prota Potockiego,
wykazuje tylko dwa dni tygodniowej pańszczyzny, tłok 8,
szarwarków 12, stawszczyzny l½ dnia, kur 1–2, 1
kapłon, dziesięcinę pszczelną. Czynsz wyjątkowo pobierano; zobowiązań
innnych — żadnych.
Późniejsze inwentarze wsi Bahwy (1796), Sorokotiahów
(1798) i inne wykazują również nader łagodne obowiązki
pańszczyźniane, i jakkolwiek sporządzone już ku końcowi XVIII w.
lżejsze wykazują powinności niż te jakimi była obciążona większość
ludności rdzennie polskiej już ku końcowi XVI w..
Teraz trzeba wiedzieć na pytanie: do jakiego obszaru były przywiązane te powinności? jaki był inwentarz włościan, jakie kategorie pańszczyzny i ludności odbywającej ją? Niepodobna nam wdawać się w historyczny wywód, jakie były co do wielkości i jak się nazywały te jednostki ziemi, które stanowiły całość gospodarstwa rolnika na Rusi, gdyż odmienne warunki ekonomiczne i państwowe wszędzie wytwarzały niejednolitą miarę ziemi i niejednolity charakter powinności, opłacanych za jej używanie. W rdzennie polskich prowincjach Rzeczypospolitej istniała jednostka pomierna zwana łanem, na Litwie wołoką, alias włóką, w województwie ruskim dworyszcze. Pomimo rozmaitości w nazwie tkwiło między nimi podobieństwo co do obszaru i odpowiadało normalnej potrzebie pewnej jednostki społeczno-ekonomicznej, która nosiła nazwę rodziny robotniczej, związanej z tym obszarem, a mającej szczegółową nazwę od charakteru odbywania powinności zobowiązań.
Ani dworzyszcz, ani łanów w stepowej Ukrainie, która nas w tym wypadku najbardziej interesuje, nie było. Była natomiast włóka i nazwa ta utrzymała się aż do drugiej połowy XVIII w. System włócznego władania ziemią rozszerzać się począł od wprowadzenia w użycie znanej ustawy włócznej i zastąpił po części system służb i dworzyszcz. Jako najbardziej zgodna z systemem pańszczyźnianym, bo wprowadzająca w życie jednostkę mniej lub więcej określoną pomiernie, odpowiadała ona interesom dziedziców, a wśród włościaństwa znajdowała opór stały w dwieście lat jeszcze prawie. Tak więc włóka przeszła z życia do statutu, a statut litewski sankcjonował ją niejako. Z Litwy przywędrowała na Wołyń i do lesistych powiatów Kijowszczyzny i Podola, a stamtąd już w XVIII w. dostała się z osadnictwem do stepów Bracławszczyzny i Podola. Z wprowadzeniem włóki począł się także ustalać system trójpolowego gospodarstwa. Od tego czasu sadyba włościańska poczęła posiadać według pomiaru około 33 morgów, czyli po 11 mórg w każdą rękę. W takich rozmiarach, o ile to dotyczyło roli uprawnej, przeszła z ostatnią dobą osadnictwa ukraińskiego w stepowe powiaty. We wszystkich inwentarzach, darowiznach, umowach dzierżawnych, zamianach z początku drugiej połowy XVIII w., gdzie są bardzo dokładnie obliczone czynsze i powinności włościan, jako też zredukowane na pieniądze, gdzie są specyfikowani wszyscy włościanie siedzący na pańszczyznach, czynszach i „słobodach”, nie ma jeszcze wcale mowy ani o ogólnej ilości ziemi, należącej do pewnego kompleksu własności ziemskiej dziedzicznej ani nawet obszarów, będących w posiadaniu włościan. To dowodzi, że powszechnego pomiaru jeszcze nie było — tylko wyjątkowy. Podstawą stosunku zależności wiejskiej osiadłej z dawna i osiadającej była nie jednostka obszaru — jak na Litwie włóka, w Wielko- i Małopolsce łan, a na Rusi dworzyszcze, lecz ilość dni roboczych, jakie włościanin zobowiązał się odrabiać, ilość czynszów, danin i powinności, jakie na siebie przyjmował.W grupie pociężnych, którzy właściwie
stanowili siłę osadniczą, posiadający liczną rodzinę włościanie mieli
przeważnie po parze wołów i jednego lub parę koni. W tym
stosunku iść musiało także posiadanie innych zwierząt domowych, jak
krowy, owce, chlewnia; do inwentarzy wciągano wszakże tylko bydło
robocze, bo ono jedynie stanowiło podstawę do umowy o robociznę i inne
powinności. Niepodobieństwem jest, ażeby tam gdzie używanie pastwiska
bądź w lasach, bądź na stepach, było bez ograniczenia, zadowalniano się
tylko trzymaniem pary wołów lub jednego konia. Włościanin,
zarówno świeżo osiadający na roli, jak i osiadły już,
mógł w każdym czasie liczyć na pomoc dziedzica, ile razy
zachodziła potrzeba gospodarska, a szczególnie odnowienie lub
zaopatrzenie się w inwentarz roboczy. Nieraz zdarzało się że odbywał
pańszczyznę i pracował wołami kupionymi za pieniądze dziedzica. Jeżeli
weźmiemy na uwagę taniość życia, bogactwo pastwisk, umożliwiające
hodowlę inwentarza roboczego i w ogóle
zwierząt domowych, nieprzebrane bogactwo pod względem dzikich zwierząt
stepów i wód, nie będziemy się bynajmniej dziwić, że
ludność z okolic leśnych Wołynia, województwa kijowskiego i
Podola cisnęła się ku stepom i kresom. W końcu XVIII w. korzec pszenicy
kosztował w stepowej Ukrainie 2 zł 24 gr., żyta 1 zł 12 gr., owsa 23
gr., tj. istniała cena taka, jaka przed pięciuset laty na te same
ziarna była w województwie krakowskim. Można by bez wielkiego
błędu przypuścić, że w tym stosunku układały się wszystkie warunki
życia.
Gdyby można wierzyć w istnienie fatalizmu w
dziejach narodów, to polski naród ciężar jego dźwigał na
własnych barkach i upadł wtedy nieomal, gdy długowiekowe błędy
poprawiać jął się. Zabrakło mu już siły do wykonania zamiarów
— i wszystko runęło. Taki los spotkał reformy włościańskie. Nie
będę sięgał do ustawy 3 Maja, gdyż ona przekracza już badaną chwilę
dziejową; zatrzymam się tylko nad początkiem panowania Stanisława
Augusta. Słusznie zauważa Edmund Stawiski, że myśli, które już
poruszono w w. XVI, poczęły odżywiać się w w. XVIII — zdawało się
iż wiek XVIII chwytał tradycje XVI, do tego stopnia że podobieństwo nie
da się zatrzeć, pomimo niezaprzeczonej różnicy ducha, jaki te
dwa wieki ożywiał. W myśl tę społeczeństwo nasze zajęło się przede
wszystkim obroną prawną kmieci i w ogóle ludu wiejskiego.
Zanotować ją musimy na tym miejscu jako usiłowania narodu, pragnącego
iść z duchem czasu; nie przyniosła ona wszekże już żadnego pożytku. Nie
było czasu na żniwo.
Do takich usiłowań należy także reorganizacja sądów asesorskich
i referendarskich, a najważniejsza — ukrócenie prawa życia
i śmierci dziedziców nad włościanami. „Jus vitae et necis
poddanego w ręku dziedzica być nie ma, lecz gdy poddany kryminał
popełni, do sądu ziemskiego, grodzkiego lub miejskiego w miastach
większych oddany być powinien”. Nie tylko szlachcic za zabicie
szlachcica, a chłop chłopa miał być gardłem karany, lecz gdyby
szlachcic chłopa złośliwie i nieprzypadkowo ale dobrowolnie i
rozmyślnie na śmierć zabił, tedy nie mógł się głowaczyzną
wykupić, płacąc za zabitego „poddanego” właścicielowi, ale
na gardle karę ponosić musiał. Był to w porównaniu do statutu
litewskiego wielki postęp.
Stosunki humanitarne, moralne między ludnością wiejską a szlachtą, o ile wiadomości o nich pochodzą od osób wiarogodnych, prawych, niezainteresowanych lub też nie podburzonych nienawiścią i niechęcią, nie tylko były najlepsze, ale posiadały niekiedy rysy wysoce ludzkie i moralne. „Do zabaw naszych dziecinnych — mówi pamiętnikarz współczesny — we wsi dobierano nam chłopców z wiekiem naszym zrównanych; wolne nam zostawiano igraszki, jakieśmy sobie wymyślili, a pod okiem naszego postrzegacza do wykonania pozwol one. Nie było tam odznaki panicza; mógł Janek przewrócić go jak współwiejskiego kolegę Pawełka; całowaliśmy się w twarz na przywitanie i pożegnanie. Jedną tylko miał panicz proregatywę, aby ich ugościł i nakarmił w koło z nimi usiadłszy i z jednego naczynia jedząc. Tak nas przyzwyczajono do ludzkości, tak łączono naukę o miłości bliźniego z praktyką”. Stosunki właściciela z włościanami opierały się na tej niezłomnej rękojmi: „godzi się i nie godzi się” we wszystkich od nich wymaganiach. Stan też włościan był swobodny i dostatni; w potrzebach byli wspierani od właściciela, choćby chodziło o zmniejszenie sobie jakich wygód i przyjemności. Dzieci to także nasze mawiano, pracują na nas; dbałością o nich i sprawiedliwością wynadgradzaj-my im.
Wydawca pamiętników Borejki robi następujący dodatek: „…żaden istotny powód do nienawiści między klasami nie istniał. Do kupy burzliwego kozactwa, albo do zagranicznych opryszków przystawał motłoch miejscowy, ale nigdy gospodarny mieszkaniec, bo ten niechętnie narażał byt spokojny i dostatek, których używał. Ten byt spokojny i ten dostatek wypływał i z obfitości kraju i z małych bardzo powinności dla dziedzica ziemi. Posiadamy inwentarze niektórych włości z XVI i XVII w.; z nich widać najlepiej stan ukraińskiego gospodarstwa i ciężary, które mógł ponosić tamtoczesny mieszkaniec. Nieomieszkamy zrobić z nich ciekawsze wypisy, a spodziewamy się że upadną — sprzeczne im a płytkie deklamacye”. Na takich właśnie inwentarzach staraliśmy się oprzeć nasz pogląd na ekonomiczne położenie włościan na Ukrainie i Podolu w okresie hajdamaczyzny. Wobec takich stosunków, niezaprzeczenie istniejących, chyba nie wiele było powodów do nienawiści i zemsty.
Po tych uwagach możemy przejść do wniosków.
Z tych szczegółów i faktów, któreśmy
rozpatrzyli, sam poniekąd nasuwa się wniosek, że owe „ciężkie
warunki życia” i „ciemięstwo ludu roboczego” jest
uogólnieniem nadużyć indywidualnych, nie będących w żadnym
związku z położeniem ekonomicznym tej ludności wiejskiej, śród
której zrodził się upiór Kozaczyzny —
hajdamaczyzna. Położenie to, względnie do prowincji rdzennie polskich,
wszędzie było niezwykle łatwe i dobre. Wielkopolanin, Mazur, Litwin, a
nawet Wołyniak o takim położeniu nawet marzyć nie mogli, a gdyby
posiadali żyzność ziemi ruskiej, jej bogactwo przyrodnicze, ułatwiające
życie i łatwe stosunki zależności, byliby niezawodnie ciężar
pańszczczyzny znosili bez szemrań. Nadużycia prywatne wytwarzają
wprawdzie niezadowolenie, ale nie wytwarzają nędzy; nędza płynie z
ucisku państwowego i ekonomicznego; tam gdzie nie było gospodarstwa
folwarcznego, nie mogło być i nie było pańszczyzny, w znaczeniu stałej
robocizny. System czynszowy, oparty na produkcji zwierzęcej
gospodarstwa pastersko-rolniczego w kraju, posiadającym tyle ziemi, że
każdy jak w starostwie czerkaskim „mógł orać gdzie chciał
i ile chciał”, nie mógł być takim ciężarem, ażeby wraz z
pańszczyzną, odbierającą wszelkie siły robocze, prowadził ludność do
nędzy. Nie nędza, ale bezbrzeżna lekkomyślność cechowała ludność
wiejską Ukrainy i Podola. Ucisku ekonomicznego nigdy tam nie było.
Stwierdzili to i współcześni pisarzy, których nikt o
stronność nie posądzał.
Pańszczyzna, mówił Skrzetuski, którą poddani co tydzień
do dworów odbywają, lżejsza jest w województwach ruskich;
w polskich, zwłaszcza w krakowskim, sandomierskim i w wielkopolskich
niektórych tak jest wyciągana, że tam między innymi podupadania
chłopów przyczynami i ta jest niepoślednia.
Na podstawie rozpatrzonego materiału można bez wielkiego błędu postawić następujące postulaty:
1. Położenie ekonomiczne ludności w całej Rusi
było o wiele lepsze i dogodniejsze niż w prowincjach rdzennie polskich,
a szczególnie Wielkopolsce; co zaś do Ukrainy stepowej, warunki
życia były tam zawsze, nie wyłączając okresu najbliższego ruchom
hajdamackim, nieskończenie łatwiejsze i lżejsze niż we wszystkich
innych prowincjach Rzeczypospolitej.
2. Im bliżej kresów stepowych, tym
położenie ekonomiczne ludności ruskiej było lepsze i lżejsze; stosunki
poddańcze i zależności, jako też ciężary podatkowe pod różną
formą łagodniejsze i mniejsze. Zważywszy też potrzeby kolonizowania,
które wymagało ściągnięcia i utrzymania ludności, stosunki te
nie mogły nawet przybierać charakteru ostrego; łatwość przeniesienia
się z miejsca na miejsce, a nawet za granicę państwa, nakazywała w
postępowaniu łagodność, ostrożność i umiarkowanie.
W normalnych warunkach takie też cechy charakteryzują stosunek dziedziców do ludu na Ukrainie stepowej.
3. Do połowy XVIII w. nie można dopatrzeć żadnych
przyczyn ani państwowej ani prywatnej natury, które by dawały
powód do wzajemnych waśni, nienawiści i zemsty. Takie przyczyny
występować dopiero poczynają w drugiej połowie XVIII w.
4. Od początku XVI. w. spostrzega się jednak coraz bardziej wzmagający się ruch kolonizacyjny z północy i zachodu na południe i zachód; zrywanie się całych wsi, ucieczki pojedynczych kmieci; przeciąganie dobrowolne lub przemocą ludności z jednej włości do drugiej stanowią znamienne rysy tego ruchu. Owo przesuwanie się ludności we wszystkich kierunkach ku stepom posiadało impulsy nader skomplikowane, a tkwiły one wszystkie nieomal nie ekonomicznych, lecz w psychologicznych i moralnych przymiotach ludności ruskiej. Celowych emigracji, o jasno wytkniętych żądaniach i celach, prawie nie było.
Chłop ruski zrywał się nie dlatego że go ubóstwo gniotło, że pracą pragnął zdobyć lepsze warunki, lecz na odgłos niejasnego echa. W charakterze jego i naturze tkwiły jeszcze pierwiastki koczownicze i awanturnicze, które z kilkuwiekowego życia zrodziły się. W walce z otoczeniem i sąsiadami nabierał dzikości, lekceważenia życia, lekceważenia pracy i niedbałości o przyszłość, które czyniły z niego żywioł bardzo ruchliwy, podatny wichrom wszelkim, niezadowolony, nie zawsze świadomy własnych pragnień, niezdolny do rozumnego miarkowania swoich żądań. Jako siła robocza był potężny; jako materiał do budowy państwowej — niezdatny i nie posiadający zmysłu roztropności. Lud wiejski albo chytrze udawał uległość, albo upokarzał się wobec przemocy, jak każde społeczeństwo niewykształcone politycznie.
Duchowieństwo w dziejach i życiu każdego narodu odgrywa niezmiernie
doniosłą rolę; stopień jego oświaty umysłowej i moralnej daje skalę
porównawczą do ocenienia umysłowości i moralności całego
społeczeństwa; nie o fizyczną, że tak powiem, moralność nam chodzi,
lecz o publiczną. Stykając się ustawicznie z ludem, przelewa w niego te
same myśli i uczucia, którymi jest ożywione, daje mu ten sam
pokarm duchowy, jakim odżywia się samo. Nie możemyprzeto czynnika tego
z uwagi spuścić przy zastanowieniu się i ocenieniu tak niezwykłego i
smutnego zjawiska jakim była hajdamaczyzna.
Ciemnotę duchowieństwa ruskiego doskonale polskie społeczeństwo
rozumiało, a wpływ jego oceniało. Umysły jaśniejsze, nie zarażone
duchem nietolerancji, widziały, że dla prostoty ruskich
plebanów, oba obrządki, zarówno rzymski jak i ruski, do
wzgardy u pospólstwa przychodzą. Lud wiejski swoich
plebanów ani się boi, ani szanuje i w cerkwiach na mszy nie
bywa, nauk duchownych nie słucha, leżeniem i próżniactwem
najczęściej się bawi. Koniski, biskup mohylowski, sam mocno podejrzanej
sławy, żalił się na to, że kapłani ruscy ani nauki ani cnoty stanowi
duchownemu należytej nie mają. Od Karpat aż po Dniepr, po rubieże
moskiewskie, stan umysłowy i moralny księży ruskich był godny
politowania i nie wiadomo było nieraz co więcej zasługuje na litość:
ciemna, dzika, prostacza, nie mająca pojęcia o zadaniach i celach swego
stanu, masa duchowieństwa ruskiego, czy też lud, który miał być
uszlachetniany moralnie przez nią. Na Rusi podkarpackiej, w jednym
tylko grodzie sanockim w ciągu niespełna pół wieku można
naliczyć kilkadziesiąt wypadków, w których duchowieństwo
brało dowiedziony udział w zbójnictwie, w namawianiu, w
kradzieży bydła i koni, nie tylko księża wschodniego obrządku, ale ich
rodziny. Pijaństwo, prostakowatość obyczajów, ciemnoty pełna,
zaniedbywanie obowiązków — oto były cechy codzienne
duchowieństwa ruskiego.
Na Ukrainie wcale nie działo się lepiej. Wychowaniec polityczny i uczeń
biskupa białoruskiego znał chyba własne swoje duchowieństwo najlepiej,
a o stronniczość posądzonym być nie może. W czasie wizyt
monasterów ukraińskich, będących pod rządami Rzeczypospolitej,
przekonał się on, że niezmierna moc mniemanych mnichów kryje się
po lasach czehryńskich, czerkaskich i smilaskich, a przez rozpustne
życie, gdyż mają przy sobie i mniszki, zgorszenie czynią. Sam tedy
prosił o zalecenie gubernatorom ścigać ich, a których by
monastery do siebie przyjąć nie chciały, zdjąwszy habit i ogoliwszy
głowę, do robót publicznych używać radził. Między takimi
włóczęgami najwięcej było z Wołoszczyzny i Grecji, a trafiali
się także i Zaporożcy pod płaszczykiem habitu ukryci. Tenże sam
Sadkowski pisał do dziekana Lewandy w Kijowie, znakomitego kaznodziei:
„Radzę ci ani prośbom, ani łzom ukraińskiego duchowieństwa nie
wierzyć; rzadko ja w nich widzę poczciwego człowieka”. W dalszej
korespondencji uskarża się na zmartwienia doznawane „od naszych
poczciwych popków” i żali się na całe zepsute tutejsze
(pisał z Bohusławia) duchowieństwo. Nie lepsze bynajmniej było ono za
Dnieprem. Nie to mnie wszakże interesuje, jakie ono było w głębi
Rzeczypospolitej i Hetmańszczyznie, lecz jakie było w Kijowie. Każdy z
owych licznych monasterów, otaczających Kijów, jako też w
mieście samym rozrzuconych, — nie biorąc w rachubę licznych
cerkwi — posiadał przywileje do szerzenia demoralizacji. Takim
przywilejem było prawo wyszynku. Fakt ów, niemoralny ze
stanowiska zadań i celów duchowieństwa, miał najfatalniejsze
następstwa nie tylko dla ludności, lecz i dla nas. W szynkach do
duchowieństwa wschodniego należących, pod jego opieką gromadziły się
najgorsze i najrozpustniejsze żywioły; szynkownie stały się
przytuliskiem włóczęgów, złoczyńców,
złodziejów, a mnisi — namawiaczami i paserami. Koło
klasztorów, w celach ich, na folwarkach skupiały się wszystkie
szumowiny społeczne; tu wspólnie z mnichami odbywały się narady
nad wyprawami do Polski, kupowano proch i kule, a przechowywano
zrabowane rzeczy. Zamiast umoralniać ludność, mnisi prowadzili ze sobą
formalne wojny, zajazdy i utarczki — o handel gorzałką.
Kończyły się one nieraz krwawo. Sprawy wytaczały się przez
metropolitów, do generałgubernatorów i hetmana, jedną z
krwawych wojen o prawo wyszynku wódki stoczył z magistrackimi
władzami Kijowa ihumen PiotroPawłowskiego kijowskiego monasteru
Antoniusz. Do strażników finansowych wyskoczył on na czele 40
ludzi sam we własnej osobie, a cała ta gromada uzbrojona w drągi i
kamienie rzuciła się na nich. Szło tu nie o byle jaką rzecz: strażnicy
zabrali cztery półkwartowe flaszki gorzałki! Obie strony aż w
senacie oparły się, broniąc swego prawa — demoralizowania
ludności.
Nie należy bynajmniej dziwić się, że się tak działo. Zobaczymy nieraz
jak gorący udział w hajdamaczyźnie brali mnisi; teraz rzućmy okiem na
to z jakich pierwiastków składał się monaster. Pokora i
łagodność nie były wcale cnotami codziennymi mnichów kijowskich.
Za przykładem ojców peczerskich, „postników”
i całego synklitu monasterskiego, szli „posłusznicy”,
ludzie służebni, noszący jednakże suknie zakonne i posiadający niższe
święcenia, jako też odbywający nowicjaty. Wyprawę, niczym nie
różniącą się od hajdamackich w najlepszym stylu, uczynił
monaster meżyhorski na Ławrę Peczerską. Dostatecznego powodu sporu nie
było — mnisi peczercy mieli niezaprzeczoną rację: posiadali oni
kilka jezior dnieprowych, łowili tam rybę i do monasteru swego
odwozili. Całą winą mnichów peczerskich było, że meżygorscy
mieli za mało ryby. Jeromonach przeto Teodozjusz, z monachem Jakowem na
kilku dubach, z których każdy po kilkunastu ludzi mógł
mieścić, uzbrojeni w strzelby i drągi, pojechali na rybne jeziora
peczerskie, „braci” rozpędzili, a rybę zabrali . Zapewne,
można by taką junakierię łatwo wytłumaczyć, gdyby się ona nie
powtarzałała się zawsze i wszędzie, gdyby nie nosiła charakteru
swawoli, niczym nie różniącej się od hajdamackiej, gdyby nie
świadczyła o ciemnocie, rozpasaniu, niemoralności tych, którzy
mieli nieść światło i umoralnienie.
Nie będziemy i nie możemy zaglądać do celi licznych kijowskich
monasterów i badać ich życie, skupimy tylko uwagę naszą na
monasterze Peczerskim, owej słynnej niegdyś z bogobojności i czystości
Ławrze. W r. 1742 „posłusznik” archimandryty Józefa
okradł go do nitki, a przenocowawszy u porucznika Roskazowa, jego końmi
z mnóstwem skradzionych rzeczy, odjechał do Priłuk; w r. 1744 w
czerwcu uciekł zarządca „pustyni” w Hołosiejowie, do Ławry
należącej, a w październiku tegoż roku, uciekł drugi mnich wraz z
wędrującym dla zbierania jałmużny księdzem greckim; w r. 1745 umknął z
Ławry jeromonach Atanazjusz; w r. 1750 zbiegł drzeworytnik Ławry
Peczerskiej mnich Ireneusz; w r. 1760 kierownik chórów
ławrskich, namówiwszy się z drugim, uciekli do Polski. Nie będę
mnożył przykładów. Greckounickie duchowieństwo na Ukrainie
niewiele było lepsze. Popi czyli parochowie — powiada człowiek
współczesny — ledwie umieli czytać psałterz i mszał; ni
teologii moralnej, ni zasad wiary bynajmniej nie znali; pełni
zabobonności i przesądów, do szkół jezuickich nie
chodzili, bo tam po rusku nie uczyli i mało ich było. Bazylianie
musieli uczyć młodzież, powołaną do stanu duchownego, ale tego nie
czynili. Między popami unickimi prawie nie było szlachty; rekrutowali
się oni najczęściej z poddanych tych wsi, w których
później parochami zostawali. Lepiej trochę było na Wołyniu. Na
Ukrainie chłopi majętniejsi oddawali swe dzieci do perejasławskiego i
kijowskich monasterów, gdzie się formowali popowicze rozmaici.
Tam się nauczywszy czytać i śpiewać, służby i psałterzów,
wyświęcali się w Perejasławiu lub w Kijowie albo na Wołoszczyźnie;
potem, powróciwszy do domu, gromady prezentowały ich komisarzom
na parochów do wsiów swoich, a komisarze, mając blankiety
na prezentę, zapisywali one za opłaceniem się albo ojca albo gromady;
dziekani i oficjałowie, od metropolity postanowieni, instalowali ich,
nie zważając że w Kijowie, Perejasławiu lub Wołoszczyźnie edukowani i
na księży wyświęcani byli. Między popem, dziekanem a chłopem w nauce
religijnej i w obyczajach widomej różnicy nie było. Jeżeli
znajdował się więcej oświecony, to tylko z oficjałów,
którzy we Lwowie lub Poczajowie u bazylianów edukowali
się.
Jakiż wpływ mogło mieć takie duchowieństwo na ludność wiejską —
ciemną i dziką? Ujemny tylko. Toteż walki księży unickich z księżmi
wschodniego obrządku działy się nie w imię religii i wpływu duchownego,
lecz w imię chleba powszedniego. Duchowieństwo owe, niczym nie
różniące się od ciemnego gminu, a obarczone rodziną, walczyło o
parafie, które ich żywiły, i używało wszelkich sposobów
do tego ażeby zjednać sobie lud wiejski, napełniający jego komorę
palanicami, jajami, motkami lnu, pracujący na jego polu bezpłatnie.
Jeżeli oficjał grekounicki umiał stanąć w obronie swoich podwładnych,
parochowie stawiali się wobec zagranicznych duchownych ostro i
wyzywająco; jeżeli był obojętny — opiekunowie z Perejasławia
prowadzili agitację przeciwko łacinnikom, i podbudzali gromady włościan
do walki z parochami. Rezultat takiego stanu rzeczy objawił się
niezadługo przed wybuchem Koliszczyzny w tym udziale, jaki
duchowieństwo greckie w hajdamaczyźnie wzięło.
Zobaczymy jaką rolę odegrali mnisi monasterów Michajłowskiego, a
później Sofijowskiego, a osobliwie ojciec Damian w organizacji
watah hajdamackich, gdy nam wypadnie zastanowić się nad bohaterskimi
czynami Iwana Podolaki; teraz ograniczymy się tylko do zaznaczenia
sympatii, jaka istniała między czerńcami greckich monasterów a
hajdamakami — nie na punkcie, niestety, religii i moralności, ale
zbójnictwa i rabunku. Nie były to wszakże wypadki pojedyncze.
Nigdy i nigdzie w licznych stosunkach hajdamaków z
duchowieństwem w ogóle, a z czerńcami w szczególności,
nie ma mowy o religii, o ucisku, o potrzebie obrony, ale zawsze tylko o
rabunku, o środkach jak najlepszego ukrycia śladów rabunku i
zbrodni, jako też o współdziałaniu, mającym na celu zyski
materialne i chciwość. Przypatrzmy się z bliska temu stosunkowi,
wybierając z nieprzebranej ilości faktów, kilka bardziej
charakterystycznych. W r. 1752 napadli hajdamacy na miasteczko
Demidów, należące do szlachcica Marcina Żurawlewicza. Było ich
tam kilkunastu na tej wyprawie. Śledztwo wykazało że Paweł Żurawel był
„posłusznikiem” w klasztorze Kiryłowskim; Jakow Iwanow
zeznał, że będąc robotnikiem w meżyhorskim monasterze, podmówił
znajdujących się w tymże klasztorze pięciu
„posłuszników”, dwóch zwerbował z
Mikołajowskiego monasteru, a dobrawszy sobie kilku innych, poszli do
Polski. „Pożywa” u Żurawlewicza była obfita; pieniądze,
szaty, broń hajdamacy, szczęśliwie przeprawiwszy się tam i na
powrót przez czujne straże forpostowe, zabrali ze sobą; wszystko
to poszło pomiędzy mieszczan, szynkarzy i hołotę kijowską. Część tego
dostała się do protektorów. Powróciwszy z wyprawy, pięciu
z nich, z Jakowem Iwanowym na czele, poszli do Mikołajowskiego
monasteru, do wsi Gwozdowa, gdzie gubernatorem był stary znajomy
jerodiakon Mitrofan. Udali się wprost do gorzelni i posłali stamtąd
służebnika aby przyprowadził do nich ojca Mitrofana i ojca Pachomiusza,
szafarza. Zamiast uciekać ze strachu, nabożni czerńcy przyszli do nich,
obawiając się — jak się tłumaczą z pokorą — ażeby im czego
złego hajdamacy nie zrobili. W gorzelni zeszli się — okazało się,
iż „posłusznicy” i parobcy znają się dobrze z czerńcami.
Zażądali gorzałki — a czerńcy „z przestrachu” dali im
jeszcze „chleba, masła, słoniny i miodu”. Uraczyli się
wszyscy razem, a na odchodnem podarowali czerńcom na pamiątkę czerwony
złoty. Ojciec Mitrofan pieniądze schował, ale tak się przestraszył
hajdamaków, że zapomniał zawiadomić nawet swoją najbliższą
władzę, że rabownicy tuż pod jego bokiem rozłożyli się obozowiskiem w
lesie. W dzień potem znowu kupka hajdamaków zgromadziła się na
pijatykę i jadło u ojca Mitrofana. Obaj czerńcy „pili i
hulali” ze strachu przed hajdamakami; szafarz ojciec Pachomiusz
ze strachu sprzedał im jedną rusznicę, a nahulawszy się do woli,
dostawszy po czerwonemu złotemu od hajdamaków — wszyscy
rozeszli się. Gdy hajdamacy powędrowali dalej, ojciec Mitrofan
zawiadomił swoje „naczalstwo” że we wsi byli hajdamacy
— zapomniał jednak napisać o tym, że hulali razem i dostawali
upominki.
(…)
Najgorzej sobie postąpił jednak Melchizedek, ihumen monasteru
motroneńskiego, człowiek niespokojny, ambitny i całą duszą oddany
sprawie rozbudzenia religijnej i rasowej nienawiści między ludnością
ruską a Polakami. Zobaczymy niezadługo, jaką rolę odegrał ten
fanatyczny i ambitny mnich w historii ruchów hajdamackich,
zakończonych Koliszczyzną. W maju 1768 r. poczęły się już skupiać
najzuchwalsze zbójeckie żywioły koło motroneńskiego monasteru,
otaczane protekcją ihumena, biskupa perejasławskiego i mnichów
jako obrońców religii. Z bohaterskimi czynami tych ludzi
zapoznamy się wkrótce. Otóż władza polska, jakkolwiek
słaba i niedołężna, nie mogła patrzyć na to wszakże obojętnie. Wysłano
podjazd polski 12 maja st.st. na rewizję monasteru,— co też i
uczyniono. Melchizedek, udając że wie nie o co chodzi, podał skargę od
monasteru, będącego w granicach Rzeczypospolitej, do sądu ziemskiego w
Perejasławiu, utrzymując naiwnie, że byli to „zapewne
zbójcy, przebrani w polskie ubranie”. Że przy tej okazji
nie żałowano pobożnych mnichów — to kwestii nie ulega.
Melchizedek „domyślał się” że to byli „polscy
konfederaci” i w ten sposób utorował drogę do
domysłów niektórym historykom dzisiejszej doby.
(...)
Stanowisko społeczeństwa kresowego wobec ruchów hajdamackich
(…) Lud wiejski nie daremnie pierwszą połowę XVIII w. nazwał
Ruiną; dla Ukrainy była ona rzeczywiście — ruiną, nie tylko
dlatego że w tym okresie kozactwo upadło zupełnie, że ludność przemocą
przesiedlano za Dniepr, lecz bezustanne szarpanie i niepokojenie
ludności wiejskiej przez hajdamaków ze wszystkich stron,
uniemożliwiały wszelką prawidłową i pożyteczną kolonizację, wszelką
pracę rolną czyniły bezcelową. Nikt nie pracuje dziś na to, ażeby owoc
jego pracy jutro poszedł z dymem, lub majętność przeszła w ręce
rabusiów.
Rozpatrywaliśmy dotychczas czynniki obce, które w ruinie
bogatego kraju udział brały, o inne potrącaliśmy zaledwie. Nie zawsze
jednak ciosy padały z obcego państwa, nie zawsze rozpasanie i swawola
były udziałem warstw najmniej ukształconych i najmniej uświadomionych
państwowo. Korzystając z braku siły państwowej i sprężystości
Rzeczypospolitej, żywioł szlachecki porywał się także do broni nie w
obronie kraju, lecz dla jego niszczenia. Brak dostatecznej i surowej
kary dla rabowników i hajdamaków, niepewność jutra,
otoczenie morzem, na pozór spokojnym, ale skłonnym zawsze do fal
i burzy, popychało jednych do samoobrony i do wymierzania sobie
sprawiedliwości, a drugich, zdziczałych i zuchwalszych, przerzucało w
szeregi najzaciętszych wrogów własnego kraju. Jednych wiodły do
tych zbrodni, ledwie nie codziennych, próżniactwo, złe
instynkty, chciwość, drugich
— nieokiełznana samowola i brak poszanowania prawa. Swawola
szlachecka, rzadko karana, łączyła się tutaj dla zadania klęski krajowi
z swawolą chłopską. Jedni lekceważyli prawo, drudzy tylko znali jedną
jego potęgę — siłę karzącą. U jednych zuchwałość wypływała z
bezkarności, u drugich
— z mieszaniny fatalizmu i dzikości, skutkiem czego tylko
używanie chwili dzisiejszej, w sposób najbardziej materialny
rozumiane, było dla nich tym celem, dla którego życie własne i
cudze jednako lekceważyli.
Szeregiem bezustannych niepokojów w całej Rzeczypospolitej,
skutkiem wojen szwedzkich, przechodów wojsk rosyjskich,
wichrów kozackich, wreszcie nieporządków, wynikłych z
powodu nieprawidłowej i nie kontrolowanej przez państwo kolonizacji,
szlacheckie społeczeństwo było także wybite z równowagi i nie
łatwo było do niej wrócić. Możni panowie — Lubomirscy,
Radziwiłłowie, Sieniawscy, Potoccy, Sanguszkowie, w czasie długo
trwającej zawieruchy opuścili kraj, zdając rządy obszernych włości w
ręce rzadko prawych i rozumnych gubernatorów; na miejscu
pozostała jednowioskowa szlachta, dawni słudzy i urzędnicy lub ich
potomstwo, gubernatorowie, posesorowie, mnóstwo żywiołów
awanturniczych, zbiegłych Bóg wie skąd, osiadłych na Ukrainie i
kolonizujących pustki i stepy w sposób nieraz gwałtowny i
zbójecki. Oto byli ci, którzy oko w oko stanąć musieli
wobec hajdamackich zapędów, gotowych zawsze mienie ich z dymem
puścić i zrabować. Uczciwi i bogatsi padali ofiarą nożów
hajdamackich, zuchwalsi bronili się sami, przyjaźnili się z
hajdamakami, dla ocalenia własnego mienia, lub nawet w ich szeregach
stawali z bronią w ręku. Korzystając z bezustannej zawieruchy,
która ich wybijała z karbów normalnego życia, prowadzili
zbójeckie rzemiosło, rozbijając na drogach publicznych; inni
napadali na wsie i rabowali je jak hajdamacy; niektórzy
urządzali zajazdy na własną rękę, nie tylko wymierzając w ten
sposób sprawiedliwość sobie, lecz porywając gwałtownie włościan
i kolonizując nimi swoje grunta i osady. Nie brak było i takich
śród szlachty, którzy stawali na czele watah hajdamackich
i plądrowali wewnątrz kraju.
(…)
Józef Moszyński, mający w Skibińcach swój
„dworek”, hajdamaczył jak zwykły watażka. Miał on stosunki
ze znanym nam już pułkownikiem Polanko vel Polańskim, konsystującym w
Humaniu i popierającym ruch Werłana. Zebrawszy watahę hajdamacką, na
kilkanaście mil wokół rabował dwory i wsie, zasłaniając się
„protekcyą” moskiewską i uznając władzę generał-gubernatora
kijowskiego Weisbacha. Tłukł się on po nocach jak Marek po piekle, nie
dając spokoju ani mieszkańcom, ani hajdamakom, podkomendnym swoim.
„Se łycho ne Lach — skarżyli się między sobą — i sam
ne spyt’ i nam ne daje”. Gdy kupę swoją na zbójecką
wyprawę wysyłał, a sam pójść nie mógł, błogosławił
słowami: „Boże was prowad’! Daj wam Boże put’
dobruju”. Szlachta województwa podolskiego skarżyła się na
Jerzego Przesmyckiego „licenciosum, excessivum multorumque
criminum patratorem”, który „modo tumultuario cum
adscitis sibi cosacis” od wsi do wsi jeździł, rabował i mordował.
Wymierzanie sobie sprawiedliwości za pomocą zajazdów było rzeczą
powszednią. Franciszek Hołowiński z Kozakami nadwornymi i „cum
vario armorum genere” najechał majętność Tretiaka Stanisława,
zboże w ziarnie i snopie, bydło, niegoraciznę zabrał. Antoni Dubrawski,
podczaszy bracławski, uczynił zajazd w kilkadziesiąt koni na majętność
Antoniego Woynarowskiego, skarbnika bracławskiego, postawiwszy na czele
watahy jakiegoś hajdamakę Wasyla.
Stosunki z hajdamakami szlachty były bardzo częste. Ile razy sposobność
nadarzyła się, nie gardzono bynajmniej okruchami, które wpadały
w ręce. Jan Kaczyński, administrator wsi Hładkiewicz, chorążego
kijowskiego Pawszy, Piotr Gałęzowski, komisarz tegoż chorążego,
złowiwszy hajdamaków, którzy zrabowali bogatego
wójta w Machnowiczach, odebrali od nich te pieniądze i
zatrzymali przy sobie. Michał i Antoni Juchnowscy na współkę z
hajdamakami napadali na wsie i rabowali mieszkańców.
„Nobilis” Stanisław Potocki, z Czołkan na Pokuciu, syn
Mikołaja, po bardzo burzliwym życiu, zetknął się także z hajdamaką,
diakiem Medyńskim i różne z nim miewał konszachty. Tego rodzaju
stosunki stawały się prawie nieuniknione tam gdzie kupy hajdamackie
grasowały bezkarnie niemal i trzeba było szczęśliwego wypadku, ażeby
się który z nich dostał do rąk sprawiedliwości. Można śmiało
powiedzieć, że przez cały czas blisko trzydziestoletnich rządów
Augusta III nie było na Ukrainie ani chwili spokoju, gdyż hajdamacy
rabowali mienie szlachty i własnych współbraci, szlachta
walczyła ze sobą i przemocą odbierała sobie osiadłych chłopów,
pędząc ich z jednej wsi do drugiej. Mówiłem niejednokrotnie, że
obrona kraju, znajdującego w tak nieprawidłowych stosunkach, była
niedostateczna. Określenie to nie maluje jednak właściwego stanu
rzeczy. Wszystkie zarządzenia bezsilnej, wobec bezsilności państwowej,
szlachty, które miały służyć do obrony kraju, były albo
niepożyteczne i nieczynne albo wprost szkodliwe.
Rozpatrzmy się w systemie obrony, w jego charakterze, środkach i
siłach, jak się on ku połowie XVIII w. przedstawiał. Śród
wewnętrznych niepokojów, wywołanych huraganem hajdamaczyzny,
wspieranej zręcznie lub tolerowanej skrycie, województwa kresowe
znalazły się prawie bez obrony. Przede wszystkim uderzają nas dwa
fakty: brak systematycznej i regularnej obrony, brak planu, jako też
brak sprężystości. Odpowiedzmy najprzód na pytanie: ile się
znajdowało wojska polskiego w województwach kresowych w chwili
rozpoczęcia się ruchów hajdamackich na pograniczu. Kitowicz w
swoich Pamiętnikach, powiada, że „wojska polskiego za Augusta III
było bardzo szczupło; komput jego przez konstytucyę sejmową za Augusta
II determinowany, wynosił 12 tysięcy koronnego i 6 tysięcy litewskiego.
Suma zatem wszystkiego wojska była 18 tysięcy, ale — dodaje
— nigdy tyle nie było, bo choć się wszystkie chorągwie
likwidowały w Radomiu i wszystkie regimenta, jednak w każdej chorągwi i
w każdym regimencie wiele do kompletu brakowało. Zważywszy jednak, że
wojna o tron pochłaniała prawie wszystkie siły wojskowe
Rzeczypospolitej, że w czasie rozruchów hajdamackich mowa ciągle
tylko o jednym regimentarzu — partii ukraińskiej, — a było
prócz tego trzech jeszcze: partii sandomierskiej, małopolskiej i
wielkopolskiej, nie bardzo się pomylę, przypuszczając, że w tych
województwach kresowych było 1½ do 2 tysięcy żołnierzy
różnej broni.
Co do wojska litewskiego, było w nim faktycznie 2–3 tysięcy
żołnierza tylko. Jeżeli dodamy do tego, że odrobina ta wojska
rozrzucona była na przestrzeni 160 744 kilometrów kw., to
znaczy, przyjmując najwyższą możebną liczbę żołnierza, wypadał jeden
żołnierz na 80 km². Nic też dziwnego, że hajdamacy przechadzali
się po stepach, jak wiatr swobodnie. Regimentarzów, jak wiemy
było czterech: jeden partii ukraińskiej, drugi sandomierskiej, trzeci
małopolskiej, czwarty wielkopolskiej. Tych kreował według upodobania
hetman wielki koronny bardziej dla pompy niż potrzeby, bo prawdę
rzekłszy, wszyscy nie mieli nic do czynienia — z wyjątkiem chyba
kresowych województw, gdzie rzadko i mało mieli do roboty. W
litewskim wojsku nie było regimentarzy, bo nie było co działać, gdyż z
6 tysięcy wojska, które miało, ledwie się znajdowało w istocie
dwa lub trzy tysiące pod bronią. Regimentarze byli to, ściśle
mówiąc, namiestnicy hetmańscy, pomagający mu dźwigać ciężar
pracy, jakoby zbyt wielkiej na jedną głowę rządu wojskowego; gdy w
samej rzeczy nie mieli nic do czynienia, jak odbierać raporta od
chorągwi i regimentów sobie powierzonych i te przesyłać
hetmanowi, a czasem wydać ordynans na asystencję jakiemu urzędnikowi.
Pułkownicy chorągwi husarskich i pancernych w Koronie byli tylko
tytularnymi, gdyż aktualnych być nie mogło, bo i pułków takich
nie było, a chorągiew miała konsystencję jedna od drugiej czasem o 100
mil odległości. Szarże wojskowe były kupne. Jeden pan mógł mieć
dwa znaki czyli chorągwie: jedną husarską, drugą inną, pancerną;
niektóry mógł mieć i trzy: dwie w Koronie, a jedną w
Litwie (…)
Położenie kościoła grekowschodniego do połowy XVIII w.,tj. do zatargu z unitami
Widzieliśmy jaki był religijny nastrój społeczeństwa polskiego w
przededniu prawie wybuchu Koliszczyzny, zarówno w tych
warstwach, które odznaczały się obojętnością w rzeczach religii
i państwa, jak i w szerokich kołach szlachty, nie mających
stosunków z dworem i nie zasilającej się współczesną
literaturą francuską. Chodzi nam przede wszystkim o owe masy, tworzące
warstwy szlacheckie, gdyż fanatyzm śród nich rozbudzony nie
pozostał bez wpływu zarówno na cały przebieg sprawy
dysydenckiej, będącej na porządku dziennym od chwili wstąpienia na tron
Stanisława Augusta Poniatowskiego, jak i na przebieg jej w tym punkcie,
gdzie się zlokalizowała niejako walka unii z obrządkiem wschodnim, tj.
na Ukrainie. Nastrój religijny służył podnietą do nienawiści
plemiennych, a hasło obrony religii, podniesione przez konfederację
barską, przeniosło się do walki dwóch obrządków o prawo
do chleba powszedniego, zasłoniętej celami politycznymi. Zanim do
skreślenia jej przyjdziemy, musimy poznać w krótkich zarysach
położenie religii wschodniej w Rzeczypospolitej, ażeby tym łatwiej
zrozumieć, że zarówno w walce ze sobą dwóch
obrządków, jak i w dzikich gwałtach hajdamaków, fanatyzm
religijny z obu stron odgrywał podrzędną rolę. Wszelkie usiłowania do
nadania hajdamaczyźnie cechy wojny religijnej, prześladowanych
przeciwko prześladowcom, nie zdołały zetrzeć z ruchu hajdamackiego cech
rabownictwa i zbójectwa, wybujałych skutkiem bezsilności rządu
polskiego i sprzyjających warunków geograficznych. Motyw zemsty
osobistej lub bezgraniczna hulaszczość i tu, jak za czasów
Chmielnickiego, w połączeniu z chęcią „pożywy”, staje się
górującą ideą owej walki.
Sprawa wrzekomego prześladowania obrządku wschodniego stała się za
Katarzyny II osią polityki rosyjskiej, środkiem do wywoływania
niesnasków wewnątrz kraju, do jednania sobie ludzi, działając na
szkodę Rzeczypospolitej, i do trzymania w ten sposób furtki
otworem, przez którą można by było zawsze wejść i wmieszać się w
sprawy ościennego państwa. Dla zakrycia tego planu Rosja bardzo
zręcznie sprawę wrzekomego prześladowania obrządku greckiego połączyła
z ogólną sprawą dysydentów. Krótko mówiąc,
Prusy szukały za pomocą innowierców, a przeważnie
protestantów, przyjaciół dla siebie wewnątrz Polski, a
Rosja do tego samego celu dążyła przez opiekowanie się obrządkiem
wschodnim. Protestanci, posiadający rozważnych przewodników i
rozumiejący doniosłość obywatelstwa względem kraju, wstrzymali się
dyskretnie od intryg i żądań gwałtownych; przywódcy zaś obrządku
wschodniego przeszli całkowicie na służbę obcego rządu i skutkiem tego
parli całą sprawę do ostateczności. Polska pod względem religii złożona
była z dwóch wielkich połów: rzymskich katolików i
wyznawców obrządku wschodniego, a od chwili połączenia się z
Litwą otaczała obrządek wschodni tolerancją i opieką. Wchodziło to w
zakres jej polityki wewnętrznej, stanowiło o jedności i sile państwa, a
zadanie to ówcześni mężowie stanu doskonale rozumieli.
Szlachta wyznania greckiego zajmowała najwyższe dostojeństwa w
Rzeczypospolitej, nikt się temu bynajmniej nie dziwił, nikt nie
przeciwił, a nawet nikt o wyznanie nie pytał. Baczono nie na religię,
ale na stanowisko względem państwa każdego urzędnika i obywatela. Walka
nie z religią ale z jednostkami rozpoczęła się dopiero wtedy, gdy oni
stanęli w kolizji z interesami ogólno-państwowymi.
W przywileju, przywracającym Ziemię Wołyńską do Królestwa
Polskiego (1569 r.), zarówno obywatelom wyznania rzymskiego jak
i greckiego zachowano dawne przywileje i porównano we wszystkich
wolnościach i swobodach. Ściągało się to do województw
bracławskiego i wołyńskiego. To samo, w tym samym czasie, miało miejsce
względem księstwa kijowskiego. Obiecujemy — pisał przywilej
— i powinni będziemy wszech obywatelów i potomków
ich tak rzymskiego jak i greckiego zakonu będących, w ich starodawnej
czci i dostojności zachować, na urzędy zamków, dzierżaw i
dworów naszych przekładać i na ławice rad naszych przepuszczać.
Zachowano nawet w stosunkach wewnętrznych pismo ruskie. Na sejmie
kapturowym 1573 przyrzeczono beneficja kościołów greckich dawać
tylko ludziom tejże wiary.
Konstytucja sejmu w r. 1607 przyrzekła dostojeństwa i dobra duchowne
rozdawać według fundacji i dawnego zwyczaju, tj. ludziom szlacheckim
narodu ruskiego i religii greckiej, nie czyniąc praejudicium w sumieniu
i prawie, nie przeszkadzając odprawowaniu nabożeństwa według dawnych
obrządków. Wprowadzenie unii nie przeszkodziło w opiekowaniu się
religią grecką. Zapobiegając kłótniom i sporom osobistym pod
pozorem religii, które w pierwszych latach panowania Stanisława
Augusta tyle nieszczęść na kraj sprowadziły, konstytucja r. 1609
warowała, ażeby ci przełożeni duchowni, którzy unię z Kościołem
Rzymskim przyjęli, tym, którzy przestawać z nimi nie chcą i
odwrotnie nie czynili sobie wzajemnie żadnych przykrości i
ucisków. Uniwersał poborowy z r. 1629 obłożył podatkiem tylko
metropolitów, władyków, archimandrytów,
ihumenów i popów, zakonnicy wszakże i duchowieństwo
soborne, wolne było od podatków. Troszcząc się o to „aby
stan duchowny grecki in levipendium nie przychodził”, sejm z r.
1659 uwolnił duchowieństwo Korony i Litwy od wszelkiego poddaństwa,
podatków, pańszczyzn, podwód, i robocizn. Konstytucje
sejmowe uwolniły duchowieństwo greckie od poborów, stacji,
hybern.
Unia, jako akt kościelny, nie wpływała na stanowisko państwowe
Rzeczypospolitej względem kościoła greckiego, który był zależny
w sprawach religii i wyznania dotyczących od patriarchy wschodniego.
Trwała taka zależność bezwzględnie aż do r. 1595, tj. do unii, od owej
chwili już tylko niewielka część wyznawców kościoła wschodniego
w tej zależności pozostała. W tym czasie wzmagać się i rozrastać się
począł żywioł kozacki. Jakimi drogami i jak ten wzrost postępował,
należy do historii Kozaczyzny, w tym miejscu przypomnieć tylko należy,
że awantura osobista Chmielnickiego, znalazłszy przyjazne do wszelkich
awantur otoczenie, rozrosła się w wojnę domową. Rzeczywistej i poważnej
przyczyny do tej wojny nie było. Nie chodziło na serio Kozakom o
wolność, gdyż znalazłszy się wkrótce pod berłem cara
wschodniego, utracili wolność, a nawet resztki wolności, posiadanej za
czasów Rzeczypospolitej, a jednak, trzymani mocno, rzadko i
niepomyślnie porywali się do broni. Oślepieni łatwymi i
niespodziewanymi zwycięstwami nad wojskiem polskim, brnęli pod wpływem
upojenia dalej, nie mogąc i nie umiejąc naznaczyć granic żądaniom.
Rządzili się ostatecznościami i ulegali ostatecznościom jak narody
pozbawione zmysłu państwowego i równowagi umysłowej. Jak w
pięćdziesiąt lat potem z pokorą i apatią wschodnią znosili jarzmo
niewoli, tak za czasów Chmielnickiego ogarnął ich i porwał za
sobą fanatyzm wolności.
Wystąpili oni do walki bez haseł narodowych, prowadzili ją bez idei
przewodniej; fanatyzm wolności miotał nimi od brzegu do brzegu, od
Polski do Rosji i Turcji, aż nareszcie wystąpili gwałtownie z hasłem
obrony religii, która, jak widzieliśmy, wcale prześladowana nie
była ze stanowiska państwowego. To co starają się pod kategorią
prześladowań podsunąć późniejsi i teraźniejsi historycy szkoły
kijowskiej, było rezultatem zatargów osobistych bądź o synekury
duchowne bądź o zwykły chleb powszedni. Nie myślę też bynajmniej tą
stroną kwestii zajmować się.
Pod sztandarem religijnym przyłączyła się cała Ukraina prawo- i
lewobrzeżna do Rosji. W faktycznym jednak władaniu, a później w
rzeczywistym została przy Moskwie tylko lewobrzeżna Ukraina z Kijowem i
pewnym obrębem koło niego. Z ustąpieniem w roku 1667 Kijowa Moskwie
nastąpił punkt zwrotny w stosunkach religijnych wschodniego obrządku
Rzeczypospolitej. Macierz grodów ruskich powróciła bardzo
rychło do „błahoczestija”, a wówczas rozpoczęło się
ciążenie ludności wschodniego obrządku do Kijowa i wytwarzać się wpływ
moralny szczególnie na duchowieństwo ruskie Ukrainy, zależne
poniekąd od Kijowa i od patriarchy wschodniego w Carogrodzie. Ciążenie
do obcych i dalekich centrów religijnych, położonych poza
granicami Rzeczypospolitej, nie było wcale w interesie Polski.
Usiłowała ona oderwać się od tej zależności tak samo, jak to uczynił
Piotr Wielki dla Moskwy, tworząc u siebie najwyższą instytucję dla praw
duchownych, najświętszy Synod. Ciągłe wyjazdy duchowieństwa za granicę,
do państw wrogo dla Rzeczypospolitej usposobionych, budziły, jak się
pokazało, słuszne obawy co do nawiązywania szkodliwych dla państwa
stosunków. Konstytucją przeto na sejmie koronacyjnym w r. 1676
postanowioną, zabroniono świeckim i duchownym osobom religii greckiej
wyjeżdżać do Carogrodu bez wiadomości i pozwolenia rządu . Nie
poprawiło to o tyle ogólnego położenia, że gdy wkrótce
potem Piotr Wielki zerwał także z patriarchatem carogrodzkim,
duchowieństwo greckiego obrządku jeszcze więcej ciążyć poczęło do
Kijowa jako miejsca gdzie kwitły najwyższe szkoły, kształcące
duchowieństwo, gdzie się skupiali najwięksi luminarze religii
wschodniej i gdzie trwały dotąd nienaruszona, prastare pamiątki,
związane z pierwszą dobą przyjęcia religii chrześcijańskiej przez Ruś.
W ten sposób począł się wytwarzać dziwny stosunek obywateli
Rzeczypospolitej do obcego państwa, który musiał prędzej czy
później do nieprzewidzianej, a raczej przewidzianej, katastrofy
doprowadzić. Taki stan przejściowy trwał aż do wstąpienia na tron
nieszczęsnego Stanisława Poniatowskiego, niegdyś kochanka Katarzyny II.
Już w pierwszych latach panowania tego dziwnego króla zaostrzyła
się sprawa dysydentów w ogóle, a sprawa
„greko-oryentalnego wyznania” stanęła na ostrzu noża.
Dojrzewała ona w cichości, promowana przez Koniskiego, biskupa
mohylewskiego, który kwestię wrzekomego prześladowania obrządku
wschodniego postawił na porządku dziennym i uczynił wspólnie z
Rosją osią stosunku politycznego dwóch państw sąsiednich. On
stworzył ognisko agitacyjne, wykształcił ludzi w duchu wrogim dla
Polski, wmawiał we wszystkich swoich podwładnych istnienie
prześladowania religijnego i biorąc wszelkie spory, nieporozumienia i
zatargi osobiste, do których wmieszana była religia, za punkt
wyjścia, rozdmuchiwał fanatyzm religijny nie tylko śród ciemnych
i niewykształconych popów, lecz również śród
ciemnej ludności. Pod pokrywką pokory chrześcijańskiej szerzył zachętę
do buntu i oporu, tolerował zdradę państwową, a ludzi obcych i
nieświadomych bałamucił istnieniem prześladowania. Był to jeden z tych,
którzy poprzedzili Bobrowskich i Siemiaszków, sprzedając
za urzędy i zaszczyty swoje i cudze sumienie. Stworzywszy zamęt w
własnej diecezji, przerzucił głownię pożaru na Ukrainę i tutaj
rozbudził taką samą agitację, jaką prowadził u siebie. On przeto śmiało
może być uważany wraz z uczniami swoimi Melchizedekiem, a
później Sadkowskim, za ojca duchownego tego krwawego dramatu,
który pod imieniem Koliszczyzny, krwią zalał i trupami zaścielił
Ukrainę.
Widzieliśmy jakie prawa posiadał w Rzeczypospolitej kościół
greckiego obrządku, poznajmy teraz z kilku rysów jak z praw tych
korzystali mistrze kształceni przez politykę ościenną i jak zachęcali
do korzystania. Nauka szła od Koniskiego i przez Koniskiego. Jakkolwiek
obywatel Rzeczypospolitej, posiadający w jej obrębie władzę i dobra
ziemskie, występo-wał wobec niej jako tajemny zdrajca, który w
państwie silnym i dobrze zorganizowanym powinien był być śmiercią
karany. Praca jego na szkodę ojczyzny rozpoczęła się od r. 1757, tj. od
chwili objęcia rządów katedry mohylewskiej. Znalazł
duchowieństwo w stanie strasznej ciemnoty. „Niektórzy
kapłani ani artykułów wiary chrześciańskiej ani mocy prawa
Boskiego nie znali”, — rozpoczął tedy wykształcenie
polskich poddanych, i pasterzy za pomocą „bukwaru i
katechizmu” moskiewskiego, który apoteozował i uznawał
inną niż w Polsce władzę duchową i świecką. Pragnąc bliższe nawiązać
stosunki z dworem rosyjskim, udał się do Petersburga w r. 1765, a jaki
duch nim kierował, widać najlepiej z mowy, mianej do Katarzyny II i
następcy tronu Pawła. Już wówczas sprawa dysydentów w
Polsce była na porządku polityki Rosji, biskup mohylewski podziękował
przeto Jej Imperatorskiej Mości za staranie o cerkwi cierpiącej i za
przyjęcie środków na jej obronę. Podziękowanie wydawało mu się
jednak czymś niezmiernie małym wobec wspaniałomyślności carowej.
„Czyż podziękowanie moje odpowiada takiej dobroczynności? —
wołał z patosem obłudnika; takaż to cena cnoty twojej? —
Podziękują ci najdzielniejsza protektorko ci sami którzy przez
ciebie są protegowanymi, kiedy zamknięci w ciemnicach światło ujrzą,
udręczeni ranami — odetchną, rozpierzchnięci do domów
powrócą, matki dzieci przyjmą, owce pasterzów
obaczą”. Nie sprawdziły się wszakże przepowiednie Koniskiego,
„udręczeni” nie przychodzili nigdy sami dziękować carowej
za opiekę, a w ich imieniu, chociaż bez ich wiedzy często, dziękowali
archimandryci i metropolici, nie żałując ani hiperbol ani metafor
poetyckich. W dalszym ciągu tej mowy zachęcał Koniski carowę do
dokończenia rozpoczętej obrony. „Nie dopuszczaj cierpiących
— wołał — żeby wypaść mieli z cierpliwości w konieczne
wykorzenienie, uczyń sobie sławę nieśmiertelną Konstantyna na ziemi,
strzeż pięknego tego wieńca apostolskiego, tobie, a nie komu innemu
przygotowanego w niebie”.
Pełną tego samego patosu, pochlebstwa i fałszywości była mowa miana do
Pawła. Zręczny metropolita nie poprzestał na matce, lecz i synowi nie
żałował kadzidła. Powracając do Polski, do swojej owczarni przez
wilków (tj. Rzeczpospolitę) rozpraszanej, oddawał trzodę swoją,
jednowierczą, z „najgłębszą swego poddaństwa uległością”
pod dobroczynną opiekę następcy tronu obcego państwa. Puściwszy wodze
pochlebstwu, rad był widzieć w nim drugiego Piotra i mało nie drugiego
Pawła Apostoła. Pragnąc zjednać dla siebie jak największą chlubę
apostolstwa, dawał swoim podkomendnym rady w jaki sposób mają
się zachowywać ażeby jak najrychlej przyłączeni byli do kościoła
wschodniego. Radził podawać do władz rządowych „supliki”, a
w nich pisać, „że dziadowie i pradziadowie ich byli dawniej
prawosławnej greko-rosyjskiej konfesyi i zostawali w dyecezyi
Mohylowskiej; że gwałtownie do unii oderwani zostawali, a jeżeli
wiadomo przez kogo i kiedy — nieopuścić tego; że oni i do unii
przeniesieni, zawsze wiarę grecko-rosyjską utrzymywali i wielokrotnie
skrytym sposobem uciekali się do cerkiew w prawosławności pozostałych,
za co, gdy się odkryło, byli niemiłosiernie zawsze karani”.
Istniało więc w Polsce biskupstwo dyzunickie, którego
działalność była poza granicami wiadomości Rzeczypospolitej; granice
zarówno diecezji mohylewskiej jak i kijowskiej nieznane były
rządowi polskiemu, a duch biskupa i wszystkie jego czynności
nacechowane zdradą państwową. W jaki sposób Koniski propagował
poszanowanie i cześć dla Rosji, widać to najlepiej z tej roty przysięgi
„ordynujących się kapłanów”, którą wyjął z
katechizmu rosyjskiego i rozsyłał do wszystkich parochii w
Królestwie polskim. W tej rocie nie tylko nic nie było o
Rzeczypospolitej i obowiązkach względem niej — i być nie mogło,
— lecz, co ważniejsza, nic nie było o Bogu, ale natomiast całe
tyrady odnosiły się do panującego dworu rosyjskiego i carowej.
„Przysięgam… iż chcę i powinienem Jej Imperatorskiemu
Majestatowi mojej najmiłościwszej wielkiej Pani, Imperatorowej
Katarzynie Aleksiejewnie, Samowładczyni Całorosyjskiej i Jej
Imperatorskiej Mości Najukochańszemu synowi, panu Cesarzowiczowi i
Wielkiemu Książęciu Pawłowi Piotrowiczowi, prawemu całorosyjskiego
tronu następcy, wiernie i nieobłudnie służyć”… Tego nie
dość. Nowo instalowany pop przysięgał, że „dla
przywrócenia i złączenia się z cerkwią w Rosyi wszystkiemi
środkami starać się będzie, a o niepoprawiających się i przy uporze
swoim trwających, a innych od złączenia się z cerkwią odciągających
pismem i słowem przekładać będzie”. Zamiast przeto ducha zgody,
wprowadzał do kościoła i państwa ducha szpiegostwa i zdrady.
Takimi hasłami wykształcił on zastępcę sobie, którego promował
najprzód na archimandrię słucką, a potem na koadiutorstwo
kijowskie. Kiedy Gerwazjusz Lincewski, pod wpływem ambitnego
Melchizedeka, ihumena motroneńskiego monasteru w Smilańszczyźnie,
przeholował w zelozji religijnej i został usunięty z urzędu, Koniski
miał już na jegomiejsce następcę w osobie Sadkowskiego, archimandryty
słuckiego. Był to człowiek, który lepiej umiał ukrywać swoje
zamiary, posiadał więcej od starca Lincewskiego przebiegłości i
wytrwałości. Ukazem synodalnym Jej Imperatorskiej mości Samowładczyni
Całorosyjskiej uznano za stosowne „dla pożytku prawosławnej
cerkwi greko-rosyjskiej i dla łatwiejszego zasłaniania wyznających
religię naszą prawowierną w Polsce” i postanowiono w Petersburgu
ażeby był osobny biskup wikarialny z tytułem koadiutora metropolii
kijowskiej. Miał nosić ów biskup tytuł perejasławskiego i
boryspolskiego, lecz siedzibę dla niego wyznaczono w Święto-Trojeckim
słuckim monasterze, do którego przywiązany był tytuł
archimandryty. Nie dość tego, że Rosja nominowała w Polsce biskupa bez
porozumienia się z rządem i naznaczyła jemu siedzibę, lecz uposażyła go
także w pensję 5900 rubli rocznie. Sadkowski, przeznaczony na to
biskupstwo, miał być wyświęcony w Kijowie. Oczywiście że nowy biskup,
tak samo jak Koniski, zależny materialnie i kościelnie od obcego rządu
i państwa, nie mógł być szczerym i wiernym synem własnej
ojczyzny.
Całą sprawą „błahoczestija” i obsadzenia stolicy biskupiej
nowo utworzonej kierował skrycie a zręcznie Koniski, tak zręcznie, że
cała rzecz wyjaśniła się dopiero wówczas, gdy Sadkowskiego,
posądzonego o zdradę, chciano aresztować i papiery jego zabrano. Z tych
papierów uderzyło nowe światło: pokazało się wszystko, co się
działo za plecami Rzeczypospolitej. Koniski, w uwagach przesłanych
synodowi, uważał mieszkanie stałe nowego biskupa w Słucku za rzecz
potrzebną. Miał już w tym punkcie doświadczenie. Przede wszystkim
żądał, aby biskup nosił tytuł koadiutora kijowskiego, a to z tej racji,
że „prawowierne” cerkwie i monastery w Polsce na mocy
dawnych przywilejów, konstytucji sejmowych, jako też
funduszów swoich należały do metropolitów kijowskich lub
ich namiestników, którzy nimi rządzili. Ponieważ przedtem
nieco, w czasie zatargów unii z „błahoczestijem”,
kiedy Melchizedek jeździł ze skargami do Warszawy, ministrowie
odpowiedzieli że nie znają biskupa perejasławskiego i jego władzy, a
usłuchali dopiero wówczas, gdy Melchizedek oświadczył, że biskup
ten jest równocześnie koadiutorem metropolii kijowskiej, —
Koniski radził się tego trzymać. Dlatego też archimandryta słucki,
otrzymawszy tytuł biskupa, zatrzymał także, a raczej przyjął —
namiestnika metropolii kijowskiej.
Koniski udzielał bardzo ciekawych rad temu nowemu dostojnikowi,
zalecając w sprawach o krzywdy kościoła porozumiewać się „z
respektem” z duchowieństwem rzymskim, unickim, z królem
wreszcie, uciekać się pod protekcję pełnomocnego posła rosyjskiego, co
jednak żadną miarą nie powinno mieć miejsca „bez wiadomości
Najświętszego rządzącego Synodu. Biskup mohylewski doskonale rozumiał
politykę Rosji i duchem jej przejął się. Politykę uważał za sprężynę,
religię — za bodziec. Broniąc z niezwykłą zelozją
„błahoczestija”, któremu brak było na każdym miejscu
uczciwych i wykształconych według swego obrządku popów,
cichaczem radził archimandrycie słuckiemu, który przyjechał do
niego dla wzmocnienia ducha, ażeby seminarium nie zakładał, albowiem w
samym mieście Słucku utrzymują seminarium kalwini, bardzo dla cerkwi
prawowiernej życzliwi, a więc za bardzo małą pensją mogą kształcić
przyszłe duchowieństwo greckie.
W kwestii nawracania unitów nie radził gorączkować, jak to
czynili Melchizedek i Gerwazjusz, lecz znosić się
„przyzwoicie” z posesorami, prorektorami takich cerkwi. I
tu okazał się także duży zmysł polityczny. Największe posesje na
Ukrainie należały do Czartoryskich, Poniatowskich, Potockich,
Sanguszków i innych magnatów, których nie tyle
obchodziło do jakiego wyznania należą „poddani” ich
licznych włości, lecz to ażeby nie wywołać w kraju
„buntów”, które odbijały się na ich
intratach. Odezwanie się do takich potentatów mogło mieć ten
skutek, że pozyskiwało się tanim kosztem protektorów przeciwko
duchowieństwu rzymskiemu i unickiemu.Śród mnóstwa rad,
pełnych przebiegłości i sprytu, znajduje się jedna, która
dowodzi, że Koniski znał dobrze wartość swego duchowieństwa: ponieważ w
monasterach „błahoczestywych”, unici byli skłonni do
samowolności, doradzał przeto postępować z nimi ostro — po prostu
rozpędzić tę hołotę i monastery raczej pustką zostawić. Wybrawszy tedy
biskupa z grona poddanych i obywateli polskich, osadziwszy go w Polsce,
dawszy pod jego jurysdykcję poddanych polskich, wykluczono go spod
wszelkiej zależności i kontroli rządu polskiego. Nie dość tego,
obrządek konsekracji odbył się także poza granicami Rzeczypospolitej.
Dopiero po dokonaniu wszystkiego, osobnym reskryptem na imię swego
posła poleciła carowa zawiadomić o tym rząd polski. Oświadczyła ona, że
łożąc niestrudzone starania o utrzymanie w całości prawowiernego
kościoła greckiego w państwach Rzeczypospolitej polskiej, upatrzyła i
wyniosła na tę godność archimandrytę monasteru słuckiego i poleciła
posłowi uwiadomić o tym Króla Jegomości i jego ministerium.
Wybrany wolą obcej monarchini na krzesło biskupie, pominął Sadkowski
zupełnie rząd i króla w Polsce, a do carowej napisał:
„Ogłoszę owczarni swojej jako ty jedna, po Bogu, jej i moja
obrona, protekcya i ucieczka; jako twoją mądrością średnia ściana,
dzieląca cerkiew zachodnią od wschodniej, obali się i te obydwie będą
jedno”. Stanisław August przyjął ten wyrok najdostojniejszej
monarchini, skierowany przeciwko powadze państwowej Rzeczypospolitej, z
pokorą i w milczeniu, jak gdyby lekceważenie nie dotykało ani jego ani
Rzeczypospolitej. Osobnym imiennym reskryptem na imię Sadkowskiego
ogłosił, że osądził za rzecz potrzebną i sprawiedliwą jednemu z
prałatów wschodniego obrządku, w krajach Rzeczypospolitej
substytencję swoją mającemu, rząd i zwierzchność nad duchowieństwem
greckim i ludem świeckim powierzyć, oddać i poruczyć. Reskryptem
powyższym nadał moc i siłę nowemu biskupowi, kreowanemu za granicą,
działać i rozporządzać się w krajach Rzeczypospolitej — na jej
szkodę. Że do tego dążyła polityka Rosji, to się zaprzeczyć nie da, a
najlepszym dowodem jest przysięga konsekracyjna nowego biskupa, w
której nie było ani słowa o Polsce, ale natomiast przyobiecane
bezwzględne posłuszeństwo dla Rosji i obrona jej interesów.
Sadkowski uroczyście zobowiązał się być posłusznym zawsze
„najświętszemu rządzącemu całorosyjskiemu synodowi, jako legalnej
zwierzchności”, zobowiązał się w razie zapozwania przez synod,
stawić się bez względu nawet na to, gdyby to życzeniem było prawowitego
monarchy i znalazło opór śród ludności. Zgodził się on
administrować diecezję swoją według woli „najświętszego
rządzącego rosyjskiego synodu” w państwie polskim i przyrzekł
najuroczyściej „dopomagać do tego wszystkiego co się Jej
Imperatorskiej Mości wiernej służby i awantażu krajowego we wszystkich
przypadkach tykać może, o damnifikacyi zaś interesu Jej Imperatorskiej
Mości, stracie i upadku, jak tylko o tem dowiem się, nie tylko wcześnie
oznajmię lecz i wszystkiemi sposobami odwracać i nie dopuszczać starać
się będę”.
(...)
Bałamucenie się hajdamaków
Rozpatrzyliśmy wszystkie bliższe i dalsze przyczyny, wpływające na
stopniowy rozwój hajdamaczyzny aż do wybuchu Koliszczyzny; teraz
w samym fakcie, który uwieńczył długoletnie machinacje
rozpatrzyć się musimy. Przede wszystkim tedy zwrócić należy
uwagę na bałamucenie się hajdamaków, a raczej watażków
hajdamackich. Błędny w założeniu, nie był on bezpośrednio materiałem
wybuchowym, ale przyczynił się bardzo do rozszerzenia pożaru
społecznego, gdyż dał ruchom ludowym ukraińskim podstawę i rację
niejako do wystąpienia; nie usprawiedliwiał wprawdzie wybuchu wobec
Rzeczypospolitej, ale nadał mu pewną sankcję wobec szerokich mas
ludności.Mam tu na myśli ukazy, wrzekomo Katarzyny II, którymi
niektórzy watażkowie zasłaniali się. Niektórzy historycy
wprost twierdzą, że żadnej gramoty nie było. Najodważniejszy z nich,
Rewa, w zadzierzystej swojej broszurce, a właściwie w niby krytycznym
wstępiedo przekładu pamiętniczka Krebsowej, bez ogródek powiada:
w żadnym z zeznań hajdamackich, ani w jednym z doszłych do nas
aktów nie ma nawet śladu bodaj wzmianki o istnieniu
jakiejkolwiek gramoty. Zapalony admirator hajdamaczyzny, który w
krwawych, pełnych dzikości, bez celu politycznego swawolnych wybrykach
widział jedynie możebną formę protestu przeciwko zupełnemu
„zagarnięciu w niewolę słabych przez silnych” — nie
bardzo się snadź rozpatrywał w źródłach dziejowych, bo inaczej
byłby niezawodnie ślady podburzenia ludności za pośrednictwem
„ukazów” znalazł. Nie tylko wszyscy
współcześni pisarze wspominają o tym, ale są dowody i w
zeznaniach watażków. Musimy szczegółowo rozpatrzyć się w
tych głosach, ażeby wyciągnąć z nich takie wnioski, jakie jedynie
możebne.
Zacznijmy od Lipomana, dlatego że jest najbliższym chwili dziejowej,
która nas teraz zajmuje. Nie brał on wprawdzie w zawierusze
hajdamackiej udziału bezpośredniego, z watahami i watażkami nie stykał
się, ale znał ludzi, których świadectwo było, wiarogodne, między
innymi Kwaśniewskiego, pułkownika smilańskiego. Według tych świadectw,
Żeleźniak rozgłaszał, że poddaństwo zniesione, że Ukraina prawobrzeżna
samą tylko kozacką służbę odbywać będzie, a kraj cały zwać się
Hetmańszczyzną. Na dowód tego miał on „pokazywać jakieś
fałszywe na pergaminie ze złoconemi literami pismo. Pismo to dało
powód że istniała „hramota”, którą
„złotą” nazwano. Wskazówkę, że jakiś ukaz istniał i
na niego powoływano się, znajdujemy u naocznego świadka rzezi
humańskiej Tuczapskiego. Opowiada on, że na przyrzeczone i wyproszone
bezpieczeństwo, kilku z watahy Żeleźniaka podjechało pod bramę z
oświadczeniem, że „temu wojsku bronić się nie można, gdyż jest
gwarantki kraju, imperatorowej Katarzyny”. Po tych słowach kazał
Gonta, na przekonanie Mładanowicza, rozwinąć chorągwie, na
których z jednej strony był wyszyty portret Imperatorowej, na
drugiej wypisany ukaz polecający szukanie i rozpędzanie
konfederatów. Pomimo bardzo niesympatycznego usposobienia dla
Rzeczypospolitej ówczesnego kresowego społeczeństwa, już
wówczas budziła się wątpliwość co do prawdziwości owego stosunku
z armią rosyjską i prawdziwości ukazu. Lenart, jeden z obecnych owej
rozmowie Mładanowicza z watażkami, którą streściliśmy wyżej, bez
ogródki powiedział: „Strzelić do szelmy! łże i zwodzi, jak
już zwiódł”. — Nie doszło jednak do tego.
Rulhiere, bardzo bliski tej epoki, który nieraz przedstawiał
fakty fałszywie, lecz nastrój współczesnej opinii
publicznej malował dobrze, wprost obwinia Rosję o chęć wymordowania
szlachty, która podpisała akt konfederacji barskiej. Powiada on
że w tym celu carowa wydała ukaz (édit), w którym
uskarżała się na prześladowanie religii greckiej, wtrącając tam i
Żydów, ażeby i przeciwko nim zemstę wywołać. Ukaz ten miał być
wydany dowódcy Zaporożców Żeleźniakowi, a watażkowie
hajdamaccy w rabunku i morderstwie zasłaniali się owym ukazem przed
ofiarami rosyjskimi. Istnienie ukazów, które większość
ludu brała za rzeczywiste, pozostało we wspomnieniach starców.
Jedno z takich opowiadań przywiązane jest do napadu hajdamaków
na Czerkasy pod wodzą Maksyma Szyła. Watażka miał zawołać przed siebie
gubernatora, a sam siedząc na koniu, „czytał mu ukaz Carowej,
polecający wyrżnięcie wszystkich żydów i Lachów na
Ukrainie — co do nogi”. Równie ciekawą wzmiankę o
istnieniu złotej hramoty znajdujemy w opowiadaniu współczesnego
świadka, spisanym przez Kulisza. Semen Neżywy, jeden z watażków
Koliszczyzny, jeździł na Sicz i głosił że „otrzymał pozwolenie
zbierania czaty (watahy, szajki, kupy), której ma zostać
dowódcą i iść z nią do Polski na wyrżnięcie Lachów i
Żydów”.W ten sposób przedstawiały się opowiadania
współczesnych lub bardzo bliskich tej epoce ludzi o istnieniu
ukazów i ich treści. Obaczmy teraz jak wygląda ten fakt według
dokumentów. Głównym źródłem służą tutaj zeznania
hajdamaków i watażków, działających często pod wpływem
ukazu i zasłaniających się nim. Tak sobie postępował Sawa Saczek.
Zbierał on w Bohusławiu w r. 1768 watahę, którą zaprowadził do
Błoszczyniec do Szwaczki, a z nim wspólnie miał uderzyć na Białą
Cerkiew. Zaszło tam jakieś nieporozumienie między watażkami, bo gdy do
Błoszczyniec przybył, Szwaczka kazał go, jako nieposłusznego,
rozstrzelać. Wyrok natychmiast wykonano. Saczek padł pod kulami
hajdamackimi, ale że okazywał jeszcze znaki życia, kazano go więc
wyspowiadać, po czym kilka dni przeleżał u popa błoszczynieckiego, a
wreszcie odwieziony został do wsi Rokitny, do krewnych. Dalsze jego
losy już nas nie interesują, gdyż z widowni działalności hajdamackiej
usunął się. Chodzi nam tylko o jego działalność jako werbownika watahy.
Szczegóły o tym opowiada na zeznaniu Wasyl Żurba, będący
„na posłuszaniu” w KijowskoSofijskim monasterze. Poszedł on
odwiedzić krewnych do Zaborza i w zaborskim lesie spotkał się z watahą,
będącą pod dowództwem Sawy Saczka. Było to w jesieni 1768 r.
— w „Pilipówkę” Saczek miał pod sobą stu
hajdamaków i z nimi przekradał się koło posterunku w
Motowidłówce do Polski dla rabunku, gdy się z Żurbą spotkał.
Począł go namawiać aby z nim poszedł, mówiąc że „posiada
ukaz, na mocy którego ma prawo Polaków i żydów
wykorzeniać za co będą mieli nagrodę”. W tej kupie hajdamackiej
był jakiś pisarz — włóczęga z Głuchowa, który
prosił o pozwolenie przeczytania tego ukazu, a po przeczytaniu
oświadczył Żurbie, że ów ukaz fałszywy. W tym czasie wpadł na
nich podjazd polski, rozproszył i niektórych uwięził.
Śród wybitniejszych watażków Koliszczyzny istnieniem
„ukazu” zasłaniał się bezustannie Semen Nieżywy. Czytał on
go wobec ludu w Segedyńcach i w Kaniowie, a nawet przed oficerami
rosyjskimi mówił wyraźnie, że carowa życzy sobie ażeby wyrżnięto
na Ukrainie Lachów i Żydów. Pogłoskami takimi był mocno
zaniepokojony hr. Rumiancew, który znalazł się w drażliwej
pozycji, nie wiedząc na pewno czy za jego plecami nie wysłano jakich
tajemnych instrukcji i poleceń. W jednem z doniesień Katarzynie II
pisał z akcentem żalu, że „nie wie czy niewydane zostały wojskom
zaporożskim, będącym pod jego dependencyą, jakie osobne
polecenia”. Rad był widzieć i posiadać ową złotą gramotę, o
której tyle mówiono. Dlatego też, wysyłając
dowódcę pułku karabinerów, Protasjewa, przeciwko
Nieżywemu pod Kaniów, polecił mu wyłapać hajdamaków i
żądać od nich tego ukazu, o którym mówili. Gdyby się
znalazł rzeczywiście, Protasjew miał go sztafetą wysłać przy raporcie
do Rumiancewa, hajdamaków zatrzymać, a gdyby ów ukaz
okazał się wątpliwym lub fałszywym — przysłać ze wszystkimi
jeńcami. Zaniepokojenie Rumiancewa, wynikające z obawy ażeby ruch
hajdamacki nie poszedł za Dniepr i nie ogarnął posiadłości rosyjskich,
było tak wielkie, że na odgłos rozbojów Nieżywego w Kaniowie,
gdzie on zasłaniał się ukazem carowej, wprost pisał do atamana
koszowego Kalniszewskiego (Kałnysza) zapytując, czy wataha powyższa
wyszła samowolnie czy też może było jakie pisemne rozporządzenie. Autor
Krótkiego opisu rzezi w Humaniu utrzymuje, że Kozacy zaporoscy
„zmyślonemi ukazami” bałamucili ludność wiejską.
Moszczeński opowiada również o czytaniu przez Żeleźniaka
„ukazu niby to Katarzyny Imperatorowej”. Nieznany autor
Pamiętnika panowania Stanisława Augusta pisze, że hajdamacy pokazywali
oficerom rosyjskim „ukaz imperatorowej”, dodając że nie
jest rzeczą pewną czy był fałszowany czy prawdziwy, „to tylko
wątpliwości niepodpada że był okazywany”.
Wobec tych faktów, któreśmy rozpatrzyli, nie da się
zaprzeczyć, że jakiś dokument, noszący nazwę ukazu Katarzyny II, w ręku
hajdamaków znajdował się, że w celu bałamucenia łatwowiernych
bywał niejednokrotnie używany i że przyczyniał się w sposób
nadzwyczajny do rozdmuchiwania zarzewia nienawiści i rozbojów,
tym bardziej, że watażkowie umieli wmówić, jakoby to wszystko co
robili było życzeniem carowej.
Teraz nasuwa się pytanie: co to był za dokument i jakiej treści?
Gramota, o której wspomnieliśmy niejednokrotnie, na którą
powoływali się watażkowie, w oryginale lub opisie, nie doszła do nas
— i nic dziwnego: ci, którzy nimi posługiwali się,
przechowywali je i ukrywali, jako dokumenty wiarogodne mające im służyć
niegdyś do usprawiedliwienia się. Co do jej treści, — na dwa
punkty tylko musimy zwrócić uwagę, które wrzekomy ukaz
obejmował:
1. obronę religii grecko-wschodniego obrządku i
2. potrzebę wyrżnięcia wszystkich Lachów i Żydów.
Żadnych innych zasadniczych motywów i myśli w ukazie nie było.
Tekst jego po raz pierwszy ukazał się w zbiorze państwowych
dokumentów dotyczących Rzeczypospolitej w Paryżu, gdzie wszakże
znajduje się oryginał, nie wiadomo. Ponieważ dokument ów wyszedł
w przekładzie francuskim, a oryginału pod ręką nie posiadamy, nie
możemy sprawdzić, o ile przekład jest dobrze zrobiony; umieszczamy
zatem ów przekład w dosłownym brzmieniu:
(…)
Nie ulega żadnej wątpliwości, że ukaz powyższy jest fałszywy; nie
potrzeba wcale wysilać się na dowody, aby podrobienie zrozumieć.
Człowiek, który go układał, nie znał ani form państwowych, ani
tytułów urzędowych — widocznie nie miał z tym do
czynienia, a najpewniej nie chodziło mu ani o formy, ani o tytuły. Ale
to jest rzeczą niezawodną, że znał on doskonale, że tak powiem,
psychologię tłumów dzikich i skłonnych do swawoli. Ludzie, dla
których ten ukaz był przeznaczony, nie pytali o formy i tytuły
— nazwisko i treść wystarczało im zupełnie. Owe wyrazy
„ziemia Tymoszewska” (terre de Tymoszew), gdy w istocie był
tylko kureń Tymoszewski do którego Żeleźniak należał;
„ziemia niższego Zaporoża” (nos terres du BasZaporogue),
gdy używano tylko wyrazów Niż, albo Zaporoże — rażą
niewątpliwie każdego niewłaściwością określenia, ale trzeba pamiętać o
tym, że mamy do czynienia z przekładem tylko, nie wiadomo jak pod
względem ścisłości dokonanym. Nie w tym zresztą rdzeń rzeczy spoczywa.
Równie niestosowny jest podpis, a raczej kontrasygnacja
koszowego atamana „ze świadkami” (avec les témoins)
zamiast, jakby być mogło w skróceniu „z
towarzystwem”. Jest jeszcze jeden wzgląd uboczny, wskazujący
falsyfikację ukazu, tj. data wydania go — w tej samej prawie
chwili kiedy dokonywała się rzeź w Humaniu, ale oczywiście zarzut ten
waży tylko wobec innych poważniejszych dowodów falsyfikacji,
gdyż faktyczne wykonywanie ukazu rozpoczęło się już w maju. Ponieważ
tekst żadnego innego ukazu nie doszedł nas, a czytanie jego przed
ludnością i kupami hajdamackimi jest faktem dowiedzionym, przeto ukaz,
przytoczony przez nas w całości, można uważać jako ten właśnie,
którym posługiwali się Żeleźniak, Nieżywy, Saczek i zapewne inni
także, tym bardziej, że zawiera on zasadnicze żądania, sformułowane
wyżej, a nie pomijane nigdy przez watażków hajdamackich. Jeżeli
ukaz, przytoczony przez nas w całości jest fałszywy, nasuwa się
pytanie: kto go sfałszował? komu na istnieniu jego najwięcej zależało?
komu on był potrzebny?
Wiadomo, że sprawa dyzunitów, podniesiona przez Rosję i ze
względów politycznych tak wytrwale broniona, co do obrządku
greckowschodniego, znalazła w ihumenie monasteru motroneńskiego
Melchizedeku Znaczko-Jaworskim nader gorliwego, wytrwałego,
bezwzględnego i fanatycznego obrońcę. Inspirowany przez Koniskiego, a z
natury zdolny do intryg, zrozumiał doskonale zasadnicze motywy bieżącej
polityki rosyjskiej i w myśl tej polityki działał. Jak to się często
zdarza figurom drugorzędnym — w prowadzeniu akcji obrony swego
obrządku, przesadzał. Widział on wszędzie prześladowanie, nawet tam
gdzie śladów jego z punktu ani państwowego ani religijnego
dopatrzyć nie można, a party ambicją odznaczenia się, przypodobania
się, a niezawodnie także i wywyższenia się — gdyż miał przed
oczyma doskonały przykład w Koniskim, nie posiadał przymiotu bardzo
potrzebnego i pożądanego w takich razach — taktu i umiarkowania.
Z tej też racji, w czynnościach swoich zarówno urzędowych jak i
pozaurzędowych, przesadzał. Stąd też popieranie sprawy dyzunii na
Ukrainie łączyło się u niego z drażnieniem wszystkich, z kim się tylko
stykał. Nienawidzili go zarówno ci których bronił, jak i
ci od których bronił. Zejście z drogi obranej, jako też zmiana
sposobu postępowania nie leżały w jego mocy.
Przedstawiwszy przeto raz wobec Repnina sprawę dyzunii na kresach
południowo-wschodnich jako rozpaczliwą, a zachęcony przez niego do
zbierania faktów nadużyć i prześladowania, — oddał się tej
pracy z gorliwością fanatyka, nie hamowanego ani względami, ani
uczuciami etycznymi. Wszedłszy na tę drogę, znalazłszy poparcie w
rządzącym Synodzie w Petersburgu, jako też u Repnina w Warszawie, stał
się do pewnego stopnia maniakiem idei. Chodziło mu już nie o religię
grecko-wschodniego obrządku, której Katarzyna i Repnin bronili
na drodze politycznej świetnie i korzystnie, lecz o to że ona jest na
Ukrainie prześladowana, że ludność pod wpływem tego prześladowania
gotowa jest na jakiś akt rozpaczliwej samoobrony. Zapatrzony w tę swoją
ideę, wybryki swawoli hajdamackiej łączył w umyśle, skoślawionym
moralnie, z ideą obrony religii, gdy w samej rzeczy lud na punkcie
religii widzi i rozumie tylko formy obrządku — nawet dotychczas.
Melchizedekowi zależało na tym, aby wykazać, że ludność ukraińska z
powodu prześladowania religijnego porwała się do buntu, że nienawidzi
Lachów i Żydów, jako wrzekomych swoich
prześladowców, zawierucha więc w roku 1767 i 1768, popierana,
jak widzieliśmy, nie tylko przez niego, jemu wszakże była najbardziej
na rękę. Nie złagodzić ją, lecz rozdmuchać pragnął, byle dowieść
Repninowi że wszystko to co pisał i mówił, było prawdą. Kto wie
przeto, czy w mściwym a fanatycznym jego umyśle nie powstała myśl
zwiększenia zawieruchy i nadania piętna religijnego za pomocą
fałszywego ukazu. Opinia publiczna ludzi współczesnych obwiniała
go o to. Jako dziecko ludu ukraińskiego, pod sukienką zakonną nie
zmienił on ani charakteru, ani temperamentu, ani moralności —
nawoływanie do zemsty, niemożność i niezdolność dopatrzenia się w
hajdamaczyźnie wynaturzenia pierwiastku moralnego i chęć dowiedzenia
coûte que coûte słuszności swoich poglądów, mogły go
popchnąć łatwo na drogę tajemnej zbrodni. Rozpatrzmy się w tym fakcie.
Jest on zupełnie zgodny z opinią publiczną, obwiniającą Melchizedeka o
napisanie owej „złotej hramoty”. Moszczeński pisze:
„Ihumen perejesławski (Melchizedek mieszkał od r. 1767. w
Perejesławiu, stąd też może błędnie ihumenem perejesławskim nazwany w
powyższym okresie) przez zemstę na Polaków za siostrzeńca swego
na pal wbitego, namówił Żeleźniaka i jego kompanię żeby oni
wojnę religijną w Polsce zaczęli, ponieważ Polacy zrobili konfederacyą
w Barze przeciwko ich wierze, i na wielkim arkuszu pergaminowym napisał
ukaz do tego stosowny imieniem Imperatorowej, zmyśliwszy jej podpis i
pieczęć na laku czerwonym rublem wycisnął, pisząc tytuły Imperatorowej
złotemi literami — skąd zapewne i hramota owa złotą nazywała
się”. To pismo miał dać Żeleźniakowi, który wymawiał się,
że posiada za mało siły i tak wielkiego przedsięwzięcia wykonać nie
może. Nabożny ihumen miał zwrócić jego uwagę na to że jest
gotowych do rozpoczęcia roboty tysiąc Kozaków, którzy
uciekli przed konfederatami, chcącymi ich w pień wyciąć, — ci
pójdą zaraz. Byli to niezawodnie owi Kozacy zbiegi spod Białej
Cerkwi, których prowadził Tymberski. Żeleźniak usłuchał ihumena,
poszedł do owych Kozaków, gramotę pokazał — i zaczął rżnąć
Żydów i Lachów, utworzywszy z nadwornych Kozaków
pierwsze kadry wojsk hajdamackich.
Lipoman, z opowiadań Kwaśniewskiego, utrzymywał że o „zrobienie
tego pisma” mógł być podejrzany Melchizedek Znaczko
Jaworski, trudniący się aptekarstwem, a apteczka przez niego założona
istniała jeszcze w roku 1770. Z urządzeniem apteki przez Melchizedeka
wiąże się jeszcze imię mnicha motroneńskiego monasteru Mołdowana,
który w czasie ihumeństwa Jaworskiego pomagał mu w urządzeniu
apteki a równocześnie był pisarzem „archijerejskim”.
Maksymowicz „słyszał”, jakoby ów Mołdowan pisał
złotą gramotę. To samo miał słyszeć chersoński „archijerej”
Innocenty, w czasie wizytacji monasteru motroneńskiego. Nie chodzi tu
wszakże bynajmniej o to, kto, że tak powiem, spełnił mechaniczną
czynność, lecz kto był jej moralnym sprawcą. Za takiego możemy uznać
Melchizedeka, dając wiarę nie tylko bliższym świadectwom, ale
świadectwom ludzi, którzy bezpośrednio stykali się z
hajdamaczyzną i z monasterem motroneńskim, tym bardziej, że udział w
ułożeniu owej gramoty Melchizedeka da się poniekąd dowieść urzędownie.
Skalkowski, który miał w ręku archiwum zaporoskie, utrzymuje,
opierając się na dokumentach, że ową złotą gramotę przedłożył
Melchizedek najprzód koszowemu atamanowi Piotrowi
Kalniszewskiemu i że zawierała ona polecenie, ażeby wojsko zaporoskie
wszelkimi środkami dopomagało do obrony prześladowanej cerkwi. Koszowy
oddał ową gramotę do przeczytania pisarzowi wojskowemu Iwanowi Hłobie.
Mądry Kozak przekonał się natychmiast, że jest to dokument fałszowany i
doradzał jakoby koszowemu w tej całej sprawie udziału nie brać.
Ihumenowi zaś odpowiedziano, że gdyby carowa w samej rzeczy żądała
pomocy od Zaporożców, byłaby się niewątpliwie zwróciła do
nich nie przez niego, ale przez osobnego posła — jak to bywało
„od wieków”.
Pamięć ludowa przechowała także wspomnienie o tym, że prawdziwym
sprawcą fałszerstwa złotej gramoty był ihumen motroneński Melchizedek.
Wobec tego zdaje się nie ulegać żadnej wątpliwości, że złota gramota,
jako pomysł i wykonanie, była dziełem Melchizedeka. Odpowiadała ona w
zupełności duchowi jego czynów i myśli.
Wprawdzie niektórzy pisarze, pragnąc ihumena motroneńskiego
oczyścić z tego czynu, utrzymywali naiwnie że nie mógł on wziąść
tej hramoty od Katarzyny, gdyż był w Petersburgu w r. 1765 (Szulgin i
Lebiedincew); inni fałszywości jej dowodzili datą wydania i rzezi
humańskiej — ale fałszywość dat nie zmienia jej doniosłości i nie
usuwa winy ani współudziału Melchizedeka. Zrobiła ona swoje
— dała nóż do ręki dzikim hajdamackim tłumom, przyniosła
sankcję morderstwa i wniosła niepokój do obcego państwa. Jako
następstwo zakulisowej intrygi i roboty, zgodnej z duchem polityki
Repnina, w ostatecznym rezultacie nie różniła się ona niczym od
prawdziwego ukazu — gdyby taki istniał. Życzenia zawarte w niej
spełnione zostały, oprócz jednego: wojska rosyjskie nie przyszły
z pomocą hajdamakom, bo pożar był zbyt groźny. Gdy się pali, nikt nie
pyta na razie, czyja ręka ogień podłożyła, ale najprzód gaszą
ogień, aby nie zapalił się dom sąsiada.
Taką akcję prowadziło wojsko rosyjskie. Współcześni byli z
początku tego przekonania, że Rosja pomaga w dziele mordu. Było to
wszakże nieprawdą. Rosja za pomocą agitacji przez urzędników
swoich i osoby jej oddane, prowadzone świadomie lub nieświadomie w celu
pozyskania jak największego wpływu na sprawy i rząd Rzeczypospolitej,
przyczyniła się w wysokim stopniu do wywołania hajdamackiego wybuchu.
Ani podniesienia ludności wiejskiej z nożem w ręku przeciwko szlachcie
i państwu nie życzyła, ani przewidywała jak daleko agitacja
Melchizedeka pójść może, bo to co się stało lub stać mogło, było
zarówno groźne dla Rosji, jak i dla Polski. Wiemy już skądinąd,
że w r. 1767 w całej Małorosji tj. tej części Ukrainy, która
odeszła pod panowanie Moskwy, jako też w Siczy, rozpisane były wybory
deputatów do komisji, mającej zająć się układem nowych praw.
Cały przebieg tych wyborów, jako też treść podań, wniesionych w
tej sprawie, dowodziły najlepiej o słusznym niezadowoleniu, panującym w
lewobrzeżnej Ukrainie. Szlachta łubieńskiego pułku otwarcie
oświadczyła, że ponieważ „Małorosya” w okresie
przynależności swojej do Polski używała tych samych praw i
przywilejów, jakich używała szlachta polska i Wielkiego Księstwa
Litewskiego, żądała tych samych praw. Kozacy różnych
pułków w podaniach swoich pisywali „o rzeczach zupełnie do
nich nie należących”, a na Siczy, skąd podanie do komisji nie
doszło do nas, mówiono głucho, że stosownie do zwyczaju
miejscowego, Zaporożcy będą o potrzebach swoich i krzywdach radzić
wspólnie i wyślą posła do Senatu. Ponieważ poprzednio już
staraliśmy się scharakteryzować ogólne położenie ludności na
Ukrainie lewobrzeżnej, przeto do tego przedmiotu wracać nie będziemy.
Najgroźniejsza jednak była Sicz, posiadająca tradycje wojskowe i
organizację, a nie zadowolona bynajmniej z panującego stanu rzeczy. W
r. 1768 po dwakroć porywała się ona do broni przeciwko starszyźnie i
koszowemu. Osobliwie niepopularny był ataman koszowy Piotr
Kalniszewski, zarówno skutkiem swojej surowości względem
Kozaków, jak i powolności względem Moskwy, a powolność ta
wyrażała się powstrzymywaniem Zaporoża od zbyt daleko idących
wybryków. Do tego okresu historii Siczy posiadamy w niewielkiej
ilości materiałów i źródeł. Wiemy jednak, że były
usiłowania zamordowania Kalniszewskiego (Kałnysza), postawienia na
czele Zaporoża Filipa Fiodorowa, wymordowania garnizonu rosyjskiego i
szukania „nowych panów”. Ilu było spiskowców
i w jakim stopniu wojsko podzielało te przekonania, nie wiemy, to
jednak wątpliwości nie ulega, że niezadowolenie było wielkie.
Zamach wykryty został dzięki, jak zwykle, zdradzie. Jeden z
mnichów monasteru w Medwedówce, Ambroży i Kozak jednego z
kureni Grzegorz Krenicz, donieśli o tym. Rzecz działa się w pałance
Protowczańskiej, w domu niegdyś wojskowego popa Cyryla Tarłowskiego.
Kozacy Szczerbinowskiego kurenia, Klim, Cygan i Iwan Storożenko poczęli
mówić: „Daj nam Boże tylko przedostać się wszystkim na
tamtą stronę Dniepru i dojechać do Siczy a zaraz zwołamy Radę.
Upatrzyliśmy już sobie od dawna koszowego Filipa (Fiodorowa),
który porządek zrobi, nie taki jak u teraźniejszego Kałnysza.
Wybrawszy nowego koszowego, teraźniejszego zamordujemy, bo do
czegóż on? Nigdzie nie był, nic nie umie i źle panuje.
Starszyznę wojskową, która z nim w zgodzie żyje, także
wymordujemy i wybierzemy inną, a wydusiwszy wszystkich ponoć i o
Moskalach nie zapomnimy”. Gdy Tarłowski zwrócił uwagę, że
przecież przysięgano Moskwie, odpowiedziano mu że „znajdą sobie
innych panów, a miejsce gotowe już mają”. Jednym słowem,
na Siczy ruch był duży.
Pułkownik Bohogardowej pałanki Mojsiej Hołowko donosił starszyźnie 15
maja 1768, że znad Ingułu przeszło 30 ludzi wyszło nie wiadomo dokąd, a
na zapytanie dokąd idą, odpowiedzieli: „Dokąd Bóg da, tam
i pójdziemy”. Pułkownik Prognoińskiej pałanki Fiodor
Wielki zawiadamiał, że na drugiej stronie Prognojów (jezior
słonych koło Kinburnu) rybałki (robotnicy przy połowie ryb),
porzuciwszy swoich gospodarzy, przechodzą na turecką stronę za Boh, do
Kiślakowej i Hordijowej bałki na tureckiej stronie, i tam gromadzą duże
watahy (czaty). Ludzie ci grożą pułkownikowi i starszyźnie —
która żąda od kosza pomocy. Niezadowolenie trwało ustawicznie i
wybuchło już w grudniu 1768 r. Kozacy, tak zwani siromachy, otworzyli
więzienia i napadli na starszyznę, która zdołała umknąć.
Skończyło się na zrabowaniu ich majątków. Wrzenie to uspokoił
rosyjski kapitan Markowicz. Kalniszewski, powrócony znowu do
władzy, prosił rząd rosyjski o stałą załogę moskiewską w Siczy
„dla bezpieczeństwa”. Rosja tak była zaniepokojona ciągłymi
awanturami w Siczy, jako też możnością rozszerzenia się ruchu
hajdamackiego za Dniepr, że powstał projekt przesiedlenia ludności
rolnej z prawobrzeżnych pałanek do Małorosji, który do skutku
nie doszedł. Położenie rzeczy zaczynało być groźne i te okoliczności
skłoniły rząd rosyjski do przedsięwzięcia stanowczych kroków w
celu ugaszenia pożaru, wznieconego przez hajdamaków. Ruch stawał
się tym roźniejszy, że zasłaniano się fałszywymi ukazami carowej,
nawołującymi niejako do ruchu.
Oprócz przeto akcji wojskowej, z którą zapoznamy się w
toku dalszego opowiadania, Katarzyna II wydała ukaz contra hajdamakom.
Był to manifest, wydany 9 lipca 1768, kiedy Ukraina była w płomieniach,
a 2000 hajdamaków stało pod Humaniem. Carowa ubolewała nad tym,
że mieszkańcy Ukrainy po wywalczeniu dla nich praw równości i
swobodnego wyznawania religii prawosławnej, zamiast spokojnego
korzystania z tych praw, uciekają się do gwałtów. W Petersburgu
już wiedziano o tym, że hajdamacy nadużywają imienia
„wiernego” wojska zaporoskiego, że kursują fałszywe ukazy,
manifest przeto carowej usiłuje sprostować błędne pogłoski, szerzone po
Ukrainie i poleca chwytać i karać hajdamaków. Manifest posiada
charakter usprawiedliwiania się. Oświadcza on, że rząd rosyjski nikogo
do Polski nie posyłał w celu zachęcania do buntów ludności
prawosławnej przeciwko innym wyznaniom; że ci, którzy wydają
siebie za oddział wojska zaporoskiego, są zwykłymi zbójami, będą
zatem prześladowani i karani; że ci którzy im pomagają, tylko
wówczas mogą liczyć na łaskę i miłosierdzie, jeżeli spokojnie
powrócą do domów lub dopomogą do wyłapywania
rozbójników. Manifest powyższy nie usunął podejrzenia
współczesnych o współudziale Rosji w rzeziach
hajdamackich, ale stał się punktem zwrotnym w ruchu hajdamackim, chwilą
od której rozpoczęła się walka obcego państwa w obronie
stanowiska państwowego Rzeczypospolitej wobec własnych poddanych.
Bezpośredni udział w Koliszczyźnie monasteru motroneńskiego i duchowieństwa
Rozpatrywaliśmy szczegółowo udział duchowieństwa greckiego w
awanturach i rozbojach hajdamackich i poznaliśmy ogniska agitacyjne,
grupujące się w rozmaitych monasterach kijowskich. Z chwilą wystąpienia
na widownię dziejową Melchizedeka Jaworskiego, ihumena monasteru
motroneńskiego, wytwarzać się poczęły ogniska agitacyjne w granicach
Rzeczypospolitej. Utworzyły się one, jak i w granicach posiadłości
Rosji, poza Siczą, koło monasterów, z których dwa —
mosznohorski i motroneński — odznaczały się bardzo gorliwą i
energiczną antypaństwową działalnością. Zważywszy, że w tym kącie
Rzeczypospolitej, w którym wybuchła później Koliszczyzna,
były bezustanne wrzenia hajdamackie, a zatem grunt dla wszelkich
wybryków i swawoli był dostatecznie przygotowany, że walki
religijne dwóch obrządków, prowadzone z jednej strony
przez Melchizedeka, z drugiej przez oficjała Mokrzyckiego,
rozdrażnienie i gotowość do wybuchu podtrzymywały ustawicznie, —
nie można się bynajmniej dziwić, że tutaj właśnie panowało największe
rozjątrzenie. Do palnego materiału nagromadzonego skutkiem rozmaitych
przyczyn, z których oddalenie od centralnego rządu, a zatem
trudna obserwacja rozhukanych żywiołów, mających po bałkach,
stepach i uroczyskach schroniska, pograniczna Sicz dokładała także
drzewa niemało. Wszystko to składało się razem na stan ciągłego
niezadowolenia, rozgoryczenia i wrzenia, podsycanego prześladowaniem
religijnym, mającym charakter nie państwowy, lecz lokalny i dający się
sprowadzić, jak to już wypowiedzieliśmy, o walkę nie o dogmaty lecz o
chleb powszedni.
Widzieliśmy, że walką tą kierował zręcznie i energicznie ihumen
motroneński, który sam jeden z całego grona ówczesnego
duchowieństwa greckiego, będącego pod dependencją biskupstwa
perejasławskiego, nie wyłączając Gerwazjusza, rozumiał trochę
polityczne znaczenie wywołanego zatargu — o tyle przynajmniej, że
godził go z planami i zamiarami Repnina. On przeto miał cele własnej
ambicji na widoku, a duchowieństwo, którym poruszał —
tylko cele materialne. Rezultat jednak całej akcji był jednolity:
wywoływał niechęć do rządu, Polaków i religii
rzymskokatolickiej. Widzieliśmy, iż rząd polski i ludność miejscowa
polskiego pochodzenia posądzała niejednokrotnie monastery i
mnichów Czehryńszczyzny i Smilańszczyzny o stosunki z
hajdamakami, o przechowywanie ich i podmawianie ludności. Posądzenia te
nie tak łatwo można było wykryć i wykazać ich istnienie, wobec
niezmiernie prymitywnych środków policyjnych w dawnej
Rzeczypospolitej Polskiej, — które wszakże wszędzie
wówczas były niedostateczne. Zadanie wykrycia i karania
zbrodniarzy i ich współdziałaczy było o tyle trudniejsze, że
ludność miejscowa sympatyzowała z hajdamakami, stojąc w ogóle na
stopniu moralności nie o wiele różnym od zbójeckich
oczajduszów, nie mających pojęcia o poszanowaniu życia, mienia i
spokoju bez względu na różnicę religii i narodowości.
Rabunek byt ideałem hajdamackim, a „hroszi” tym środkiem,
który im dostarczał gorzałki, jako jedynego niemal źródła
wesołości. Gdzie i u kogo — u swoich czy u obcych znajdowano te
„hroszi” — to dla nich było rzeczą obojętną. Nic
dziwnego, że hajdamacy gromadzili się tam, gdzie znajdowali dla siebie
zachętę, gdzie czuli się w swojej sferze, gdzie mogli być pewni
tajemnicy i gdzie wreszcie mogli znaleść ludzi gotowych do
przechowywania zrabowanych rzeczy. Widzieliśmy niejednokrotnie
organizujące się w monasterach watahy hajdamackie w okolicach Kijowa.
Skupienie się przeto takich samych kup rozbójniczych w
monasterach Smilańszczyzny nie było bynajmniej ani rzeczą dziwną, ani
nową, ani nadzwyczajną, tym bardziej, że ogólne warunki do
takiego skupienia były tutaj daleko lepsze niż gdzie indziej. Zima i
wczesna wiosna były najlepszą porą roku do gromadzenia się,
zapoznawania się i obmyślania planów, a jak tylko trawa podrosła
na tyle, że mogła dostarczyć pożywienia koniom — wyruszano ze
swoich kryjówek.
Geneza zorganizowania się watahy Żeleźniaka niczym się nie różni
od powstawania innych oddziałów hajdamackich, tym chyba tylko,
że przypadła na pomyślniejszą chwilę, większe niezadowolenie i
bałamucenie się ludności miejscowej skutkiem grekounickich
zatargów, agitacji mnichów i zupełne ogołocenie kraju z
wojska. Ponieważ wataha Żeleźniaka i on sam odegrali w ruchu
Koliszczyzny pierwszorzędną rolę, stąd też i cały ruch
współcześni nazywali niekiedy buntem Żeleźniaka. Według legendy
ludowej przygotowanie się do tej walki trwać miało kilka lat;
niektórzy z naszych pamiętnikarzy, szczególnie ci
którzy w kilkanaście i więcej lat po rzezi humańskiej pisali,
kiedy zdarzenie samo w oczach ludu przybrało kształty legendarne,
przypuszczali także, że siły zbrojne hajdamackie skupiały się w ciągu
lat kilku, zanim w r. 1768 wybuchły z gwałtownością. Według opowiadań
tedy Lippomana, Żeleźniak znajdował się na pokucie dobrowolnej w
monasterze medwedowskim (na posłuszaniu) z kilkoma Zaporożcami. Był to
wszakże zwykły sposób przechowywania się i gromadzenia się
hajdamaków, praktykowany już wcześniej. W ten sposób
skupieni niby na pokutę Zaporożcy, jako zwykli robotnicy przechowywali
się w klasztorze, oczekując pory stosownej do zwiększenia gromadki i do
wystąpienia na rabunek. Gdy się rozpoczęły walki grekounickie, zatem
między rokiem 1766 a 1768, miał on przyjść z gromadką
towarzyszów, których już było 18, do lasu motroneńskiego,
a więc stać by się to mogło chyba w jesieni roku 1767.
(…)
Że Żeleźniak zorganizował swoją watahę w lesie motroneńskim, na
to zgadzają się prawie wszyscy współcześni pisarze, a
potwierdzenie tego faktu znajdujemy zarówno w dokumentach, nie
dających się zaprzeczyć, jak i w opowiadaniach ludzi, sięgających
pamięcią czasów Koliszczyzny. Zanim się dostał do motroneńskiego
lasu, miał Żeleźniak przemieszkiwać w Kijowo-Peczerskim monasterze, co
ze względu na ustawiczne włóczenia się Zaporożców od
monasteru do monasteru, mogło być prawdą. Jako wypróbowanego
watażkę, który znał kryjówki różne i umiał
szczęśliwie umykać przed sprawiedliwością, sprowadził go Melchizedek i
namówił doprzyjęcia dowództwa. Tak mówi
pamiętnikarz współczesny. I to mogło być rzeczą prawdopodobną.
Melchizedek zbierał bardzo troskliwie i pilnie dowody niezadowolenia
ludności przeciwko unii, mówił ustawicznie o prześladowaniu
dyzunitów, Repnin o dowody go naglił — czyż mógł
dostarczyć lepszych dowodów jak utworzenie oddziału
hajdamackiego, któremu można byłoby nadać charakter
obrońców obrządku grecko-wschodniego? W czasie takiej akcji nie
potrzebował wysuwać się na czoło, przeciwnie, w interesie polityki i
własnym lepiej było, gdy działał jako ukryta sprężyna.
Zapoznanie się z działalnością tego mnicha nie pozwala wątpić ani
chwilę, że pokrywając się maską pokory, bogobojności, pod pozorami
religijnymi rozdmuchiwał nienawiść. Wobec tego stanu rzeczy, zachęta
Melchizedeka do samoobrony wydaje się rzeczą zupełnie możliwą i
logiczną. Wejście nowych wojsk rosyjskich w granice Rzeczypospolitej
wytłumaczył sobie obroną i opieką Rosji udzieloną innowiercom, akcja
przeto Żeleźniaka wchodziła niejako w rdzeń jego myśli i planów.
Nie mógł on nie sympatyzować i nie popierać tego co sam
stworzył. Krebsowa twierdzi, że Żeleźniak otrzymał błogosławieństwo od
ihumena łebedyńskiego monasteru. Moszczeński, doskonale poinformowany
co do początków Koliszczyzny, utrzymuje również, że
Melchizedek namówił Żeleźniaka do utworzenia watahy, a pragnąc
jej nadać charakter pewnej wspólności akcji z wojskiem
rosyjskim, sfabrykował gramotę, z którą już zapoznaliśmy się.
To jednak wątpliwości nie ulega, że na szerokie pole swojej krwawej
działalności Żeleźniak wyszedł z lasu motroneńskiego, gdyż
oprócz świadectw naszych pamiętnikarzy, znajdziemy potwierdzenie
ich w zeznaniach hajdamackich w tzw.Księdze Kodniańskiej, będącej
własnością Włodzimierza Antonowicza, wszakże nie ogłoszonej dotychczas
drukiem. Użytkował z niej jeden z rosyjskich historyków
publicystów, J. Szulgin. O bardzo bliskie stosunki z hajdamakami
monaster motroneński i jego ihumena posądzały nie tylko władze polskie,
lecz rosyjskie także, dla których ruch ludowy w granicach
Rzeczypospolitej był bardzo groźny dla wewnętrznego spokoju
lewobrzeżnej Ukrainy. Rozumiał to doskonale Rumiancew,
generał-gubernator małorosyjski i prezydent małorosyjskiego kolegium.
Stał on po stronie Repnina, a w obronie działalności biskupa
perejasławskiego i Melchizedeka Jaworskiego tak długo występował, aż
dopóki osobiste zetknięcie się w Perejasławiu z nastrojem
ludności nie przekonało go, że ruch hajdamacki, który wybuchnął
w prawobrzeżnej Ukrainie, łatwo mógł ogarnąć Hetmańszczyznę i
Ukrainę słobodzką — nie wiadomo jakie byłyby następstwa tego
ruchu. „Ja nie ręczę — pisał on do hr. Panina, kanclerza
— i za ludność tutejszą”. Przypuszczał on, że
niektórzy z mieszkańców lewobrzeżnych mogą wziąć udział w
rozruchach hajdamackich, które wydają się im słuszne. W czasie
pobytu w Perejasławiu na rewiach miał on się przekonać, że wielu bardzo
mieszkańców, poddanych rosyjskich, zamierzają wzniecić także
ruch hajdamacki u siebie.
Wobec takiego położenia rzeczy, poczęto na agitację Lincewskiego
patrzyć nie tak pobłażliwie jak poprzednio. Sam Repnin, który
gorąco zachęcał motroneńskiego ihumena do zbierania dowodów
prześladowania dyzunitów, nie mógł nie spostrzec zbyt
wielkiej gorliwości Melchizedeka i w raporcie do kanclerza utrzymywał,
że ihumen niesłusznie przyciąga do siebie wielu popów unickich.
Skonstatowanie faktu tego było równocześnie wskazówką, że
owo „przyciąganie” nie odbywało się bynajmniej drogą
perswazji religijnej, lecz miało charakter agitacji pełnej fanatyzmu i
nienawiści. Tym śmielej możemy to powiedzieć, że cechy powyższe
objawiły się istotnie w całym ruchu Koliszczyzny z niezwykłą dzikością.
Niebezpieczeństwo przeniesienia niepokoju na Ukrainę lewobrzeżną
pobudziło także generał-gubernatora kijowskiego Fiodora Matwiejewicza
Wojejkowa do zwrócenia pilniejszej uwagi na monaster
motroneński. „Doszła do mnie niezaprzeczona wiadomość —
pisze Wojejkow do biskupa perejasławskiego — że zwiększona w
guberniach Humańskiej, Smilańskiej, Czehryńskiej i Kaniowskiej
zbójecka wataha, mianująca siebie kozakami zaporozkimi, zbierała
się w lesie motroneńskim w pobliżu tegoż monasteru — o czem wcale
nikogo przełożeństwo monasteru nie zawiadomiło, a opuściwszy swoje
gniazdo rozbójnicze czyli kosz, rozpierzchła się po całej
okolicy, rabując, męcząc i mordując mieszkańców w sposób
najbardziej barbarzyński, a rzeczy zrabowane, wysełając do kosza tj. do
monasteru”. Wojejkow zawiadomił Gerwazjusza, że dla zniszczenia
tego rozbójniczego gniazda wysłał z prowincji
Jelizawietgradzkiej trzy szwadrony huzarów, a z Perejasławia,
według polecenia hr. Piotra Rumiancewa, pułk moskiewskich
karabinierów, zaś niezależnie od tego wysłał także komendy
Kozaków kompanijskich. Pragnąc jednak nie narażać się w niczym
władzy duchownej i synodowi, prosił biskupa ażeby ze swej strony
polecił czerńcom wpływać drogą kazań i pouczeń na ludność i nie dawać
żadnego przytuliska kupiącym się koło monasteru hajdamakom.
Biskup Lincewski przyjął tę wiadomość z udaną pokorą i posłuszeństwem,
nie broniąc wcale faktu skupiania się hajdamaków, lecz
usprawiedliwiał się że dał polecenie Melchizedekowi i jego zastępcy
ażeby mnisi zachowywali się „według rozumnej rady”
generał-gubernatora. Na dowód, że mnisi nie tylko w podburzaniu
ludności i w protegowaniu hajdamaków udziału nie biorą,
opowiedział znane nam już fakty rabunku monasteru, nic już nie
mówiąc o tym, że to byli prawdopodobnie konfederaci. Istotnie,
monaster motroneński padał kilkakrotnie ofiarą najazdów i
rabunku hajdamaków, tak dalece, że ostrożni mnisi wszystkie
kosztowności kościelne odwieźli do Perejasławia, ale było to już
nieuniknione następstwo tego rozhukania się, które sami
wywołali. Dawniejsi obrońcy ich poszli rabować w głąb Ukrainy, a nowe
kupy hajdamackie, zwabione echem, że w koszu lasu motroneńskiego i w
monasterze przechowują się skarby watażków, szły za tym echem i
napadały na monaster. Było to po prostu rabowanie rabowników.
Gdy Kreczetnikow wszedł na Ukrainę i rozeszła się pogłoska że będzie
bronił uciśnionych, biskup perejasławski już się do Wojejkowa nie
udawał, ale napisał natomiast żałośliwy list, stylem ojca Melchizedeka,
prosząc generała „o obronę biednych za wiarę i świętą cerkiew
cierpiących mnichów”. Suchą i krótką otrzymał
wszakże na to odpowiedź: że ponieważ ta sprawa należy do kompetencji
pełnomocnego posła w Warszawie, — przeto w tamtą stronę udać się
należy.
Opowiadania ludzi współczesnych, pamiętających Koliszczyznę,
zgodne są zupełnie z pamiętnikarskimi spominkami i zapisami,
dotyczącego współudziału monasterów w hajdamaczyźnie.
Jako świadectwa pochodzące bezpośrednio od naczelników, jako też
ludzi bardzo blisko z nimi złączonych, posiadają one pierwszorzędne
znaczenie i zawierają mnóstwo szczegółów
niedostępnych dla niewtajemniczonych. Według tych opowiadań,
bezpośredni impuls do Koliszczyzny wyszedł także z monasterów.
Najprzód przyjść miało do motroneńskiego monasteru tylko trzech
Zaporożców z Siczy, niby na dobrowolne umartwianie i
nabożeństwo. Udawali oni niedołęgów, ubierali się ubogo, jak
nędzarze, chodzili zgarbiwszy się. Jeden z nich, nazywający się
Damianem Gnidą, poszedł do monasteru łebedyńskiego, drugi —
Łuskonogiem zwany — do moszeńskiego, czyli mosznohorskiego, a
trzeci Szełest na dobrowolnej pokucie pozostał w monasterze
motroneńskim. Przesiedział on tam dwa lata, gromadząc rozmaite zapasy:
robił spisy, kupował żupany, szarawary, czapki, buty a wszystkim
ciekawym, którzy go zapytywali po co to wszystko, —
odpowiadał że wyśle to w podarunku do Siczy; wszystko tam drogo,
ludność się mnoży, a nie ma gdzie się zaopatrzyć w odzież. Robiąc te
zapasy, równocześnie skupiał ludzi, namawiając ażeby do
hajdamaków „przystali”, — a ludzi do monasteru
przychodziło dużo. Na miejscu otoczonym z trzech stron jarem porobili
jeszcze zasieki, od strony przystępnej zbudowali coś podobnego do
baszty i w ten sposób Sicz sobie założyli. W sąsiednim bajraku
urządzili sklik. Tak się zwało miejsce, gdzie na wysokim dębie wisiał
kazan (kociołek z lanego żelaza) a obok niego młot drewniany.
Niedaleko tego miejsca było ogrodzenie, w którym pasły się konie
hajdamackie. Gdy owej naprędce zbudowanej Siczy groziło jakie
niebezpieczeństwo, pierwszy lepszy kto spostrzegł, przychodził do owego
kotła żelaznego i młotem weń walił — na ten znak trwogi zbiegali
się hajdamacy do obrony. Od zagrody na konie, w trzech wiorstach może,
po drodze do Żabotyna była wysoka mogiła, z której cały Żabotyn
jak na dłoni widać było. Na szczycie tej mogiły urządzali sobie
hajdamacy zabawy — zawsze tam ktoś był: rozmawiano, grano w
warcaby i śpiewano. Trzy lata mieli w tym miejscu mieszkać hajdamacy,
bezustannie utrzymując stosunki z motroneńskim monasterem. Robili oni
stąd wycieczki w okolicy dla rabunku — kupami po kilkunastu.
Upatrzą sobie kogo, kto ma pieniądze lub odzież i w nocy zrabują go.
Doszło do tego, że ludzie co nocy w step uciekali na nocleg, ale i to
niewiele pomagało. Tak zwane „komendy” były, jak wiemy,
bardzo nieliczne, a lasy tak gęste, że przystępu do nich nie było.
Toteż położenie broniło hajdamaków i zapewniało do pewnego
stopnia bezpieczeństwo. Coraz śmielej wyglądali oni ze swoich
kryjówek, a zdarzało się nieraz w chwilach, szczególnie
gdy do monasteru zgromadziło się wiele ludności, w kilkaset chłopa
wychodzili na hulankę, dla zachęty innych i werbunku. Taka pijatyka i
swawola odbywały się na dziedzińcu klasztornym, ale mnisi —
powiada współczesny opowiadacz — „siedzą sobie
spokojnie w celach, gdyż o wszystkiem dawno wiedzieli”. Gdy w
każdym z trzech monasterów zebrało się już po trzystu
hajdamaków, wówczas zjawić się miał w motroneńskim
klasztorze Żeleźniak i wszyscy razem wyruszyli w głąb Ukrainy.
Wskazaliśmy, jako na fakt pierwszorzędnego znaczenia w rozwoju
ruchów hajdamackich, na ciemnotę duchowieństwa greckiego
obrządku. Fakt ten objawiał się przez cały przebieg hajdamaczyzny w
różnorodnej formie i stosunkowi moralnych przewodników
ludu z hajdamakami nadawał posępny i smutny charakter. Dzikość i
ciemnota tego duchowieństwa nieraz stawała na przeszkodzie planom
Repnina. Gdy się agitowała sprawa dysydencka na sejmach, nigdy może
więcej nie chodziło oto posłowi pełnomocnemu, ażeby wynaleźć człowieka,
mogącego reprezentować dyzunię w sejmie, — a jednak wynaleźć go
nie mógł. Do kanclerza pisał: „Od dawna już rozsyłam ludzi
na wszystkie strony i proszę ażeby do mnie skądkolwiek bądź przysłali
człowieka zdatnego — szło o to, ażeby to był szlachcic i miał
prawo zasiadania w sejmie — i nigdzie znaleźć nie mogę, gdyż
wszyscy duchowni wschodniego obrządku nie posiadają żadnej oświaty i
tylko zajmują się uprawą roli”. Szukanie owo nie odbywało się
wyłącznie na Litwie, gdzie sprawa dysydencka, można powiedzieć, zaczęła
się, ale na Ukrainie, w monasterach Hetmańszczyzny i Słobodzkiej
Ukrainy.
Wykazaliśmy to w innym miejscu, że ciemnota duchowieństwa
równała się ciemnocie ludu i była jednym z największych
powodów zbliżenia się do nich hajdamaków. Łatwo tam
zbliżenie się następuje, gdzie nic nie dzieli ludzi. Niejednokrotnie
chciwość kierowała nimi, a spólność sfery z ludem, z
której wyszli i w której żyli, łączyła ich ze sobą.
Niemałą zachętą do wspólnego działania z hajdamakami było bardzo
pobłażliwe zachowanie się władz duchownych w wypadku gdy się stosunki
wykryły. Rażącym przykładem takiej pobłażliwości był paroch wsi Prus w
Smilańszczyźnie, Carikow, zwany także Carikowskim, obwiniony o
współudział z hajdamakami. Znać sprawa jego nie była czysta,
kiedy powołany raz do sądu duchownego umknął, — odnalazł się
wszakże niedługo potem i został uwolniony. Powiedziano że Carikowski
działał „z prostoty” — i pozwolono mu wrócić
do opuszczonej parafii.
Mamy dowody, że duchowieństwo odgrywało niekiedy rolę ajentów
wybitniejszych watażków, werbując dla nich hajdamaków. W
takiej roli wystąpił pop miasteczka Brusiłowa, biorący bardzo czynny
udział w gromadzeniu ludzi do watah. Utrzymywał on, że Gonta ma już
12000 hajdamaków i że trzeba jeszcze zebrać jakie 5000, a
później będzie posiłek od Gonty i od Rosji. Przyjaźnił się on i
porozumiewał się z włóczęgami rozmaitymi, z którymi pił i
hulał, a także dawał listy do innych popów, zachęcając ich do
takiej samej akcji. Nie dość tego, że hajdamaków zbierał, ale
zebranych przyprowadzał jeszcze do przysięgi według następującej roty:
„Przysięgam Panu Bogu że w waszych teraz przedsięwziętych
interesach zawsze wiernym i szczerym będę i nigdy was w tem niezdradzę;
tak mi Boże dopomóż”.
(…)
Działalność watahy Maksyma Żeleźniaka do połączenia się z Gontą i rozboje innych watażków
Prawdziwym i najgłośniejszym bohaterem Koliszczyzny stał się w
krótkim czasie Maksym Żeleźniak, Kozak siczowy. Na Siczy
wychował, się, młodość spędził i tam usposobił się do występów,
które mu wielką sławę zjednały. Ojciec tego Żeleźniaka był
niegdyś towarzyszem kurennym i asawułą pułkowym, a do roku 1755
siedział w zimowiskunad rzeką Surą w Kodackiej pałance. Należał więc do
tej grupy Kozaków zaporoskich, którzy porzuciwszy
rzemiosło wojskowe, osiadali na roli dla chleba, i zakładali własną
ro-dzinę. Po roku 1755 przeniósł się z Kodackiej do Bohogardowej
pałanki i osiadł nad rzeczką Hromoklejem. Młodszy z jego synów
Maksym zastąpił ojca w służbie kozackiej i wpisał się do kurenia
Medwedowskiego. Zaporożcy utrzymywali, że stary Żeleźniak na Sicz
przybył z Polski i pochodził ze wsi Iwankowiec, co mogło być prawdą,
zważywszy ciągłą emigrację niespokojnych żywiołów na Sicz. W
Zaporożu Maksym pozostawił po sobie opinię Kozaka odważnego, sprytnego,
umiejącego czytać i pisać. Służbę pełnił przy artylerii. Znali go tam
wszyscy, a jednak w rejestrach pułko-wych od roku 1750 do 1770 nie ma
jego nazwiska, — praw-dopodobnie dlatego że wpisany został pod
nazwiskiem przybranym lub imioniskiem nadanym w Siczy. Służba
„puszkarska” nie smakowała mu jednak — opuszczał
często kureń i argatował, czyli wynajmował się jako robotnik do
rybołówstwa na Niżu dnieprowym. Zaglądał także do Oczakowa,
gdzie przysposabiał się do przyszłej walki, zajmując się sprze-dażą
gorzałki. Ale i to nie wystarczało mu. Często znikał bez wieści, a
wówczas ludzie powiadali że puszczał się „w
piechotę”, czyli mówiąc krótko — hajdamaczył
po Krymie lub Polsce. Po raz ostatni widziano go na Zaporożu w roku
1767.
W jaki sposób zeszli się ze sobą Żeleźniak
i Melchizedek, dwaj ludzie, których nazwiska nierozłącznie
związała ze sobą historia? Podanie ludowe twierdzi, że Melchizedek w
roku 1767 odwiedził tajemnie Sicz — dlaczego? Szukał zapewne
poparcia dla swoich planów, walki z Lachami. Wiadomo przecie
skądinąd, jak gorąco pragnął dowieść, że unia jest źródłem
niezadowolenia ludności. Repnin żądał od niego faktów.
Melchizedek mógł dostarczyć faktów w czynach. Do
czynów szukał ludzi wszędzie i gorąco do protestu zachęcał,
— w tej przeto myśli i do Żeleźniaka udał się, tym bardziej, że
Maksyma znano już jako oczajduszę. W Siczy mógł za-sięgnąć
jeszcze pewniejszych wiadomości; to go skłoniło że do zimowika nad
Hromoklejem pojechał i wyprosił u starego Żeleźniaka pozwolenie dla
syna udania się do Polski. Maksymowi obiecywał, że będzie watażką nad
wielką kupą i potrafił zapalić umysł dość zapalny i bez tego. Prośbę
swoją poparł pieniądzmi, za które Żeleźniak zgromadził kupę z
50-ciu konnych i pieszych i z tą gromadą do monasteru pod Łebedynem
wyruszył. Trudno dziś sprawdzić dowo-dami to, co było przeznaczone do
ukrycia, a od tajemnicy zależało powodzenie. Z przygotowaniami do
wystąpienia zapoznaliśmy się nieco w poprzednim rozdziale, wracać
przeto do nich nie będziemy, a przejdziemy natomiast do chwili, kiedy
Żeleźniak wystąpił jawnie.
Wyszedł on ze swoją watahą z lasu motroneńskiego w
końcu kwietnia 1768 r. Odwiedziny jego w Medwedówce znamy już.
Stamtąd wataha Żeleźniaka wyruszyła na Żabotyn do Smiły. To posunięcie
się na połnocno-wschód było po prostu zbliżeniem się do zwykłej
drogi hajdamackiej, wio-dącej w głąb zaludnionej Ukrainy. Piaszczyste i
nie skolo-nizowane pobrzeża Dniepru między Kryłowem a Czerkasami nie
przedstawiały dla nich godnego do popisu pola. Przede wszystkim
należało się wycofać z lasów. Kryłów, jako miasto
pograniczne, osadzone garnizonem rosyjskim, nie nęcił wcale
hajdamaków, na razie przynajmniej, wobec niepewności jak będzie
zachowywać się straż pograniczna. Hajdamacy skierowali przeto siły
swoje do dwóch najbliższych miasteczek, Smiły i Czerkas. Watahy
powiększały się po drodze. Do hajdamaków przyłączali się z
sąsiednich wsi hultaje, robotnicy pracujący przy gorzelniach i co
najniespokojniejsze żywioły z łona ludności wiejskiej. Mała tylko ich
część była uzbro-jona — reszta szła, mając za całe uzbrojenie
drągi osmalone na końcu, ufna w to, że znajdzie w czasie pochodu
odzież, pożywienie i broń. Do Smiły przyszło ich już około trzystu.
Cała ta hałastra, nieuzbrojona i nieregularna, rzucała do rabunku
i morderstwa, nie przebierając wcale w wyborze między panami, popami,
Żydami i mieszczanami. Kto miał pieniądze i jaki taki pożytek domowy,
ten był wrogiem i na tego rzucano się najsamprzód. Tak padła
pierwsza pod ciosami nożów hajdamackich Smiła. Zwycięstwo nie
było trudne — gdyż z jednej strony przestrach otwierał wszystkim
drogę do ucieczki, a z drugiej wiadomo było, że bronić nie ma komu. Na
całą Smilańszczyznę padło przerażenie. Łatwe zwycięstwo w Smile upoiło
Żeleźniaka. Mając już 300 hołoty pod sobą, zdecydowanej na wszystko,
wyruszył do Czerkas. Tłu-szcza upojona krwią i powodzeniem rozszalała,
zbliżyła się do miasteczka. Był tam zameczek na górze, ale nie
było załogi. Żeleźniak najmniej się o to troszczył, gdyż celem jego nie
było wcale zdobywanie zamków. On przez ludzi
„bywałych” wywiadywał się, kto w okolicy do najbogatszych
należy — i do tego udawano się najprzód. Gdy już hajdamacy
podhulali dobrze, wówczas rozpoczynało się plądrowanie
ogólne. Watażka zbliżał się do Czerkas od Białozierskiej
rogatki. Jechał na czele konnej kupy, za którą ciągnęli się
uzbrojeni w koły hultaje. Żeleźniak, siedział na bułanym koniu, miał na
sobie czerwony żupan, czapkę siwą, buty safianowe, pas szalowy, za
pasem pistolety i szablę. Współcześni mówią że był to
człowiek nie stary jeszcze: mógł mieć około lat czterdziestu,
może trochę więcej, o pełnej, okrągłej twarzy, niewielkiego wzrostu,
ale barczysty, z jasnymi niewielkimi wą-sami. „Osełedec”
miał założony za ucho.Wjechał z całą watahą do miasta bez żadnej
przeszkody. Dokoła niego gapiło się trochę ciekawej młodzieży i dzieci;
starsi pouciekali. Przedefilowawszy śród takiego otoczenia,
podążył wprost do zamku. I tu przeszkody nie napotkał żadnej. Gdy na
podwórzu zamkowym stanęli, Żeleźniak krzyknął: z koni! Zsiedli z
koni i przywiązali je przy stajniach, do drążków, a watażka z
dziesięciu kolegami poszedł na pokoje zamku. Tu na spotkanie jego
przyszedł jakiś ataman Buśko w otoczeniu kilku ciekawych widzów,
przywitali się, jak przy-jaciele i poszli do opuszczonych niedawno
pokojów zamkowych. Czerń hajdamacka ruszyła tymczasem na
plądrowanie zamku (...) Po tych wybrykach hajdamackich rozpoczęto mord
i rabunek.
W tych samych Czerkasach zrabowano jakiegoś Drygę, bogatego
mieszczanina, zamordowano gubernatora Rakowskiego. Zdaje się, że nim
tam przyszedł Żeleźniak we własnej osobie, posłał przodem zagon
amatorów pod komendą jakiegoś Maksyma Szyły. Gdy Szyło począł
rabować dwór miesz-czanina Szrama, gubernator pojechał go bronić
— i przypłacił to własnym życiem. Jeden z hajdamaków
ujrzał go przez okno w karczmie, strzelił z samopału i na miejscu
położył. Ludność zgromadzona na miejscu hulanki hajdamackiej nie
przyjęła tego czynu spokojnie. „Ach, wraży synu! — poczęli
wołać — zamordowałeś dobrego pana!” Przy tych słowach
rzucili się na zabójcę i trupem go położyli. W gromadzie
gapiących się znalazł się także Czerkaszanin Omelko Sudijenko,
który składał się kilka razy do watażki Szyły, ale ile razy
przyłożył się aby strzelić do niego, koń głową kiwnął i cel usuwał się
mu z pod oka. Byłby go może zastrzelił, gdyby nie nadbiegł pułkownik
zbiegłych Kozaków nadwornych Franciszek Acyna, który mu
przeszkodził. „Bój się Boga, nie strzelaj Omelku!
Pójdziemy pierwej zobaczymy co się stało”. Omelko uchodził
za najlepszego w Smilańszczyźnie strzelca. Maksym Szyło spostrzegł, że
coś niedobrego dzieje się, dowiedział się że w tłumie niezadowolonych
jest Omelko i stracił buńczuczność. Ktoś mu dawniej jeszcze
przepowiedział, aby się wystrzegał Sudijenka, bo ten go zgładzi;
obudziła się więc w przesądnym watażce bojaźń. Tymczasem ludność
rzuciła się na hajdamaków i Szyłę, grożąc że ich wszystkich
wykolą. „Cóż będzie z tego, panowie gromada, że wy nas
wymor-dujecie, naszych więcej — będą i was mordować —
bronił się Szyło. — A zresztą, ja nie z własnej woli przyjechałem
— mnie posłano, a posłanego nie biją”. Pogróżki te
uspokoiły ludność.
(...)
Gdy już zagony Żeleźniaka zniszczyły Czerkasy i okolicę, ruszył watażka
na Lachów do Korsunia. Planu nie miał żadnego, jak widać z tego
kręcenia się między Medwedówką, Żabotynem, Smiłą a Czerkasami.
Rabunek i morderstwo były jego jedynym celem. Żadnych śladów
organizowania się, żadnych widoków jasno wytkniętej
działalności. Po spędzonym we krwi dniu dzisiejszym, nie wiedział co
jutro rozpocz-nie i gdzie się uda. Szedł najczęściej tam, gdzie
bogatego żniwa z rabunku mógł się spodziewać. Nagłe
nawrócenie z Czerkas do Korsunia naprowadza na myśl, że miał
chęć uda-nia się bądź do Białej Cerkwi, bądź do Humania. Jest to
wszakże domysł tylko, gdyż z Korsunia dzieliły się drogi w dwóch
kierunkach, do dwóch wielkich w owe czasy i ludnych miast:
Białej Cerkwi i Humania. Żeleźniak, jak się zdaje, wybrał Humań nie
dlatego bynajmniej, że już miał dość wielką watahę i na takie miasto,
uchodzące za mocną fortecę mógł uderzyć, ale że od Korsunia
poczynała się gęściejsza ludność, — miał przeto większą możność
wzmocnienia się liczebnie i bogatszego żniwa. Tak czy inaczej, dość że
do Korsunia ruszył. Tu czyny jego i dzieje stają się głośniejsze i
lepiej znane, dzięki zeznaniom uczestników wyprawy i związanym z
nimi awanturom.
(...)
Jeżeli może być mowa na serio o planie i organizacji w hajdamaczyźnie,
to wyrażała się ona przede wszystkim w umiejętności zakrywania
śladów rabunku, w wyszukiwaniu dróg zbytu i
przechowywaniu zrabowanych rzeczy. Taki plan miał i Żeleźniak i
wykonywał go ściśle. Z watahą jego jeździł kupiec, które
wszystkie skradzione rzeczy oceniał, płacił za nie gotówką, a
rzeczy odsyłał do jemu tylko znanych kryjówek. Przypadkowo,
doszłe przez księgę kodniańską zeznania Gradowskiego wyświetliły to
wszystko. W watasze Żeleźniaka był tego rodzaju kupiec, jakiś Taran,
który wszystko przy-niesione do niego, nie wyłączając nawet
drobiazgów, kupował. Gorzałkę, jeżeli w pewnym miejscu znaleźli
za dużo, a wypić nie mogli, sprzedawali komu się trafiło. Ostrożny
Taran gorzałki nie kupował, bo była towarem zbyt ponętnym i nie
nadawała się do ukrycia. Dwa dni tylko bawił Żeleźniak w Bohusławiu, bo
na dwa dni starczyło rabunku, trzeciego wyruszył na Humań. Do Białej
Cerkwi która była bliżej, nie pokusił się iść. Wiedział że jest
to forteca, na owe czasy, pierwszorzędna, obawiał się przeto porywać
się na nią, mając ze sobą mało co więcej nad 400 hultajów, źle
uzbrojonych, niesfornych i rozpijaczonych. Zresztą nie da się wykluczyć
i to przypuszczenie, że mógł już do Gonty posyłać tajemnie
posłów i odebrać przychylną odpowiedź. Pohulawszy przeto w
Bohusławiu, obóz hajdamacki wyruszył przez Szajki, Kamienny
Bród, Medwin i Łysiankę na Humań. W tym kierunku już dążył
wyraźnie. Nie strate-giczne położenie Humania nęciło Żeleźniaka, ale
szeroko rozbiegające się po kraju pogłoski, że wszystka szlachta i
najbogatsi Żydzi z Smilańszczyzny, Czehryńszczyzny i Humania.
(...)
Widzieliśmy próbkę hajdamackiej swawoli, na którą w ciągu
tego opowiadania niejednokrotnie patrzyliśmy i patrzyć będziemy. Ofiarą
okrucieństwa i dzikości padali nie tylko Lachowie, Żydzi i ludzie w
ogóle posiadający cośkolwiek do zabrania, ale nawet ci,
których całym majątkiem była para koni i trochę uczciwości
podtrzymującej ich od przykładania ręki do morderstwa i grabieży.
Ludność wiejska i podmiejska, zarówno jak Polacy bezbronna,
szukała także schronienia po rozmaitych kryjówkach na jeden
odgłos wołania: hajdamacy idą . Włościanin Kowalenko, któremu
wataha Żeleźniaka parę koni zabrała, wędrował za nią uporczywie z
Orłowca, skąd był rodem, aż do Bohusławia, prosząc i błagając o zwrot
koni, bez których niepodobna było prowadzić gospodarstwa. Tym
jednak, którzy chłopom sprzedawali cudzą gorzałkę, a Taranowi
zrabowane skarby, nie chodziło o dobro chłopskie, tak samo jak i
pańskie. Zamiast zapłacić za wzięte konie bodaj zrabowanymi pieniędzmi,
zbili Kowalenka tak że ledwie wrócił do Orłowca, a
wkrótce umarł z pobicia. To samo stało się z innym chłopem,
któremu również Żeleźniakowa wataha wzięła parę koni w
Kamionce. Spotkał się z Kowalenką i wędrowali razem, prosząc o zwrot
koni. Obaczywszy jednak, jaki los spotkał jego kolegę, dał za wygraną.
(...)
Upojony zwycięstwami, zwiększywszy watahę swoją pijacką czernią,
obryzgany krwią, zdążał Żeleźniak do Łysianki. Miasteczko to należało
do ks. Jabłonowskiego, starosty czehryńskiego, i posiadało zameczek
murowany ze skrzydłami w czworokąt spłaszczony zbudowany, mający w
środku dwa piętra, jedną bramę i dwa bastiony po rogach wyniosłe,
mogące osłaniać z hakownic żelaznych wszystkie ściany owego zamku,
sięgając dosyć daleko swojemi strzałami. Cały zamek był w dodatku
obwiedziony dębową palisadą i posia-dał drugą bramę drewnianą, także
obronną. Do bronienia się wewnątrz zamek miał znaczną liczbę pieszych
Kozaków i dostatek amunicji. W takim stanie mógłby się
bronić czas dłuższy. W chwili gdy do murów jego zbliżał się
Żeleźniak, w zamku znajdował się komisarz Kuczewski, który
przyjechał był z Wołynia dla rewizji włości łysiańskiej, składającej
się z kilkudziesięciu wiosek i do 30000 ludności. Komisarz miał właśnie
zamiar zebrania intraty i odwiezienia na Wołyń. Zamek nie przedstawiał
się łatwym do zdobycia, chociaż bardzo był ponętny dla
hajdamaków, gdyż skupiło się w nim kilkaset osób,
szlachty i Żydów, szukających opieki i schronienia pod ochroną
zameczku. Nie mogąc go zdobyć przemocą, udali się do pośrednictwa
włościan. Poszła tedy deputacja znaczniejszych gospodarzy do komisarza,
przedkładając mu że nie należy oporem dręczyć hajdamaków i
narażać na ruinę całą majętność; trzeba raczej oddać zamek dobro-wolnie
w ręce hajdamaków, ratując w ten sposób życie i majątek.
Zdaje się, że tutaj zasłaniano się jakimś ukazem, gdyż komisarzowi dano
do zrozumienia, że kraj cały przechodzi pod panowanie Rosji. Kuczewski
poddał się namowom i kazał otworzyć bramy przed hajdamakami. Strach i
rozpacz złymi są doradcami. Chwila otworzenia bram stała się chwilą
rozpoczęcia morderstw. Najprzód padł ofiarą Kuczewski. Włożono
na niego siodło, a hajdamacy siadali nań kolejką i jeździli. Kiedy
jedni używali godnej Tatarów przejażdżki, inni kłuli go spisami,
przynaglając do pośpiechu. Gdy zmę-czony i zraniony upadł na ziemię
— na śmierć go zakłuto. Zgromadzona ludność rozproszyła się na
wszystkie strony, szukając ratunku; część schroniła się na dachy zamku,
inni szukali ucieczki w piwnicach. Tych, którzy byli na dachu
strącono na dół, a hajdamacy podstawiali spisy — więc na
spisach życie kończyli; schowanych w skrytkach dosięgał nóż
poświęcony przez zbójów. Zamkniętych po komnatach zamku
zdobywali i mordowali co do jednego. Trwała taka uczta hajdamacka dzień
cały, dopiero w nocy zdołało kilkunastu niedobitków poranionych
i leżących między trupami, korzystając ze snu i popicia się
zwycięzców, umknąć w przebraniu i schronić się do sąsiedniej wsi
Sydorówki, gdzie wieśniacy chętnie przytułek im dali. Nie trzeba
dodawać, że kasa została zrabowana, a zamek i miasteczko splądrowane.
Rozpasanie się zbójeckie hajdamaków w Łysiance było
prawdzi-wie wściekłe i już można było mieć przedsmak tego, jakie
zwycięstwa będą święcić dalej. W Łysiance był kościółek
drewniany księży franciszkanów. Po zrabowaniu go hajdamacy
powiesili na belce razem księdza, Żyda i psa z napisem następującym: „Lach, żyd i sobaka, wse wira odnaka”. W taki sposób mieszańce Hunów i Tatarów manifestowali swoją prawowierność religijną.
Potem już tylko rzeź humańska mogła nastąpić. W tamtą też stronę
podążył Żeleźniak. Zuchwałe wystąpienie Żeleźniaka, łatwe skupienie się
koło niego żywiołów bądź od dawna już czynnych w hajdamaczyźnie
lub zachęconych brakiem wszelkiego oporu, działało odurzająco na
innych. Watażkowie wyrastali jak grzyby po deszczu i rozbiegali się za
„dobrem” po różnych kątach nie-szczęsnego kraju.
Działalność ich bynajmniej nie była jednolita: każdy z nich najczęściej
w miejscu swoim rodzinnym rozpoczynał i kończył karierę — hulał,
pił, mordował bez pamięci. Byli to po największej części oczajdusze
siczowi, ludzie bywali, których łowienie ryby na gardach lub na
Prognojach nie zadowalało wcale. Do takiej kategorii bohaterów
należał Semen Nieżywy. Pochodził on z Czehryńszczyzny, spod monasteru
motro-neńskiego, patrzył na wszystko co się tam działo, a więc był
poniekąd uczniem Melchizedeka. Pochodził ze wsi Mielniki, leżącej w
trójkącie między Żabotynem, Medwedówką a Subotowem i był
z rzemiosła garncarzem, nie właścicielem warstatu, lecz robotnikiem
najemnym jakiegoś Artema.
(...)
Po kłótni z Hajdaszem, znalazł się Nieżywy w Kaniowie. Tu Kozacy
dworscy przystąpili do niego. Skupieni w mieś-cie mieszkańcy zamknęli
się w zameczku. Hajdamacy, nie mogąc ich zdobyć, podpalili domy dokoła,
od których zapaliły się budynki zamkowe i w ten sposób
zmusili oblężonych wyjść stamtąd. Na wyszłych napadli hajdamacy,
łącznie z Kozakami rzucili się na bezbronnych i rzeź śród nich
sprawili. Część niedobitków zdołała uciec przez Dniepr do
posiadłości rosyjskich; tam także znalazł się gubernator kaniowski
Nowicki.
Spędziwszy czas niedługi w Mosznach i Kaniowie,
Nieżywy, pominąwszy Czerkasy, niejednokrotnie już odwiedza-ne przez
hajdamaków, przeniósł się ze swoją watahą w miej-sca
rodzinne. Tu pozostawały z większych miast Czehryn i Kryłów, nie
splądrowane jeszcze. Nieżywego nęcił Kryłów, gdzie schroniło się
na rosyjską stronę dużo Polaków. W polskim mieście nie zastał
nikogo, ale nabiwszy sobie głowę gramotą Melchizedeka, był tego
przeświadczenia, że działa z polecenia carowej. W Medwedówce
przeto jeszcze siedząc, po pierwszym zetknięciu się z podjazdami
nadwornej mili-cji, upojony zwycięstwem, pisał do Fedora Czorby,
dowódcy pułku huzarów, że walczył pomyślnie z
„konfederatami”, a teraz oczekuje na dalsze rozkazy —
co robić? Wiara jego w prawdziwość ukazów była tak wielka, a
chęć dopomaga-nia do niszczenia Lachów i Żydów tak
gorąca, że przyszedłszy do Kryłowa, gdzie spodziewał się znaleźć dużo
lackiego i żydowskiego „dobra”, gdy się dowiedział, że
wszyscy schronili się na stronę rosyjską, tak się tym obraził, że
niezwłocznie wysłał do komendanta Horwata bardzo ostry list. Dziwił się
w owym liście watażka hajdamacki, w jaki sposób komendant
rosyjskiego posterunku może dawać „niewiernym”
nieprzyjaciołom Jej Cesarskiej Mości schronienie i przypuszczał —
jakkolwiek według Szulgina posiadał duże „czucie moralne”
— że chyba oni musieli wykupić się od nożów hajdamackich
kubanami. Żądał przeto, ażeby cały majątek zbiegłych był wydany
hajdamakom, a ludzie „chociażby nawet śpiący”. Wszystko się
miało dziać nie dla jakichś celów osobistych, lecz dla tego
jedynie, ażeby „wiara chrześciańska nie była profanowaną”.
Ów dziwnym „czuciem moralnem” obdarzony watażka
chciał koniecznie porozumieć się z komendantem Kryłowa i dlatego
wywołał go dla widzenia się na „połowę grobli”. Horwat
osobiście nie przyjechał, ale wysłał porucznika Manwełowa. Nieżywy,
pamiętając o ukazie, w którym carowa wrzekomo polecała wyrżnąć
wszystkich Żydów i Lachów „co do nogi”, żądał
wydania zbiegów, a porucznik, nie mając żadnego polecenia ani
uderzenia na zbiegów, ani nawet aresztowania watażki, usiłował
mu wytłumaczyć, że oni są „pod opieką” rządu rosyjskiego. W
krótkim czasie po owym widzeniu się, kiedy ani Czorba ani Horwat
nie umieli sobie stanowczo poradzić, ten sam Czorba zachował się
inaczej. Otrzymawszy wyraźne dyspozycje od rządu działania przeciwko
hajdamakom, zwabił wa-tażkę do wsi Gałaganówki i tam go
aresztował.
W ten sposób padł ofiarą „zdrady” watażka, obdarzony
według Szulgina „czuciem moralnym” i powodujący się w
działaniach swoich „ideą” obrony religii i narodowości
ruskiej. Wataha jego, składająca się ze stu mniej więcej
hajdamaków, wcześniej, jak się zdaje, została rozbita przez
porucznika Wuicza. Pięćdziesięciu jednak zdołało umknąć, w tej liczbie
i Nieżywy. Zdołał go jednak wkrótce ująć podpułkownik Czorba.
Działo się to na początku lipca w r. 1768.
O innym watażce Jakubie Szwaczce, którego imię oprawił w krwawe
ramy Seweryn Goszczyński, nic prawie do niedawna nie wiedzieliśmy. Snop
światła na jego działalność rzucają dopiero zeznania innych
współtowarzyszy walk i przygód, których los
zaprowadził przed sąd kodniański. Z polskich pamiętnikarzy wspomniał
jego nazwisko zaledwie Lippoman w głuchej uwadze, że watażkowie
hajdamaccy już na początku kłócić się ze sobą poczęli i w tym
swarze Szyło zabił Szwaczkę. Więcej o nim nic nie zapisano. Musiał to
być inny Szwaczka niewątpliwie. Jakub Szwaczka był Kozakiem siczowym, z
Żeleźniakiem znał się i zapewne odbywali jakieś narady — co można
wnosić ze słów własnych powiedzianych przy zeznaniach, jakoby
jego i Nieżywego wysłał pułkownik siczowy Żeleźniak dla wyniszczenia
Polaków i Żydów. Rozwijał on swoją działalność w
czworoboku między Fastowem, Wasylkowem, Wołodarką i Bohusławiem, w ten
sposób, że miał zawsze Białą Cerkiew po środku. Poza te granice
wychylał się niedaleko. Z jakiego punktu zaczął hajdamaczyć — nie
da się stwierdzić stanowczo i zresztą nie przedstawiało by to żadnego
dużego interesu ogólnego, gdyż wszędzie gdzie był, jednako
znaczył drogę swoją krwią i morderstwem. Opowiedzmy jego dzieje według
księgi kodniańskiej.
Zdaje się że hajdamaczenie Szwaczki rozpoczęło się
pod Wasylkowem, gdyż najdalszym punktem do jakiego on dotarł na
wschodzie był Trypol nad Dnieprem; cofanie się spod Fastowa i Wołodarki
pod Trypol byłoby zbyt ryzykowne i dalekie, a nie miałoby celu
praktycznego. Jakie były czyny tego watażki w Wasylkowie, nie wiemy
dobrze, wiadomo tylko, że zamordowano tam gubernatora Staszewskiego i
jego służącego Stangryłę. W Trypolu połów był obfitszy.
Widocznie pojechali tam na upatrzonego. Tamtędy szła droga handlowa na
Kijów.
(...)
Po tym niefortunnym starciu się stała przed nim tylko droga powrotu; na
północ przed sobą miał Kijów, na południu Kaniów.
Do Kijowa nie miał po co iść, a w Kaniowie już byli inni. Cofnął się
tedy na Wasylków, zwiększając watahę i dopiero ucztę krwawą
wyprawił sobie w Hrebinkach, pod Białą Cerkwią. W osadzie tej
wymordowali wszystką szlachtę, z której utkwiły w pamięci
towarzyszom Szwaczki tylko nazwisko Siemiaszki i Kondrackich. Stąd
powędrowali do Fastowa i tu dopiero rozhulali się wesoło. Dzięki temu
że w całej okolicy nie było wojska, a z Białej Cerkwi nikt nie śmiał
głowy wychylić, Szwaczka założył sobie bezkarnie główną kwaterę
w Fastowie. Tu wataha jego tak się zwiększyła, że miał już około 1000
hajdamaków — jak powiadano — pod swoją wodzą, a
gospodarował tak namiętnie, że w krótkim bardzo czasie
zamordował przeszło 700 ludzi. Nie zadowalniał się on bynajmniej tymi,
których w miasteczku bezbronnym zastał i napadł, ale kazał sobie
spro-wadzać z całej okolicy szlachtę i Żydów i płacił
pogłówne — ile mógł i czym mógł. Tak,
stróż nocny wsi Skryłówki, Ołeksa Koczubej przyprowadził
do watażki Olszewskich, męża i żonę z czworgiem dzieci i zięcia ich
Rusieckiego, za to Koczubej i jego wspólnicy otrzymali po 7
(siedem) kopijek od głowy. Szwaczka kazał wymordować całą rodzinę z
wyjątkiem dwojga dziewczątek, którym darował życie z litości,
ale — kazał przechrzcić na „prawosławie”. Semen
Kucopał ze wsi Pałaniczyniec także przyprowadził do Szwaczki jakiegoś
„pana” i jako zapłatę otrzymał konia i wołu, które
do tego pana należały. Przyprowadzane do niego ofiary Szwaczka
najprzód sam uderzał w łeb obuszkiem, a gdy to nie wystarczało
jeszcze do odebrania twardego życia, ofiary pozba-wione przytomności,
wpadały w ręce innych oprawców, z których rąk już z
życiem nie wychodziły. Osobliwym faworytem jego był chłopiec do usług
Wiśniowski, do którego najczęściej dostawały się takie ofiary, a
on je strzelał lub dobijał. Niezależnie od tego miał watażka przy sobie
całą armię maruderów i dziadów, która żyła
okruszynami, po-zostałymi po hajdamakach. Osobliwą dzikością odznaczali
się dziady, — żebracy (torbysznyki), którzy zajmowali się
obdzieraniem trupów z resztek odzieży i tak obdartych do naga
wyrzucali za obręb miasta psom na pożarcie.
Z Fastowa zrobił wyprawę na Trylisy, a wójtowi Mielnikowi wydał
rozkaz przyprowadzania i łowienia wszystkich Polaków. Działo się
i tutaj to samo co w Fastowie: przypro-wadzonych mordował, a
niektórych chrzcił. Dalej wszakże za Trylisy nie poszedł, a
powrócił do Fastowa. Mając już tysiąc hajdamaków pod
swymi rozkazami, Szwaczka pomimo to nie odważył się uderzyć na Białą
Cerkiew, ale widocznie postanowił wzmocnić jeszcze watahę za pomocą
działania w kilku punktach i zbierania ochotników. W tym celu
podzielił on kupę swoją na dwie części: połowa miała na czele watażkę
Żurbę a drugą połową miał dowodzić sam Szwacz-ka. Z takim zamiarem
obydwaj wyruszyli ku Błoszczyńcom. Założywszy sobie główną
kwaterę w Fastowie, zrobił stamtąd wycieczkę do Brusiłowa, gdzie był
klasztor ojców trynitarzy, z których jeden pozostawił nam
smutny opis rzezi i wypadków zaszłych w tem miasteczku.
„Pierwszy zajął to miasto hajdamaka Szwaczyszynem zwany
(Szwaczka) — mówi pamiętnikarz — bo matka jego szyła
koszule podobnym łotrom”. Zdaje się że Szwaczka pochodził także z
niedalekiej okolicy. Napad ten miał miejsce 14 czerwca 1768. Zakończył
się on zupełną ruiną klasztoru. Hajdamacy wyła-mali drzwi przemocą,
kościół i klasztor zrabowali doszczętnie, a obrazy i posągi
powrzucali do wody. Niektóre posągi wstawili pod koła młyńskie,
tak że dla gawiedzi urządzili w ten sposób wesołe widowisko.
Mnichów pozabijali i rozpędzili. Czterech z nich zdołało
schronić się do Kijowa.
(...)
W grudniu r. 1768, gdy już trwogi hajdamackie uciszyły się niby,
wypadek zgromadził w miasteczku Borszczajówce pod Kijowem, w
zajeździe monasterskim kilku Kijowianów. Między nimi był także
miejscowy mnich Łopuciński. Nie wiadomo z jakiego powodu, dość że
rozpoczęła się pijatyka na dobre, w której i pokorny mnich
udział przyjął niepośledni. Gdy wszyscy podpili, zaczęto dla fantazji
strzelać z pistoletów i samopałów. Gorzałka, która
kurzyła się im w głowie, i zapach prochu obudziły rycerskie wspomnienia
i rozmowy. Śród pijatyki i strzelania przypomnieli sobie że w
święto Poczęcia Panny Maryi w pobliskim polskim miasteczku
Ihnatówce będzie wielki jarmark, i że byłoby dobrze urządzić tam
rabunek. Mnich Łopuciński zachęcał pijanych hultajów,
utrzymując, że jest to rzecz łatwa i warto rzeczywiście wyrżnąć tam
Żydów i Lachów. Niedługo trwały narady, zwiększono
jeszcze towarzystwo swoje ochotnikami i na furmankach w asystencji
mnicha wyruszono w drogę. Pod Białogródką był posterunek
rosyjski. Tu zatrzymali się wszyscy na odpoczynek w majętno-ści
monasterskiej i u mnicha-ekonoma wypili jeszcze „do
należytości”. Przyłączył się do nich i młody pop z
Białogródki. Wyjechał wszakże wcześniej przed hajdamakami i
wcześniej na jarmarku się zjawił. Wiedział on o całej wyprawie.
Świerz-biał go język wygadać się, ale nie wygadał się. Odezwał się
tylko wobec znajomych Żydów: „Cośbym wam powiedział, ale
nie mogę; obaczycie sami”. Niedługo na to czekali. Hajdamacy
musieli wszakże przejechać przez granicę. Posterunkiem dowodził
porucznik Larski, znany powszechnie z tego, że nigdy się nie
przetrzeźwiał, z tej też racji garnizon w Białogródce był bardzo
wyrozumiały dla hajdamaków.
Gdy się przed rogatkami zjawiła kupa z przeszło dwudziestu, z mnichem na czele, pół pijanych, podoficer zamiast uderzyć na nich, doniósł Larskiemu że hajdamacy idą. Porucznik leżał w łóżku pijany. Na tę wiadomość nie podniósł się nawet z łoża, skinął tylko ręką i powiedział: Niech idą! Żołnierze, widząc dokąd pójdzie ta wyprawa, nie tylko w niczym nie przeszkadzali, lecz wypożyczyli im nawet swoje spisy i strzelby. Tak tedy, uzbrojeni w broń rosyjską, wesoło wyruszyli do Ihnatówki. Tu spotkali się znowu z popem białogrodzkim, który hajdamakom, idącym na rzeź i rabunek, dał swoje błogosławieństwo. Łatwo można sobie wyobrazić, co się stało na jarmarku, gdy uzbrojeni pijani hajdamacy wjechali na rynek. Kto tylko żył, począł uciekać. Hajdamacy oświadczyli jednak, że oni nie chcą grzeszyć i „prawosławnego narodu” rżnąć nie będą. Czynność swoją rozpoczęli od przeczytania ukazu, pozwalającego rznąć szlachtę i Żydów. Wręczono ów ukaz jakiemuś diakowi, który go śród rynku zgromadzonemu prawosławnemu ludowi na głos przeczytał. Potem dopiero rozpoczął się rabunek i morderstwa. Przede wszystkim rzucono się do piwnic, wytoczono beczki z gorzałką i zaczęli pić kto tylko chciał i ile chciał i dopiero pijani hajdamacy z pijanymi jarmarcznymi hultajami rozpoczęli mordownię. Gdy w Ihnatówce wyrżnięto wszystkich, hajdamacy kolejką odwiedzali wsie sąsiednie: Horenicze, Łuczankę, Petrasze, Nekrasze i i in., gdzie rzeź i rabunek sprawiali. Rozbestwione hajdamactwo pastwiło się w sposób ohydny i przekraczający granice uczuć ludzkich.
Jakiś Nestor, parobek klucznika cerkwi w
Białogródce, polanem zabił leżące pod karczmą żydowskie dziecię
w powiciu. Przedtem już zamordowano matkę tego dziecka. Ów
Nestor tym samym polanem, którym dziecko zamordował, począł bić
zimnego już trupa matki. Inne sceny, równe tylko co opisanej
grozą, powtarzały się bardzo często i opisywać je byłoby to krew do
krwi dodawać. Bohaterem tych rzezi i pijaków, pobłogosławionych
na rzeź, był jakiś Zając, który się nazwał Szwaczką. Ponieważ
imię to było głośne w Fastowie i okolicy, w ten sposób
oszukańczy usiłowano stworzyć koło renomowanego watażki większą partię.
Prawdziwy Szwaczka, jak wiemy, był knutowany i z Kijowa wysłany. Cały
napad na Ihnatówkę i świadome podsunięcie Zającowi nazwiska
Szwaczki były już dawno ukartowane. Na trzy tygodnie przed rzezią
ekonom monasterski i horodniczy białogrodzki w jednej osobie
przygotawiał grunt do udania się zamiaru. Rozgłaszał on o tym, że
carowa kazała Szwaczkę wypuścić z „pod karaułu”, obdarzyła
go tytułem pułkownika i dała mu władzę rżnąć Lachów i
Żydów. Na dowód swej łaski odebrała od
generał-gubernatora kijowskiego, który knutował Szwaczkę i rwał
mu uszy i nozdrza, dwa ordery, a oddała je Szwaczce. Ten sam mnich
bogobojny namówił Zająca — jak się domyślać można,
posiadającego także rwane nozdrza i uszy — do przyjęcia na siebie
nazwiska Szwaczki i do wycieczki na jarmark ihnatowiecki.
(...)
Z Byszowa Bondarenko nie poszedł na południe, na Fastów, gdyż
tam gospodarował Szwaczka, ale cofnął się na północ i pociągnął
na Andrijówkę do Różowa. W Andrijówce zamordowali
jakąś szlachciankę, którą nieznany chłop przywiózł do
watażki, ale nim padła pod nożami hajdamac-kimi, dwa dni ją trzymali
przy sobie. Stąd już podążyli do Różowa. Mieli jednakże drogę
wy-tkniętą dalej na północ przez Makarów i Dymir w głąb
lasów poleskich. W Makarowie zatrzymał się dłużej. Tu czuł się
bezpieczny, bo nie było żadnej obrony. Na wieść o zbliżeniu się
hajdamaków do Makarowa, wszyscy uciekać poczęli. Na samym
wjeździe jednak spotkali się z rodziną żydowską, która nie
zdołała uciec. Składała się ona z ojca, matki i trojga dzieci —
chłopców. Nawrócono ich do miasta. Oni też padli pierwsi
ofiarą. Na grobli zamordowali Żyda i dwóch synów, a z
matką i jednym synem podążyli dalej. Żydek błagał o litość. Obiecano mu
darować życie, z warunkiem, że zastrzeli własną matkę. Żydek nie wahał
się długo — zastrzelił. Czyn ten tak się podobał Bondarence, że
odważnego Żydka obiecał ochrzcić i wziąć do usług do swojej osoby. W
Makarowie wymordowano wszystkich Żydów i siedmiu
szlachciców. Gdy zabrakło na miejscu ofiar, rozesłano za nimi
chłopów po okolicy. Zgromadzonych oddawano pod noże hajdamackie
w Makarowie, innych posyłano do Szwaczki do Fastowa, który za
szlachciców, a osobliwie za szlachcianki, płacił. Z tej też może
racji chłopi niechętnie Bondarence oddawali swoje ofiary, a woleli
prowadzić je do Szwaczki. Tak odprowadzano do niego z Makarowa trzy
panny Strutyńskie i jakąś wdowę. Jaki los je spotkał — nie
wiadomo. W Makarowie siedząc, nawiązał Bondarenko stosunek przyjazny z
popem dymirskim, a skutkiem tego stosunku było to, że watażka do Dymiru
się udał. Pop odwiedzał Bondarenkę w Makarowie, używając diaka swego za
furmana. Narady bywały długie i częste, ale pozostawały w tajemnicy dla
diaka.
(...)
Najgłośniejszą sławę zjednali sobie czterej watażkowie, których
działalność hajdamacką rozpatrzyliśmy pokrótce, zatrzymawszy się
z Żeleźniakiem razem na drodze z Łysianki do Humania, ażeby ten okres,
od połączenia się z Gontą, rozpatrzeć oddzielnie. Wypada nam jeszcze
zastanowić się pokrótce nad zagonami hajdamackimi pomniejszych
watażków. Wspomniałem już niejednokrotnie, że więksi watażkowie
rozsyłali na strony niewielkie oddziały, z kilku, kilkunastu, rzadko
więcej ludzi złożone. Tego sposobu prowadzenia wojny nauczyli się
Kozacy i ich następcy hajdamacy od Tatarów. Około dwóch
trzecich pozostaje przy głównym tabo-rze, a jedna trzecia,
dzieląc się na małe hufce, rozlatuje się na 8 do 10 mil w około po
wsiach i miasteczkach, otacza je i zabiera mieszkańców —
kobiety, dzieci, bydło, konie, owce, sprzęty rozmaite, zabijać tych
tylko, którzy się bronią. Hajdamacy o tyle byli gorsi od
Tatarów, że zabijali bezbronnych. Można wszakże o nich to samo
powiedzieć co Beauplan mówił o Tatarach: nie wychodzą by się
bić, lecz by pustoszyć i łupić. Tacy zwykli łupieżcy bądź odrywali się
od większych watah, bądź własne watahy niewielkie tworzyli, rabując i
mordując bez miłosierdzia. W domu trudnili się najpodlejszym
rzemiosłem, a wziąwszy nóż hajdamacki w ręce, hulali i stroili
się tylko za zrabowane pieniądze, ro-zumiejąc pańskość i wolność w
bezbrzeżnej swawoli. Wyliczymy tu kilku znaczniejszych watażków,
których nazwiska zapisane postały w księgach sądowych lub w
pamięci ludzkiej.
W okolicy Kozackiej Doliny i Łysianki gospodarował jakiś Nos, rabując wsie sąsiednie. Iwan Czorny był atamanem watahy Żeleźniaka, miał zaledwie ośmiu ludzi pod swoją komendą i z nimi pustoszył Smilańszczyznę (...) Iwan Romanczenko grasował w Czerkaszczyźnie. Spólnicy jego wypraw zeznawali, że zajmowali się przeważnie rabunkiem bydła włościańskiego i włościan — co sami włościanie zeznali. Remeza przywędrował spod Międzyrzecza do wsi Werbowca i tu sformował sobie niewielką watahę z tym „jeżeli się nie uda”, można będzie przesiedlić się do Hetmańszczyzny i wstąpić do pułku „pikinierów”. Gdy się wszakże kupa zwiększyła, a nie było jej czym karmić, zrabował przede wszystkim Werbowiec, a stamtąd ruszył pod Papużyńce. Tu zaatakowany został przez nadwornych Kozaków humańskich i w potyczce życie położył. Jeremi Łupuł rabował w Humańszczyźnie zarówno szlachtę i Żydów jak włościan, a życie swoje bohaterskie zakończył w więzieniu w Kodni. Bohun i Dżurdża, znęceni pożarem ukraińskim, przywędrowali aż z Hetmańszczyzny i bawili się rabunkiem w okolicy Łysianki. Wasyl Szełest kręcił się w Smilańszczyźnie. Podanie ludowe wiąże nazwisko jego z początkiem Koliszczyzny. Wybitnej roli jednak w ruchu hajdamackim nie odegrał. Miał on przyjść z Siczy z dwoma przyjaciółmi, Gnidą i Łuskonogiem. Gnida został w łebedyńskim monasterze, Łuskonoh poszedł do moszeńskiego, a Szełest został „posłusznikiem” w motroneńskim monasterze. Tu robił zapasy broni i odzieży dla hajdamaków. (...) Dużym rozgłosem odznaczył się watażka Mykita Moskal, dzięki nie wielkości swojej watahy, lecz awanturze osobistej. Wiadomość o nim przechowała tylko Kodniańska. Rozpoczął on działalność swoją zdała od centrów ruchu hajdamackiego, na własną rękę. Szczegółów o nim, jak i o większości równych jemu awanturników, braknie zupełnie. Zjawia się on nagle we wsi Malinkach, niedaleko Pohrebyszcz. Majętność ta, należąca do rodziny Krzyżanowskich, była w dzierżawie u jakiegoś Grabowskiego. Gdy doszedł do niego słuch o rabunkach i rzeziach hajdamackich, zamyślał zapewne umknąć i w tym celu popakował do skrzyń wszystko, co miał najlepszego.
Okoliczność ta zwróciła uwagę „gromady”, krzywym okiem patrzącej na dzierżawcę i zażądała od popa miejscowego, który był skłonny owe skrzynie biednego dzierżawcy przechować u siebie, ażeby tego nie robił. Taki wrogi nastrój gromady nie zapowiadał nic dobrego. Gdy pop odmówił usługi, Grabowski zawiózł rzeczy do lasu i tam zakopał. Był jednak ktoś ciekawy, który to wszystko widział. Ów Mykita Moskal dowiedział się o wszystkim od włościan malinkowskich, z którymi porozumiewał się. Malinki wówczas były głuchą, bezbronną wsią. Watażka wyczekał do chwili, gdy Grabowskiego w domu nie było, a na gospodarstwie pozostała młodziutka jego bratanica ze starą ciotką. Na bezbronny dwór napadł Mykita, a piękna siostrzenica Grabowskiego od razu wpadła mu w oko. Zatrzymał ją przeto w areszcie, a furmanki folwarczne wysłał do lasu po rzeczy. W gromadzie miał chętnych pomocników. Ochotnicy pojechali i w krótkim czasie przywieźli z lasu skrzynie. Watażka rozgospodarował się w domu, co się zowie. Kazał porozbijać skrzynie, wyjął stamtąd ubranie męskie i kobiece i rozpatrując się w tych skarbach, powziął zamiar — godny hajdamaki. Niedługo myśląc, oświadczył spłakanej i przestraszonej dziewczynie, że się z nią ożeni. Ubrał się sam w najpiękniejszy kontusz i kazał ubrać pannę młodą. Ale — była przeszkoda.
Trzeba było przechrzcić najprzód pannę
młodą na „prawosławije”. Robił sobie, co chciał, nikt mu
nie przeszkadzał. Gromada, prowadzona zarówno sympatią jak i
obawą, ażeby watażka przez zemstę, w razie oporu, nie splądrował i z
ogniem nie puścił wsi, witała Mykitę chlebem i solą. Oczywiście
obrządku dokonał pop miejscowy Hryhor Pilipowicz. Watażka nie
zadowalniał się wcale przechrzczeniem panny młodej, ale pragnął jeszcze
dokonać tego obrządku i na staruszce ciotce. Kobiety stawiły
opór. Trzeba było trzymać je przemocą. Starą ciotkę trzymali
przeto Prokop Hołowka ze starą popadią, a pannę — jeden z
hajdamaków i młoda popadia. W ten sposób dokonano chrztu
i sakramentu małżeństwa. Po czym dopiero rozpoczęła się uczta poślubna.
Gorzałki było pod dostatkiem zarówno w piwnicy arendarza jak i
posesora. Hajdamacy hulali z malinkowskimi chłopami. Piwnica
Grabowskiego była także zaopatrzona w wina. Na smakach Imć pan Mykita
niedobrze się znał, ale próbował wszystkie gatunki: butelki z
winem, które mu nie smakowało, rozbijał. W czasie takiej uczty
watażka wystąpił z mową: „Pańszczyzny — mówił
— już robić nie będziecie; żyto i wszelkie zboże zbierajcie na
własną korzyść, siano koście tylko dla siebie; świnie pańskie możecie
kłóć i jeść, wiele chcecie”. Gromada ogromnie cieszyła się
z tego że posiada już „inszych paniw”.
(...)
Jakiś Maksym, Zaporożec, grasował na Polesiu z Płyhanenką i Saczkiem.
Stefan Głowacki rabował włościan w Szpole i Bohusławiu. Klim Szczerbina
robił wycieczkę z Kijowa do Motowidłówki i brał udział w rabunku
Trylisów. Wyliczać wszystkich było by to stratą czasu. Ponieważ
jednak do tych drobnych watażków nie wrócimy, należy
pod-nieść rys jeden wspólny im wszystkim, to jest bezbrzeżną
lekkomyślność i rozhukanie ich, dające się pohamować tylko siłą. Owo
pragnienie Nieżywego pozostania „panem” bodaj przez dzień
jeden jest rysem moralnym wszystkich watażków, a dodać należy,
że „państwo” rozumieli tylko w znaczeniu wyuzdanej swawoli.
O ile można zorientować się w planie ruchów hajdamackich, miał
on na celu podniesienie całej ludności ukraińskiej przeciwko
„panom i Żydom”. Byłby to powrót do tradycji
Chmielnickiego, z tą różnicą, że jako oparcia dla tych
zamia-rów nie było już wojska kozackiego. Trzeba je było
stworzyć z tłumu czerni. Ażeby zaś czerń pociągnąć za sobą, należało
rzucić takie hasło, które by instynktom tłumów
najbardziej odpowiadało. Nie mogło wystarczyć samo wezwanie niezna-nych
zupełnie ludzi do rżnięcia Lachów i Żydów, trzeba było
tym tłumom dać jeszcze jakieś realne zadowolenie. Takim był bezkarny
rabunek i bezkarna swawola. Dzięki słabości państwa polskiego i
intrygom politycznym stało się to możliwe.
Watahy hajdamackie, które rozpoczęły swoją
działalność na wiosnę roku 1768, z kotła czehryńskiego rozbiegły się w
różne strony, zwiększając się po drodze żywiołem miejscowym.
Żeleźniak tedy udał się na Humań, Nieżywy na Kaniów, Szwaczka na
Fastów. Inne watahy wyruszyły w kierunku Bohu w
województwo bracławskie i na północ Kijowszczyzny. Szły
one zupełnie tatarską metodą: główny oddzialik postępował linią
wytkniętą, a małe zagonki, nieraz z kilku hajdamaków złożone,
rabowały i mordowały na skrzydłach. Walka była o tyle trudniejsza, że z
każdym zagonem trzeba było osobną staczać bitwę, lub gdy jeden zagon
rozpraszał się, na drugi tylko przypadek mógł naprowadzić. Każdy
watażka, dowodzący zagonem, działał niejako samodzielnie, stąd popłoch
szerzył się po całym kraju.
(...)
Rzeź humańska
W jednym z poprzednich rozdziałów mówiliśmy o
Humańszczyźnie w ogóle i o tych warunkach istnienia fortecy w
Humaniu, jakie stworzyła dla niej wola Potockiego. Teraz musimy jeszcze
słówko powiedzieć o topografii ówczesnego Humania.
Miasto, jak i dziś, leżało na lewym brzegu rzeczki Humenki, zwanej
także Humanką albo Umanką, która, pomiędzy Pieniążkowem a
Berestowcem początek wziąwszy, płynęła do Humania, a otaczając
przedmieścia i wzgórza miastowe linią wężowatą, wpadała do
Jatrania, dopływu Sinej Na wiosnę krwawego roku 1768 Humań przedstawiał
się jako punkt dostatecznie obronny i posiadał garnizon piechoty z 600
żołnierzy złożony, którym dowodził porucznik Lenart, jako też
milicją z Kozaków, składającą się z piechoty i konnicy, pod
dowództwem dwóch pułkowników, Obucha i
Magnuszewskiego. Milicja była przeznaczona do uganiania się za
włóczęgami i rabusiami stepowymi, a garnizon pod wodzą Lenarta
trzymał straże na bramach i w więzieniu, które zawsze było
przepełnione hajdamakami. Oprócz otoczenia forteczki wysokimi
palisadami, posiadała ona wewnątrz miasta jeszcze jeden umocniony
posterunek: był to dwór gubernatorski. Otoczony on był
również palisadą i posiadał cztery wielkie narożne baszty. W
jednej z tych baszt na górnym piętrze miał swoją pracownię
inżynier Szafrański, przysłany przez wojewodę do zrobienia
pomiarów, gdyż właśnie Potocki, na życzenie ks. biskupa Ryłły
księży unickich. Był to człowiek już nie pierwszej młodości, żołnierz z
profesji, który służbę swoją odbył w wojsku Fryderyka II. W
obrębia forteczki nie było studni, a co dziwniejsze, nikt nie pomyślał
wcześniej o tym, ażeby się w wodę na wypadek potrzeby zaopatrzyć. Na
wiosnę dopiero roku 1768 poczęto ją na gwałt kopać, wybrawszy do tego
miejsce koło Ratusza — nadaremnie jednak kopano: natrafiono na
grunt kamienisty, ale źródła nie było. Wspominam o tym fakcie
dlatego, że stał się on później dla oblężonych jeżeli nie
przyczyną, to przyspieszeniem klęski.
Gdy się z wczesną wiosną rozniosły echa o tym, że
jakiś Żeleźniak, otrzymawszy błogosławieństwo od ihumena
motroneńskiego, począł grasować w Smilańszczyźnie, w majętnościach ks.
Jana Lubomirskiego, równie obszernych jak Humańszczyzna.
Mładanowicz przywołał pułk kozacki znad Siniuchy do Humania i w pobliżu
rozłożył go obozem, razem z piechotą. Tymczasem przez Żydów
przychodziły niepokojące wieści i odbijały się o uszy Ciesielskiego,
który siedział jeszcze w Humaniu po załatwieniu sporu między
Mładanowiczem a Gontą — jako pełnomocnik Potockiego.
Mówiono, że Gonta miewa porozumienie z hajdamakami i że już nad
Siniuchą leżącego, próbowano go zjednać dla Żeleźniaka.
Wówczas sprzeciwił się temu starszy setnik Duśko, człowiek
roztropny, który do tego ręki przykładać nie chciał. A na
szczęście cieszył się mirem u Kozaków. Gdy mu plan połączenia
się z Żeleźniakiem przedłożono, wręcz odpowiedział że: „siedem
niedziel byłoby waszego panowania, a siedem lat będzie wieszania i
ćwiartowania”. Duśko wszakże umarł na stepie. Ciesielski,
przelękniony, wysłał gońca z żądaniem powrotu Gonty. Posłuszny setnik
przyjechał. Przybyłego kazał Ciesielski okuć w kajdany i nazajutrz
wyprowadzić pod szubienicę w zamiarze powieszenia. Tu się w całą sprawę
wmieszała kobieta — pani pułkownikowa Obuchowa. Poczęła upewniać
Ciesielskiego co do wierności Gonty, tak zaręczać, tak przekonywać, że
jest niewinny, że darowano mu życie. Ten dowód przyjaźni
zapamiętał sobie Gonta. Należał on do tych, którzy bodaj litość
w krytycznej chwili wzbudzić w sobie mogą. Piękny trzydziestokilkuletni
mężczyzna, gładki z damami, wykształcony, jak się zdaje, w polskich
szkołach, nie ustępował żadnemu szlachcicowi.
Gdy pochód Żeleźniaka już się objawił wyraźnym kierunkiem,
powołani Kozacy obozowali pod Humaniem. Podejrzenia co do Gonty musiały
być słuszne, gdyż i w obozie stojąc, także miewał konszachty z jakimiś
ludźmi, przyjeżdżającymi „z zagranicy”. Widocznie obawiał
się, ażeby go nie przyłapano, gdyż nocną porą wymykał się do swoich
wiosek, gdzie odbywały się jakieś narady. Obuch oskarżył go przed
Mładanowiczem. Gubernator nie okazał ani przenikliwości, ani
stanowczości charakteru w stosunku swoim do Gonty. Nie zdawał sobie
sprawy z niebezpieczeństwa, które wisiało nad Humaniem. Byli
tacy, którzy już wówczas domagali się kary i usunięcia
setnika, ale Mładanowicz wręcz oświadczył, że nieprzekonanego o zdradę
karać nie może. Rozciągnięto tedy nad podejrzanym ścisłą kontrolę, tak
dalece, że śledzono wszystkich, którzy zbliżali się do niego.
Okazało się wkrótce, że Obuch miał słuszność: w obozie Gonty
zjawili się popiwysłańcy z Kijowa z listami. W listach nic nie było
nadzwyczajnego: narzekania na unię, żale z powodu zakazu odwiedzania
pieczar kijowskich i — polecenia się przyjaźni. Aresztowano
popów, ale nic przy nich nie znaleziono, a listy wydawały się
Mładanowiczowi pozbawione znaczenia. Oczywiście, były one tylko pozorem
i mogły nabrać doniosłości jedynie pod wpływem żywych poleceń lub
rozmów. Nie badano wszakże nikogo. Gonta pozostał wolny. Ażeby
zachęcić do wierności popularnego setnika, Mładanowicz dopuścił się
szeregu czynów, które zdradziły nie tylko jego
małoduszność, ale i tchórzostwo
(…)
Około dziesiątej rano dnia 17 czerwca w poniedziałek przed św.
Janem pikieta dała znać, że zbliża się jakieś wojsko. Szafrański
wybiegł na swoją basztę i począł przez lunetę przypatrywać się. Zdało
mu się, że Gonta z pułkiem wraca. Na tę radosną wiadomość tumult zrobił
się w mieście. Radość wszakże trwała niedługo. Szafrański obserwował
ciągle zbliżające się wojsko. Po kilku minutach przyglądania się
dostrzegł inną jeszcze kupę, nie mającą charakteru regularnego wojska,
przybraną w różnobarwne stroje. Tu już nasuwały się podejrzenia,
które wkrótce wyjaśniły się zupełnie, gdy Szafrański
dostrzegł przyjacielskie zachowanie się Gonty z jakimś — jak się
zdawało — dowódcą widzianej kupy. Owym towarzyszem Gonty
był Żeleźniak. Wszelkie nadzieje rozwiały się. Zawiadomiony o tym
Mładanowicz kazał alarm uderzyć i stanąć pod bronią. Stanęły regiment,
Kozacy i milicja zielona. Gubernator jeszcze nie wierzył w zdradę
Gonty, bo go nie dostrzegł. Tymczasem kupy hajdamackie zbliżały się do
miasta od strony Grekowego Lasku i Nowego Miasta. Przejście było dość
wąskie między szpitalem a jarem prowadzącym do Humenki i wałami
fortecznymi, a jednak tym przejściem sunęły się do bramy kupy
hajdamaków. Mładanowicz kazał dać ognia, ale strzały poszły
górą i szkody żadnej nikomu nie uczyniły. Zdaje się że i
puszkarze byli w porozumieniu z hajdamakami. Wówczas Mładanowicz
sam stanął przy harmacie, wymierzył działo i dał ognia, —
przejście całe zasłał trupami. Kilka wystrzałów oczyściło
zupełnie drogę przed miastem. Hajdamacy cofnęli się za wały. Kanonada
szła dalej nie dla obrony bynajmniej od hajdamaków, bo ukrytym
za wałami kartacze nie szkodziły wcale, ale dlatego tylko, ażeby
sygnalizować pułkownikom czas uderzenia z tyłu, stosownie do planu
powziętego. Było to ostatnie złudzenie Mładanowicza. Około godziny
piątej przed wieczorem przekonał się dopiero, że z Żeleźniakiem jest i
Gonta. Ujrzawszy go i domyśliwszy się z przyjacielskiego zachowania się
z watażką że zdradził, tak się czynem własnej łatwowierności przeraził,
że zbladł i mowę stracił. Oparłszy się o bramę milczał, — nie był
zdolny wydać żadnego rozkazu. Lenart wziął na siebie obronę miasta,
przejętego strachem panicznym.
Rzeź pod Grekowym Laskiem, gdzie zbiegła się z różnych
kątów ludność taborem się rozłożyła, już się rozpoczęła —
a liczono tam około 8 tys. ludzi. W mieście zaczęli się byli wszyscy
zbroić. Rozdawano broń każdemu, Żydom nawet rozdawano samopały i
pałasze, a ci, którym palnej lub siecznej broni zabrakło, do
długich drągów przymocowywali sobie kosy. Na wspomnienie klęski
łysiańskiej męstwo przez chwilkę opanowało wszystkich. Rej wodzili
Lenart i Szafrański. Szczególnie ten ostatni rozwinął
nadzwyczajną energię i był jednym z tych, którzy tylko w obronie
i stanowczości widzieli ratunek. Stanął z Mładanowiczem przy bramie od
Nowego Miasta, gdy Lenart armatą w bramie od Humenki kierował.
Oprócz tego na wałach stały działka, a przy studniach ulokowali
się Kozacy, szlachta, mieszczanie, Żydzi i studenci ze szkoły
bazyliańskiej. Gdy już wszyscy naocznie przekonali się o zdradzie
Gonty, kobiety przestraszone rzuciły się do modlitwy i do
kościołów. Ksiądz Kostecki z proboszczem miejscowym chodzili z
procesją po mieście, błagając Boga o miłosierdzie i zmiłowanie.
Obnoszono uroczyście posąg Matki Boskiej, ks. Kostecki, rektor,
zapowiedział gotowanie się na śmierć.
Pierwszego dnia hajdamacy nie atakowali miasta — zajęci byli
rabunkiem taboru i rzezią. Nastąpiła noc ciężka dla wszystkich, pełna
przestrachu i trwogi — noc bez księżyca, ciemna, głucha.
Skorzystano z tej ciemności i piechota wszystka, milicja zielona,
dragoni, a nawet garnizon z włościan złożony i służba dworska kozacka
przeszli gromadnie do obozu hajdamackiego. W ten sposób miasto
zostało zupełnie bez regularnej obrony. Ci, którzy nie mogli
wyjść przez bramy, przeskakiwali przez palisady i uciekali do Gonty. W
Humaniu pozostali tylko szlachta i Żydzi. Ranek (osiemnastego czerwca)
był smutną zapowiedzią końca: w mieście nie było żołnierza, broni i
wody. Z braku wody wiśniakiem, miodem, piwem gaszono pragnienie —
jakie to skutki pociągnąć mogło za sobą, łatwo było przewidzieć. Ci,
którzy zostali zamknięci w fortecy, potracili głowy zupełnie i
niezdolni byli ani do armaty ani do ręcznej broni. Trunki różne
jednych pozbawiły przytomności, drudzy ogarnięci rezygnacją wobec
nieuniknionej śmierci, szli do kościołów i synagogi szukać
moralnej pociechy. Nic dziwnego że noc ta była nocą niepokoju i
rozpaczy. Hajdamacy, zająwszy obóz szlachty i Żydów pod
Grekowym, sami się w nim rozłożyli, ucztując i hulając po hajdamacku.
Czuli się zupełnie bezpieczni. Starszyzna i Kozacy bankietowali, a
gorzałki miodów i wina mieli ze sobą pod dostatkiem,
bankietowali z całym bezpieczeństwem oczajduszów, którym
dzień dzisiejszy wystarcza za całe życie. Konie pasły się przed obozem.
Lenart, dowiedziawszy się przez szpiegów, po chłopsku
przebranych, że spojeni Żeleźniak i Gonta w pobliskim folwarku nocują,
spróbował jeszcze raz szczęścia. Prosił Mładanowicza, aby
pozwolił zrobić wycieczkę zapewniając że mu się uda wyrżnąć pijanych
hajdamaków, jako też Gontę, Żeleźniaka i wszystkich
„naczałów” zbuntowanego chłopstwa. Mładanowicz nie
przyjął tej propozycji. Nie tracił nadziei, że zdoła jeszcze błaganiem
i przekupstwem złagodzić zdradę.
Rano tedy zwołał kahał Żydów, kazał im naładować na bryki
atłasu, adamaszku sztukami, sukien cienkich, płócien i zawieźć w
prezencie dla Żeleźniaka i Gonty, prosząc o miłosierdzie. Watażkowie
przyjęli to wszystko, co im nie przeszkodziło wszakże zaatakować miasto
ze wszech stron. Gonta wydał rozkaz sprowadzenia z najbliższych okolic
Humania chłopów ze wsi z siekierami i kazał im podrębywać
palisady. W tym samym czasie czerń hajdamacka jak szarańcza oblegała
miasto, strzelając z samopałów, a Gonta sam we własnej osobie
jeździł dokoła miasta, krzycząc: Poddawajcie się, nic wam nie będzie.
Na znak przebaczenia i pokoju uwiązał do dzidy białą chustkę i tak
jeździł. Mładanowicza zachęcał również do poddania się, grożąc w
przeciwnym razie okropną zemstą.
Sprawą obrony kierowali Szafrański i Lenart. W ostatniej chwili
Szafrański doniósł Mładanowiczowi że zabrakło kartaczów.
Teraz trzeba się było już ratować układami. Zdaje się że Gonta wiedział
o tym, że oblężonym braknie kartaczów. Mładanowicz pod wpływem
takiej ostateczności zdecydował się znowu na pertraktacje z Gontą. W
tej to zapewne smutnej i beznadziejnej chwili oblężeni postanowili
odegrać przed setnikiem ostatni akt przebiegłości wojskowej.
Mładanowicz zażądał widzenia się z Gontą. Postanowiono, gdy Gonta się
zjawi, udawać że się chce do niego strzelać. Tej roli miał się podjąć
Szafrański. Gdy zwycięski setnik przybliżył się do bramy w kilka koni
od strony Nowego Miasta, Szafrański ujął w rękę zapalony lont i udawał
że chce strzelić. Zgromadzona przy nim szlachta i Mładanowicz nie
pozwalali mu. Taką sztuczną lojalnością chciano ratować sytuację.
Inaczej niepodobna sobie wytłumaczyć zachowania się Mładanowicza
— łatwowiernego, wahającego się, trwożliwego, pełnego
lekkomyślnej nadziei aż do ostatka i pozbawionego stanowczości. Było to
w jego duchu. Nie mogąc ratować miasta siłą, pragnął je ratować
fortelem.
(…)
Gonta przedkładał gubernatorowi, że ma przed sobą wojsko
gwarantki kraju, Katarzyny imperatorowej, — ulec mu przeto musi.
Może i sam w to wierzył. Wiara we własne szczęście oślepiała go.
Zdawało mu się że pod nowym sztandarem — carowej — dosłuży
się większych zaszczytów niż w milicji nadwornej. Żeleźniak go
bałamucił fałszywymi ukazami. Przedkładał też rzecz całą tak, jak sam
rozumiał. Na dowód, że ruch hajdamacki popiera sama carowa,
kazał przed Mładanowiczem rozwinąć chorągwie, na których z
jednej strony był wyszyty portret imperatorowej, na drugiej ukaz
szukania i rozpędzania konfederatów. Na zapytanie Lenarta co
myślą z nimi robić, Gonta odpowiedział: „W ręku jestem wojska
Imperatorowej”. Lenart, znać już poprzednio porozumiawszy się z
Mładanowiczem, zawołał: „Poddajmy się; na chleb i na sól
prośmy”. Rogaszewski nalegał jeszcze, aby strzelić do Gonty,
upatrując w tym wszystkim co mówił setnik, nową próbę
oszukania oblężonych. Mładanowicz nie pozwolił, opierając się na
przyrzeczeniu, którego pragnął dochować; położył się na armacie,
ale i tą powolnością nie uratował siebie i miasta. Wywołało to
oburzenie przeciwko niemu. Mładanowicz zrezygnowany, podniósł
się z armaty i powiedziawszy: „Radźcie sobie; ja idę do kościoła
i oddaję się Bogu, bo tylko Bóg naszym ratunkiem” —
odszedł. Takie zachowanie się jego odebrało wszystkim ducha i chęć do
obrony. Z tej chwili zamieszania skorzystał także Lenart i zdołał
umknąć z miasta. Co się z nim stało, jako też z Szafrańskim,
którzy stali na stanowisku do ostatniej chwili — nie
wiadomo.
Gdy działa przestały strzelać, bramy były wolne od ostatnich
obrońców, ludność w przerażeniu rzuciła się, jedni do
kościołów, a drudzy do synagogi — hajdamacy wtargnęli
bezkarnie do miasta.
Zanim przejdziemy do skreślenia tych strasznych i ciężkich chwil,
jakich zgromadzeni w fortecy i mieście doznali, musimy zastanowić się
nad pytaniem: jaką siłę zdołali zgromadzić hajdamacy pod Humaniem i
jakimi siłami rozporządzali oblężeni? Rozmaite krążyły pod tym względem
wiadomości, a często sprzeczne. Lippoman utrzymywał według świadectwa
Kwaśniewskiego — które podzielali inni — że pod
Humaniem było przeszło cztery tysiące zbrojnych i mających działa
hajdamaków, a drugie tyle, rozproszonych po zagonach w
najbliższej okolicy, bądź rozbiegło się bądź nie stanęło do taboru.
Moszczyński pisał o 30000 hajdamaków. Są to liczby stanowczo
przesadne. Strach ma wielkie oczy. Ci, którzy patrzyli z
wałów miasta na tabor kozacki i na włóczących się pod
miastem hajdamaków, nie zdawali sobie sprawy z tego, kto należy
do watahy Żeleźniaka, a kto do tych, których Gonta spędził z
całej okolicy do podrębywania palisady. Spróbujemy na podstawie
posiadanych materiałów obliczyć najprzód żołnierza
broniącego Humania. Krebsowa i Paweł Mładanowicz powiadają zgodnie, że
w mieście był garnizon składający się z 600 ludzi, którymi
dowodził Lenart. W tej liczbie było 300 dragonii. Oprócz tego
była tzw. milicja nadworna dla obrony kraju od hajdamaków, na
czele której stał Obuch, jako pułkownik, i tzw. milicja zielona,
wybrana z ludności wiejskiej i przeznaczona dla konfederatów.
Jak wielka mogła być milicja nadworna? Krebsowa powiada, że w
Humańszczyźnie było do 2000 Kozaków. Ale zważywszy, że
Humańszczyznę składało pięć guberni, z których targowicka i
mohylewska (nad Dnieprem) były największe i potrzebowały dużej obrony,
możemy liczyć bez błędu, że miały milicję po 300 Kozaków, razem
zatem 600; dwie mniejsze po 200 — czyli 400, co czyniło łącznie
1000 Kozaków. Na Humań mogło przypaść około 1000, —
zważywszy że było dwóch pułkowników i czterech
setników. Paweł Mładanowicz w pamiętniku swym powiada, że
Bendziński, komisarz jeneralny dóbr radziwiłłowskich, przyjechał
ze Spiczyniec z żoną, siostrą Mładanowicza, i do forteczki humańskiej
500 Kozaków przyprowadził . Zatem liczba Kozaków
nadwornych zbliżała się do podanej przez Krebsową.
Ponieważ żaden z pamiętnikarzy nie wspomniał o tym, ażeby do Humania
przychodziły milicje z innych guberni, a do Krystynopola szło corocznie
300 Kozaków, wynika z tego, że Obuch nie mógł mieć więcej
pod swoją dyspozycją nad 800. Wiedząc, że do taboru hajdamackiego
uciekła piechota, milicja zielona jako też służba wewnętrzna i Kozacy
radziwiłłowscy, możemy teraz obliczyć ilość wojska jaką rozporządzał
Żeleźniak pod Humaniem — zatem miał: 500 milicji nadwornej, 600
piechoty, około 200 milicji zielonej i 500 Kozaków
radziwiłłowskich, czyli razem około 1900 żołnierzy. Własne jego siły
były znacznie mniejsze. Z Medwedowskiego lasu wyszedł mając tylko 30
hajdamaków przy sobie, był w Bohusławiu, Czerkasach, Orłowcu,
Łysiance, skąd Kozacy nadworni przychodzili do niego; licząc że z
każdego z tych miasteczek wyszło tylko po 100, wypadnie 400; przybyło
dobrowolnie około 200 i tyleż było w zagonach — co czyni razem
około 800. Połączywszy wszystkie siły przeto, mógł mieć około
2600–2700 żołnierzy pod swoim i Gonty dowództwem. Liczba
ta zgadza się ze wskazówkami, podanymi przez
współczesnych Zaporożców. W tym duchu dał relację na
zeznaniach w Kuszu Zaporoskim Kozak Ławryn Kontarzej, będący pod
Humaniem w chwili, gdy Żeleźniak już po połączeniu się z Gontą tam
obozował. Od tego samego świadka wiemy, że watażka posiadał 30
chorągwi, 15 dział, a chwalił się przed nim, że „generał rosyjski
Kreczetnikow dziękował mu pisemnie za to, że Humań zrujnował, a
żydów i Lachów w pień wyciął”.
Teraz możemy przejść do samego aktu rzezi Humania, aktu, któremu
równych pod względem barbarzyństwa niewiele naliczyć można.
Gdy Mładanowicz, zrozpaczony i bez nadziei odszedł od bramy po rozmowie
z Gontą, udał się do kościoła farnego, gdzie już cała rodzina była
zgromadzona, mianowicie: matka jego, żona, siostra, córka
Weronika, syn Paweł i drugi młodszy Adam, przy piersi mamki. Był tu
także nauczyciel domowy Pawła, Chmielewicz. Mładanowicz wszedłszy,
powiedział że się widział z Gontą, że nie ma nadziei na ratunek —
trzeba umrzeć. Nic innego przeto nie pozostaje, jak polecić się opiece
Boga. Gdy ostatni obrońcy odbiegli od armat lub zrezygnowani odeszli, a
więc wszelka obrona ustała, hajdamacy rzucili się ze wszech stron na
miasto. Kto żył, tłoczył się do kościoła, dokąd wpadła zgraja
Kozaków, ale kościół był tak pełny że wcisnąć się nie
mogli. Wówczas jeden z nich, stanąwszy na progu, wyciągnął jołom
i krzyknął: „Wspomahajte!” Kto tylko co miał przy sobie
dawał — dawano worki ze złotem, bransolety złote, sztuki złote i
srebrne, różne ozdoby kobiece, słowem, co kto drogiego miał,
oddawał. Wtem przed drzwiami kościoła stanął Gonta. Kozak zbierający
jałmużnę, odwrócił się do setnika i rzekł: „Pięknie
wypraszają się Lachówki; trzeba im przebaczyć”. —
„A cóż z tobą będzie, jeżeli im przebaczysz?”
— odpowiedział setnik. Tymczasem z kościoła zdołali wyciągnąć
Kozacy całą rodzinę Mładanowicza i ustawili przed progiem. Gubernator
próbował jeszcze przemówić do rozsądku i
obowiązków Gonty, przypominając mu dowody łaskawości już
odebrane i te które_ mógłby odebrać gdyby obronił
majętności wojewody.
(…)
Wtem Gonta krzyknął, ażeby wyprowadzono z kościoła resztę rodziny
gubernatora. Mładanowicz, wrzuciwszy do kieszeni Weroniki woreczek, w
którym było kilkaset dukatów, pozostał jeszcze na progu
kościoła, ażeby się pomodlić. Nikt nie chciał wyjść pierwszy. Poczęto
ofiary gwałtem wyciągać. Chwytano je pojedynczo i ustawiano przed
kościołem. Weronikę Mładanowiczównę, gdy iść nie chciała, pchnął
jakiś Kozak w bok spisą, — upadła i byłaby może nie wstała wcale,
gdyby spisa ześlignąwszy się po żelazie sznurówki, nie zadała
jej tylko głębokiej rany. Leżącą na ziemi porwał hajdamaka za włosy i
na dziedziniec wyciągnął. Gonta przypatrujący się tej scenie oświadczył
że tylko cztery rodziny ocaleją: Mładanowicza, Rogaszewskiego,
Markowskiego i Obucha. Pierwszym wyciągnięto Rogaszewskiego.
Obietnice Gonty były tylko łudzeniem nieszczęśliwych. Sam go
własnoręcznie natychmiast zamordował, wymawiając, że nie pozwalał na
zasiedlanie wsi. Gdy nareszcie oderwali od modlitwy Mładanowicza i
stawili go przed Gontę, setnik odezwał się, ażeby wszyscy z jego
rodziny przy nim stawali, gdyż daruje im życie. Gubernator prawie
nieprzytomny zapytał Chmielewicza, czy są wszyscy? Brakło matki
Mładanowicza, staruszki która niezadługo przed rzezią ze
Spiczyniec przyjechała. Mładanowiczowa wróciła do kościoła po
matkę, ale tam już rzeź sprawili hajdamacy, — zastała ją
zamordowaną, leżącą u stóp ołtarza. Wyszła tedy z kościoła, lecz
na dziedzińcu natknęła się na szalejących hajdamaków; jeden z
nich pchnął ją nożem i trupem położył. Widząc to panie towarzyszące
jej, uciekać poczęły i schroniły się do zamku, niegdyś mieszkania
gubernatora. Dwadzieścia wschodów prowadziło do zamku. Tu
zmęczone i przelęknione kobiety usiadły na chwilę. Zamek już był
splądrowany.
Mładanowicza z synem Pawlusiem kazał Gonta zaprowadzić do mieszkania
zamożnego mieszczanina Bohatego, u którego sam stanął kwaterą.
Gubernator wyprosił sobie do asystencji Kozaka, który by go
przed łotrującymi hajdamakami bronił. Jakoż szedł przed nim Kozak
krzycząc do spotykanych: „Nie zaczepiaj”. Tak doszli do
domu Bohatego, gdzie Mładanowicz usiadł na zydelku i prosił Gontę, aby
mu kazał żonę przyprowadzić, na co otrzymał wiadomość z ust jego, że
już nie żyje. Droga, którą szedł Mładanowicz była wysłana
trupami. Trupy były obdarte ze wszystkiego, tak dalece, że na
niektórych nawet koszuli nie było. Hajdamacy przelatywali z
końca w koniec. Krzyk, hałas, płacz, ogólne pomieszanie i trwoga
dodawały barw temu strasznemu obrazowi. Dzieci, wybiegające na ulice,
hajdamacy brali na spisy i z dzikimi okrzykami podnosili do
góry. Mieszkańców, którzy się w domu zamknęli,
wypędzano, a wypędzanych chwytano na spisy. Rannych i nieżywych
tratowały konie, potrącali hajdamacy. Widok ten niemym uczynił
Mładanowicza. Gonta zwrócił się do niego z wesołą twarzą i
rzekł: „Patrz, panie podstoli, jak hulają!” Hajdamacy
poczęli się cisnąć na dziedziniec, a dowiedziawszy się kogo mają przed
sobą, obelgami i żartami obsypywać go poczęli. Gonta widząc to, kazał
wszystkich zaprowadzić do alkierza, w którym blisko 30
osób skupiło się, mówiąc że tu będzie bezpieczniej. Około
godziny drugiej po południu przyszedł Kozak i, otworzywszy drzwi
alkierzyka, wywołał Mładanowicza na nowo do Gonty. Wyszedł z nim także
syn Pawluś. Na dziedzińcu przy przyzbie stał koń Gonty, ubrany w
pistolety, nakrycia adamaszkowe, aksamitne, atłasowe, złotem haftowane,
na których błyszczały naszycia srebrne, złote i brylantowe. Po
jednej stronie stali Kozacy, po drugiej Żeleźniak i Gonta.
Mładanowicz usiadł na przyzbie. Do siedzącego zbliżył się Gonta z
zapytaniem: „Gdzie schowałeś pieniądze?” Gubernator
odpowiedział że nie chował wcale, z obawy aby go nie męczyli — na
co mu donośnym głosem a gniewnie krzyknął setnik, ażeby się rozbierał.
Mładanowicz wstał z przyzby blady, oparł nogę o Gontowego konia i podał
Kozakowi but do zdjęcia. Miał na sobie żupan peruwianowy na białym tle
z zielonymi kwiatami, kontusz sukienny popielaty, pas turecki w karpią
łuskę haftowany, białą aksamitną konfederatkę drobnym krymskim
barankiem sut bramowaną. Kozak, zdjąwszy but, zerwał konfederatkę z
głowy Mładanowicza, na swoją włożył, a własny kapszukowaty jołom
wcisnął na głowę gubernatora. Gonta gniewnym głosem znowu
powtórzył pytanie o „hroszi”. Pawluś, przeczuwając
czym się to zakończyć może, rzucił się do nóg Gonty w milczeniu.
Gonta zrozumiał o co chodzi i kazał odprowadzić jego w inną stronę,
ażeby na męczenie i śmierć ojca nie patrzył. Dał mu do obrony Kozaka
imieniem Szyło, który go zaprowadził do ratusza i tam siedzieć
kazał w tym miejscu, gdzie składano zrabowane rzeczy. Na jednej kupie
leżały żydowskie spódnice, na drugiej złoto i srebro, na innej
ogromne stosy miedzi. Jedni przynosili zrabowane rzeczy, inni wdziewali
na siebie po pięć i sześć kontuszów, kilkoma robronami konie
nakrywali. Gdy jedni znosili rzeczy i ubierali się, inni odbywali
polowanie na ludzi, strzelając do nich z pistoletów, biorąc na
spisy lub zarzynając nożami. Ten i ów przyskakiwał do Pawlusia,
aby go zamordować, ale rozkaz Gonty powtarzany przez Szyłę,
powstrzymywał ich. Do wtóru tym wszystkim scenom, na
które patrzył, odzywały się działa.
Pawluś, przestraszony, prosić zaczął aby go zaprowadzono skąd
przyszedł. Gdy wrócił przelękniony, Szyło pocieszał go, że
będzie żyć sam i jeszcze jeden z obecnych — ten, kogo sobie
wybierze. Gdy to usłyszano wszyscy poczęli wyciągać do Pawlusia ręce z
wołaniem, ażeby ich wyprosił od śmierci. Pawluś wybrał Chmielewicza,
profesora swego. Szyło zaraz obydwóch poprowadził do cerkwi,
ażeby ochrzcić, tłumacząc że inaczej żyć nie mogą. Trzeba było przejść
przez rynek zawalony trupami. Okna w domach były wybite, książki,
piernaty powyrzucane, a pierze z rozprutych piernatów pokrywało
trupy. Szli potrącając o nie lub przestępując, a kiedy się wzdrygali,
przewodnik zachęcał ich tym że to „soromnyi tiła, ne prawosławnoj
wiry”. Tu spotkał się z siostrą Weroniką. Chrzest ów miał
się odbyć w cerkwi św. Michała przed zamkiem.
Gonta pragnął ochrzcić całą rodzinę Mładanowicza, pozostałą jeszcze
przy życiu. Rodzina ta zgromadzona była we dworze. Posłał po nich pan
setnik z poleceniem przyprowadzenia do tej samej cerkwi dla dokonania
obrzędu prawosławnego chrztu. W gronie tych kobiet znajdowała się
Konstancja Jankiewiczówna, siostra rodzona pierwszej żony
Mładanowicza, Joanna Mładanowiczówna siostra jego, 16-letnia
panienka, Dorota z Mładanowiczów Bendzińska, Weronika
Mładanowiczówna, córka gubernatora 18 lat mająca,
późniejsza Krebsowa, i wiele innych.
Gdy je pędzono do cerkwi, Konstancja Jankiewiczówna opierała
się. Kozak asystujący jej powiedział, że trzeba „perechrestytysia
na naszuju wiru”. Słowa te obudziły w niej żywą wiarę i zachęciły
do męczeńskiego oporu. „Raz jestem chrzczoną —
odpowiedziała — dwa razy chrzczona być nie mogę”. Hajdamaka
nie bawił się w dogmaty; na dowód że ma rację, uderzył ją w
twarz kilka razy. „Bij — rzekła — zasłużyłam za
grzechy moje”. Opór Jankiewiczówny podniósł
zapał religijny innych. Hajdamaka poleciał do Gonty i oświadczył mu, że
jest jedna Lachówka, która wszystkich buntuje. Gonta
wzburzony cały przypędził do zamku. Zastał ją modlącą się głośno:
„Boże! Pozwól mi umrzeć w tej wierze, w jakiej urodziłam
się!” Zbliżył się do niej gniewny i w łeb uderzył obuszkiem
żelaznym. „Gińcie, zawołała, razem ze mną! Nie ma piękniejszej
śmierci, jak umrzeć za wiarę!” Gonta drugi raz ją obuszkiem
uderzył i skrwawił mocno. Padła twarzą ku ziemi; Gonta pogruchotał jej
głowę własnoręcznie, a inny hajdamaka przybiegłszy rozciął jej głowę
toporem na dwoje.
Przykład męczeńskiej prawie wytrwałości zachęcił do oporu inne,
które wolały śmierć raczej niż profanowanie na sobie sakramentu
chrztu. Zginęły równocześnie: Joanna Mładanowiczówna,
Dorota Bendzińska i w. in. Do cerkwi powleczono tylko na pół
żywą Weronikę Mładanowiczównę, pokrwawioną i pokaleczoną, gdzie
zeszła się z bratem Pawlusiem i Chmielewiczem. Przed cerkwią czekał na
ten dziwny orszak pop starzec siwy; stał na progu i łzy padały mu z
oczu. Hajdamacy krzyknęli na niego, aby obrzędu chrztu dokonał.
Przelękły zapytał: a gdzież kumowie? Kumami będą Gonta i Żeleźniak
— odpowiedziano. Nie mógł się opierać; pokropił tylko
przytomnych święconą wodą, odmówił modlitwy — i na tym
poprzestał.
Chrzest innych odbywano z większą uroczystością: kładziono nagich do
wanny, ustrzygano włosy i kazano wyklinać „lackuju wiru”.
Po tym wszystkim kazano nowoochrzczonych odprowadzić do kordegardy
— tej samej, z której zbóje uciekli do Żeleźniaka.
Stamtąd nazajutrz kazał Gonta przyprowadzić wszystkich do domu
Bohatego, a po kolei przed sobą i Żeleźniakiem stawać. Przyszła
najpierwsza pani Obuchowa i otrzymała odpowiedź: „Budesz
żyty”; potem Weronika Mładanowiczówna —
„Budesz żyty”; następnie Pawluś — i ten usłyszał tę
samą pocieszającą odpowiedź. Żeleźniak, głaskając go, dodał:
„Moja wże detyna”. Na ostatku przyszła kolej na
Chmielewicza; ten równie krótki, ale inny posłyszał
wyrok: „Ne budesz żyty”. Wszyscy przytomni poczęli prosić,
ale obydwaj bohaterowie chwili byli niewzruszeni. Wdała się z prośby
Obuchowa — i zdołała uzyskać ułaskawienie; w ogóle piękny
setnik humański tak był zawsze dla niej miękki, że to wszystkich uwagę
na siebie zwracało. Gonta, wzruszony prośbami pułkownikowej,
odpowiedział: „Będziesz żyć Chmielewiczu, ale zostaniesz diakiem
w cerkwi Preczystej”.
Gdy z taką zimną krwią rozdawał śmierć i życie tym, z których
łaski niedawno jeszcze korzystał, wyszedł z izby, nagle zbladł i
stanął. Opodal, w kilka szeregów ułożone na ziemi, leżały
malutkie dzieci, było ich może sześćdziesiąt — mówi
naoczny świadek tej sceny. Wszystkie pomordowane i odepchnięte ze
wzgardą, gdy prosiły o życie dla siebie lub dla rodziców. Czyjaś
ręka, litościwa czy zbrodnicza, ściągnęła je razem i długie szeregi
ułożyła. W zwierzęciu obudził się człowiek. Dzieci kazał uprzątnąć, a
trupy w mieście pozbierać — ale trudno było rychło wypełnić ten
rozkaz. Pawluś miał zawsze do obrony Kozaka Szyłę. Gdy Gonta, poruszony
rzezią niewiniątek, odjechał z Żeleźniakiem, Pawluś z przydanym sobie
Kozakiem poszedł na miasto. Niepokój go pędził z miejsca na
miejsce. Gdy przez rynek przebiegał z Kozakiem, natrafił na trup ojca
— i poznał go. Leżał odarty ze wszystkiego, w koszuli tylko, z
głową całą i odkrytą; na gardle widać było cięcie noża jak gdyby kto
nitką pociągnął. Gdy chciał przypatrzyć się do ojca, Szyło popchnął go
i krzyknął ażeby się cofnął. Odstąpił i poszedł ku ratuszowi. Tam
Turcy, których hajdamacy oszczędzali, z litości dawali mu po
garści orzechów, fig, migdałów — tym się tylko
żywił. Zasłonięty opieką Szyły chodził po mieście i do dworu przyszedł;
tu go odnalazł Chmielewicz i jęli się razem do przyglądania
papierów. Wybrali co ważniejsze listy; chociaż się Szyło zżymał,
ale hajdamacy odebrali je po drodze i do pieca, w którym chleb
się wypieka, wrzucili.
Równocześnie z tymi męczarniami, jakie przebyła rodzina
Mładanowiczów, odbywały się saturnalia hajdamackie w całym
mieście. Gdy rodziną gubernatora i najbliższym jego otoczeniem zajęli
się sami hersztowie, nad innymi znęcali się setnicy i czerń. Z
równym barbarzyństwem i dzikością, jakich widzieliśmy przykłady,
mordowano duchowieństwo i Żydów. Z osobliwą zajadłością uderzono
na duchowieństwo katolickie i unickie. Gdy tylko hajdamacy wpadli do
miasta, Żeleźniak natychmiast kazał otoczyć strażą kościół
farny, kaplicę bazyliańską i szkołę żydowską, do której tłumy
tłoczyły się. Piękna cerkiew przy kolegium bazyliańskim także nie uszła
zbrodniczej ręki. Do kościoła wpadł w czasie mszy jakiś hajdamaka,
wstąpił na ambonę, począł lżyć wszystkich obecnych i wyśmiewać obrzędy
religijne. Jednych obdzierano do naga — powiada
współczesny pisarz — drugich siekierami rozcinano,
trzecich rozstrzelano, innym nożami, dzidami, drągami śmierć zadawano,
włóczono za włosy sędziwych starców, kobiety publicznie
gwałcono, niemowlęta rozdzierano.
Trudno opisać dzikość, rozbudzoną chciwością, podniecaną ciemnotą
religijną i wyuzdanie swawoli, nie krępowanej żadnym jasnym dążeniem
politycznym. Przy takim rozpasaniu się namiętności wychodziła na jaw
nie tylko zupełna niedojrzałość historyczna tłumów hajdamackich,
żądnych krwi i złota, ale uderzało raczej upośledzenie moralne, gdy te
tłumy nie zdołały wysunąć na czoło ani jednego rozumnego i świadomego
celu przewodnika.
Opamiętanie przychodziło za późno i miało charakter
otrzeźwienia. Jaki chaos panował w tych głowach, można powziąć pojęcie
z tego co się wyrywało przez pijane usta. Jedni włócząc się po
ulicach i mordując krzyczeli: „Ne choczymo szoby buła
laszyna”, a drudzy odpowiadali „Nie masz laszyny, są tylko
dziewczęta na żony”. Tak samo jak mordowali innych, mordowali się
i lżyli siebie wzajemnie. Dzikie były, jak całe to społeczeństwo,
sposoby poznawania „laszyny”. Kto nie umiał pacierza
cerkiewnego, nie umiał żegnać się po grecku, nie mógł chłeptać
gorzałki ciepłej z miodem, nalanej do miski, kto nie posiadał śniadej
cery, czyli „prawosławnoho tiła”, uważany był za Lacha
— i ginął.
Nie tylko szlachta, która się schroniła do Humania, księża,
dzieci, kobiety, młodzież szkolna również padła ofiarą
hajdamackiego barbarzyństwa. W szkołach bazyliańskich i innych było w
Humaniu na on czas przeszło 400 młodzieży uczącej się. Gdy wszyscy, kto
mógł, uciekać poczęli z południowo-wschodniej części
Kijowszczyzny i chronić się do tej nieszczęsnej forteczki kresowej,
młodzieży pozwolono rozjechać się do domu; przeszło 200 jednakże
zostało w mieście, którzy z rozmaitych powodów nie mogli
odjechać. Syn Gonty w wigilię dopiero podstąpienia pod Humań
hajdamaków odjechał do domu. Ci wszyscy bądź zginęli marnie,
bądź rozproszyli się po wsiach okolicznych, ratując życie. Tradycja
miejscowa pokazuje dotąd studnię na rynku, tę samą z której wody
wydobyć nie mogli, jako grób owej młodzieży bazyliańskiej. Ci,
którzy uciekli, rzadko wracali do domu. Włócząc się po
lasach i żywiąc się dzikimi jagodami i czereśniami, sami przychodzili
do chłopów i pozostawali u nich jako pastuchy i parobcy, lękając
się powrotu do domu, a może przekładając nędzne życie nad śmierć. Długo
jeszcze po owej strasznej rzezi rodzice poszukiwali swoich dzieci a
dzieci rodziców — nadaremnie.
Żydzi największą może ponieśli klęskę, bo dla nich żadnej litości nie
miano. Była to walka w całym tego słowa znaczeniu rasowa, gdzie jedna
rasa starała się drugą zniszczyć i wytępić doszczętnie. Takie
zabarwienie miały rzezie Żydów. Z ust wszystkich
mieszkańców miasta — mówi współczesny
pamiętnikarz żydowski — słychać tylko jęki i łkania. Takiego
strasznego i smutnego płaczu nikt nie słyszał od stworzenia świata.
Tysiące Żydów zamordowano, a malutkie ich dzieci wiązano razem i
rzucano na ulice pod kopyta końskie.
Trzy dni strasznych i trzy nocy trwała krwawa uczta hajdamacka; przez
trzy dni wytaczano krew z ludzi, a gorzałkę i miody z piwnic — i
upijano się nimi. Potem dopiero nastąpiła chwila może rozwagi i
uspokojenia, może przestrachu przed własnymi czynami, — dość że
gwałty zmniejszyły się (…) Nastąpiły hulanki w
obozie, na które watażkowie zapraszali niedobitków
rodziny Mładanowicza. Kto tylko ocalał spoza rodziny, szedł na
podarunki dla Moskalów, Zaporożców i zapewne
Turków, których hajdamacy, jako związanych przymierzem z
Rosją, oszczędzali. W ten sposób dostały się do rąk Moskali
cztery siostry Lenartowicza, o którym bliższych wiadomości nie
posiadamy, i cztery Żydówki; innych zabierali Zaporożcy. W
Humaniu pozostali tyko jakaś pani Rzewuska, Obuchowa, Pawluś, Weronika
i Chmielewicz, wszyscy mieszkali na przedmieściu Rakowce. Tu schroniła
się także mamka z najmłodszym synem Mładanowicza Adasiem przy piersi.
Rozbitki byli w ciągłej trwodze i niepewności życia, tylko jedna pani
Obuchowa żyła zawsze na oczach wszystkich i „okazale”
— jak mówi współczesny pamiętnikarz. Hajdamacy
rozłożyli się obozem na równinie, niedaleko Grekowego Lasku,
sprowadzili tam niedopite kufy miodu, wina i gorzałki i z całą
lekkomyślnością barbarzyńców, nie dbających o jutro, rozpoczęli
hulać. Co dzień wieczorem obowiązani byli wszyscy ocaleni być w obozie
i tańcować. Do tego tańca przygrywała muzyka na trzech teorbanach, a
Gonta z samą tylko panią Obuchową tańcował. Dzikie te asamble i tańce
— mówi uczestnik — odbywały się o głodzie. Furaże
dla żywienia zgrai hajdamackiej dostarczano z całej okolicy, a
niezależnie od tego co wzięto w Humaniu, przywieziono 150 beczek wina,
miodu i gorzałki. Było przy czym bale hajdamackie wyprawiać.
Większa część trupów pozostała w mieście nie pogrzebionych
— jedni nie mieli czasu grzebać, drudzy uważali że zamordowani są
niegodni spoczywania w ziemi. Co się dało, wrzucono do owej studni, o
której już kilkakrotnie wspominaliśmy, reszta z tego co nie
rozwlekły psy i zwierzęta, gniła na ulicach, zarażając powietrze. Już
kilka dni trwała taka hajdamacka uczta w obozie, po której
niedobitki z rodziny Mładanowiczów wracały do domu, w
niepewności co jutro będzie. Los ich miał się jednak wkrótce
rozstrzygnąć. Pewnego dnia wszedł ktoś do izby w której
mieszkali, i oświadczył że Gonta kazał wyprowadzić „dzieci
komisarskie”. Na dziedzińcu ujrzano obu watażków na
koniach, a dwóch starych włościan, schylało się do nóg
jednego lub drugiego i całowali je. Była to gromada ositniańska i inne,
które przyszły prosić Gontę o oddanie jej w opiekę dzieci
Mładanowicza. Gonta zwrócił się do proszących z zapytaniem:
„Czy chcecie mieć panów?” Odpowiedzieli mu na to, że
komisarz traktował ich jak dzieci chcą jego dzieci wziąć za swoje.
Gonta wobec tego faktu szlachetności, czuł się poniekąd upokorzony.
„Ja nie odbieram — rzekł — od nich wsi ojcowskich,
ale wy nie wykręcicie się od roboty na nich”. Zgodził się oddać
włościanom w opiekę dzieci Mładanowicza, ale pierwej kazał napisać
„ukaz”, mocą którego, oddając dzieci gromadzie w
opiekę, czynił ją odpowiedzialną za najmniejszą krzywdę, wyrządzoną
sierotom, grożąc łamaniem rąk i nóg, paleniem chałup i wsi
całych wraz z ludźmi, którzy w nich będą. Przeczytano ten
drakoński „ukaz”, gromada zaś ositniańska, a za nią inne,
zgodziły się na to. „Bierzcie ich do licha!” —
zawołał niecierpliwie Gonta.
Na drugi dzień zajechały podwody z Ositnej, a na nich Pawluś, Weronika
i mamka z Adasiem odjechały. W Ositnej przebrano ich w chłopskie
suknie, w nocy przechowywano w komyszach. Nad bezpieczeństwem ich
czuwały także gromady kuźminogrobelska, szuszkowska, ositniańska i
sienicka, powtarzając dzieciom że wszystkie te wsie są ich własnością,
gdyż ojciec zapłacił już za nie połowę wartości, a drugą połowę oni
sami zapłacić gotowi. Rozbitki z pogromu humańskiego spędzili tu dwa
tygodnie. W kilka dni wszakże po przyjeździe ich do Ositnej, zdołał
przemknąć się do nich w przebraniu Chmielewicz, który był także
rodzajem rządcy w powyższych włościach i przyniósł im
pocieszającą wiadomość o pogromie hajdamaków przez Kreczetnikowa.
Po usadowieniu się hajdamaków w obozie i balach przy teorbanach,
rozpoczęto podział i sprzedaż zrabowanych rzeczy. Hajdamacy —
powiada współczesny pamiętnikarz — na beczkach w Humaniu
triumf odprawowali. W obozie, z sukien bławatów, futer,
różnego odzienia i wszelkich innych sprzętów, kilkanaście
dużych mogił ułożono, prócz pieniędzy i zegarków,
których niemała była liczba. Srebra połamanego było sześć
skrzyń. Żeleźniak, prócz innych drogich rzeczy, dostał trzy
skrzynie ze srebrem, które, chociaż o wiele więcej były warte,
sprzedał jakiemuś kupcowi do Kijowa za 10 tys. rubli. Resztę srebra i
drogiej dobyczy dostał Gonta. Wszystko inne rozebrali między siebie
łupieżcy. Złoto i srebro dzielili półmiskami i miednicą.
Jedwabne materie rwali w kawały. Koni spędzono stada; powozy
sprzedawano po rublu, szable i pałasze żołnierskie kupcy zagraniczni
płacili po kilkadziesiąt groszy. W obozie kręciło się mnóstwo
kupców moskiewskich, którzy kupowali wszystko za bezcen.
Śród takich hulanek i dzielenia się skrwawionymi szatami
rozpoczęło się coś podobnego do organizacji. Z chaosu bezprawia i
gwałtu poczęły się wynurzać jakieś pragnienia, będące następstwem
niespodziewanego zwycięstwa i wzrostu potęgi hajdamackiej, skutkiem
przyłączenia się Gonty. Już zwycięstwa Żeleźniaka, a raczej rzezie
bezbronnych, nasuwały mu jakieś myśli, które można by uważać za
tradycje Chmielnickiego. Idąc do Humania, już może po złączeniu się z
Gontą, hajdamacy odgrażali się że całą Ukrainę odbiorą od Polski i
wezmą Wołyń i Podole. Gdy się przeto krwawe orgie humańskie zakończyły,
gdy już nie było nikogo do mordowania, hajdamacy zatoczyli tabor. Tu
przy częstych i gęstych salwach armatnich i z rusznic obwołano hetmanem
Maksyma Żeleźniaka, a pułkownikiem Gontę, obu zaś książętami. Żeleźniak
dostał tytuł książęcia smilańskiego; Kozak Ułasenko ustanowiony rządcą
Humańszczyzny. Niedługo wszakże rządził, bo zabrawszy pieniędze na
Wołoszczyznę umknął.
Gromadzenie się pod sztandarem Żeleźniaka licznych, niezdolnych do
niczego, oprócz rozboju i próżniactwa kup, stało się
poniekąd ciężarem. Powtórzyło się teraz to samo co już za
Chmielnickiego uniemożebniło prawidłową walkę i układy o jakiekolwiek
prawa polityczne. Czerń rozhukana na swawoli i rabunku nie dawała się
ująć w prawidłowe i dyscyplinarne kadry, gdyż wielu z nich nie umiało
nawet używać broni. Dziś taka sama czerń, niesforna i hulaszcza,
zaciążyła nad zwycięstwem watażków. Wszyscy próżniacy i
zbóje, zbiegli poddani, gwałtem chcieli być zaliczeni do
Kozaków. Główną władzę dzierżył nad
„wojskiem” Żeleźniak, on też rozpoczął wydzielanie
Kozaków od czerni chłopskiej. Część, którą przeważną
ilość stanowili do niedawna Kozacy nadworni, nazwał wojskiem
zaporoskim, a drugą część odesłał do domów. Ponieważ po wsiach
nie było już „panów”, kazał im robić pańszczyznę na
siebie, na wojsko, a dla pilnowania ustanowił osobnych
komendantów, których obowiązkiem było gospodarstwo
prowadzić, intraty zbierać a prowianty i furaże do wojska dostarczać.
Gdy wieść o zwycięstwach bez bitew i wzmożeniu „wojska”
rozchodziła się po kraju, z różnych najbliższych okolic Humania
poczęli przychodzić przedstawiciele gromad z żądaniem
„naczalstwa”, bo Lachów już nie było. Zeleźniak
posyłał swoich ludzi i dawał im surowe „prikazy” jak się
mają zachowywać i w jakich stosunkach być z nową władzą.
Po wypiciu wszystkich trunków zamierzano dopiero w dalszą
podróż wyruszyć — na Wołyń i Polesie, znanymi drogami, bo
stamtąd sam Gonta pochodził. Gwałtowność Żeleźniaka i zapalczywość nie
znały umiarkowania; on był zwykłym watażką hajdamackim, który
nabrał dopiero znaczenia po połączeniu się z Gontą. Coś mu może świtało
w głowie, ale dzikość i chęć rabunku brały górę nad rozsądkiem.
Inaczej działo się z Gontą. Wychowany w polskiej szkole wojskowej,
obznajomiony trochę z maszyną państwową i jej rozmaitymi sprężynami,
dał się wprawdzie unieść zapałowi triumfów hajdamackich, ale
zmierzywszy głębię przepaści, zrozumiał niebezpieczeństwo i odgadł, że
wyjść z niego niełatwo. Upojenie jego trwało niedługo. Popuściwszy
wodze fantazji kozackiej, zahulawszy się do niepamięci, wytrzeźwiał
nagle. Trwała ta szczęśliwość hajdamacka od św. Jana do Spasa.
Przekonawszy się że nie z wojskiem zaporoskim ma do czynienia, ale
tylko z włóczęgami zaporoskimi, pragnął wymknąć się i ratować
własne życie, ale nie mógł. Spostrzegł, że był pilnowany. Ile
razy wyszedł z namiotu, o północy czy przede dniem, towarzysze
wychodzili także, i gdziekolwiek tylko obrócił się — szli
za nim.
Wszystko to zapowiadało bardzo smutny i bliski koniec. Hajdamacy już
nie ufali sami sobie. Jakoż istotnie cios na nich zbliżał się z tej
właśnie strony, z której najmniej go się spodziewali .....