STRONA GŁÓWNA

Prześladowania unitów na Podlasiu 

Feliks Koneczny

 Fragment książki  "Święci w dziejach narodu polskiego" - Miejsce Piastowe 1937

 

Cios zadany przez rząd rosyjski unii kościelnej stanowił obok upadku powstania listopadowego drugi wstrząs duszy polskiej, bo dla wielu przyczyn uważaliśmy sprawa unii za nasza polską sprawę narodową nie mniej, jak za kościelną ogólno-katolicką. Ponieważ tym razem obszerniej będzie mowa o sprawach unickich, a niejedno byłoby niezrozumiale bez wiadomości, czym się unia różni od prawosławia, pomimo podobieństwa obrządku, trzeba najpierw zwrócić uwagę na te stronę przedmiotu. Jak wiemy z poprzednich rozdziałów, unia brzeska potrzebowała półtora stulecia, zanim przyjęła siew całym państwie polskim. Szerzyła się zwolna. lecz stale, a bez żadnego przymusu ze strony rządów polskich. Społeczeństwo zaś polskie wdało się w tę sprawę o tyle, że bardzo wiele polskiej młodzieży duchownej przechodziło na obrządek słowiański, ażeby unia nie upadla dla braku powołań kapłańskich pośród Rusinów. Nie mając wyboru, przyjmowano do seminariów alumnów ruskich o bardzo a bardzo niskim poziomie umysłowym i nie chcących się uczyć. Co wśród duchowieństwa parafialnego unickiego było lepiej wychowanego, inteligentniejszego i ciekawszego do książki, to wszystko byli Polacy z drobnej szlachty. podobnież było u Bazylianów. O tyle można powiedzieć, że unią nie tylko kierowali Polacy, ale też Polacy ją podtrzymywali i utrzymywali, chociaż znajdowali siew mniejszości. Różne eparchie prawosławne w różnych czasach przechodziły na unię i nie w jednakowy sposób przyswajały sobie zwyczaje Kościoła katolickiego (zwłaszcza w tzw. nabożeństwach dodatkowych, których w prawosławiu całkiem nie ma). Uporządkowało się to wszystko i wyrównało na synodzie zamojskim za Augusta II Sasa. Odtąd w państwie polskim schyzmy całkiem nie było. Kościół unicki obrządku słowiańskiego rządził się w Polsce sam, według prawa kościelnego czyli kanonicznego, tak samo, jak Kościół obrządku łacińskiego, gdy tymczasem prawosławie poddawało się zawsze władzy świeckiej. W Rosji spadla Cerkiew do roli narzędzia władz państwowych. Głową prawosławia był od dawien dawna car. Za panowania Piotra, zwanego Wielkim (1696 — 1725) nastąpiło nowe urządzenie Cerkwi według niemieckich wzorów protestanckich. Wtenczas dopiero zaprowadzono dla popów schyzmatyckich przymus abecadła. Naczelną zaś administracje Cerkwi powierzył car Piotr gronu nazwanemu “Synodem", bo tak zwały się w Niemczech władze protestanckie. Moskiewskiemu synodowi dodano tytuł “świątobliwego". Był to urząd zależny zupełnie od cara, a złożony nie tylko z duchownych, lecz również z osób świeckich, według nominacji carskiej. Działo się to w r, 1721, a odtąd zależność Cerkwi od każdego carskiego skinienia powiększała się z czasem coraz bardziej. Następowały potem caryce, i one także były głową Cerkwi w Rosji.

(...)

 A teraz przenieśmy się myślą z Syberii do Polski, mianowicie do dwóch prowincyj pośrednich pomiędzy Polską zachodnią a wschodnią, na Podlasie i do Chełmszczyzny. Należały te krainy do Kongresówki i dlatego tylko utrzymały się tam resztki unii. Obecnie rząd przestał respektować te granice i zaczął postępować wobec unitów zupełnie tak samo, jak przedtem w Krajach Zabranych. Właśnie w roku 1863 został Siemaszko mianowany członkiem najwyższego (“najświętszego") synodu. Biskup unicki podlaski Szymański i chełmski Kaliński, obydwaj Polacy, zostali wywiezieni w r. 1866 w głąb Rosji. Kiedy ks. biskup Kalinski zmarł we Wiatce tego samego Jeszcze roku, rząd szukał na jego miejsce stosownego dla siebie odstępcy. Sprowadził z Galicji wschodniej, z unickiej metropolii lwowskiej Rusina, Kuziemskiego, unickiego katechetę gimnazjalnego. Towarzyszył mu na prawosławną apostołkę kolega jego Popeł (po polsku zwany Popielem) i grono innych, ciągle się powiększające, bo rząd carski sprowadzał ich coraz więcej, nie mogąc znaleźć odstępców na miejscu. Cóż za gorliwość schizmatycka wśród duchowieństwa galicyjskich eparchij?! jeden z nich, Bobrjański, również katecheta, zapewniał wręcz o “silnym duchu prawosławnym między naszymi”.

Żyjącym na wygnaniu męczennikom poprzedniego prześladowania pogorszył się los po r. 1863. Np. marszałka Mężeńskiego wystano w głąb Rosji za udział w powstaniu i majątek Jego skonfiskowano; nie mógł tedy ks. Micewicz korzystać z jego gościny, lecz musiał od r. 1867 szukać sobie mieszkania. Siedział przez 19 lat w Szumsku w “pokątne", tj. nie mając osobnej izby, tylko kąt w izbie wspólnej. Bardzo mu dokuczał pop tamtejszy, a tak chciwy, ze odebrał biednemu unicie nawet skórę na obuwie i kazał z niej uszyć buty dla siebie. A wśród urzędników rosyjskich był i taki, który “policzkując, fizycznie apostołował".

Jeszcze gorsze stosunki nastały na Podlasiu i Chełmszczyźnie, bo tam cały lud bronił katolicyzmu i to aż do męczeństwa. Jak poprzednim razem ks. Micewicz odsłaniał nam położenie swymi pamiętnikami, podobnież do tych czasów użyć możemy pamiętników ks. Sieniewicza, proboszcza unickiego w Sworach pod Białą Podlaską, który miał sposobność patrzeć na same początki robót prawosławnych. Ciekawa jest jego notatka zaraz na początku, jako ks. biskup Kalinski zmarł na wygnaniu śmiercią naglą, po wypiciu szklanki herbaty. Widział “ingres" Kuziemskiego do katedry w Chełmie. Kanonicy powitali go w katedrze chełmskiej po polsku; lecz kazanie wygłosił po rosyjsku ów ks. Popeł, Rusin. i już żądało się od księży, żeby kazania wygłaszali po rosyjsku. Kazano im też w pewnych ustępach mszy św. śpiewać od ołtarza według mszału prawosławnego. Wkrótce kazali wygłaszać wszelkie nauki religijne po rosyjsku, a rugowano z cerkwi polskie śpiewy. Bractwa cerkiewne oświadczały, że nie chcą nauk po rosyjsku, a ks. Sieniewicz pisał do władzy w te słowa: “Jeżeliby ks. biskup miał sumienie mi wskazywać, Jakim językiem mam mówić, musiałby powiedzieć, że polskim; tym bowiem myślę i władam i w tym języku pobierałem wszystkie nauki. Prawda, że Ojcu św, nie zależy, jakim językiem mają mówić ludzie do jego owczarni należący, ale my sami, trwający we wierze, w której on nam przoduje, rozmawialiśmy z ludem, głosząc mu w polskim języku kazania, a lud je rozumiejąc korzył się przed majestatem Pana".

Po pewnym czasie wezwał ks. Sieniewicza gubernator siedlecki Gromeka przed siebie. Ta audiencja odbywała się burzliwie, bo gubernator zachowywał się zupełnie według- cywilizacji turańskiej i o mało co nie było prostej bójki. Doprowadził do tego, ze kapłan prosił, żeby go od razu zakuć w kajdany i odwieźć do cytadeli warszawskiej. “Tam wolę się tłumaczyć prostemu żołnierzowi, aniżeli tu znajdować się". Dopiero na te słowa uspokoił się rosyjski gubernator. Z rozmowy zaś długiej i pełnej połajanek warto przytoczyć następujący ustęp: Gubernator zapytuje: “Czy nie wstydzicie się, że w Galicji wszyscy księża wasi mówią w ruskim języku?" —“Tak nie jest. Familie Kurytowiczów i Sarnickich przemawiają do ludu po polsku. Galicję znam, gdyż przez Galicję powróciłem do kraju". Gromeka: “Ja mam wypisanych z Galicji 50 księży i któryś z nich zastąpi Was tu". “Tak jest, bez wątpienia, ale ja nie radziłbym wchodzić z nimi w bliższe stosunki".

Aresztowany później i za dobrą protekcją wypuszczony na wolność, po drodze do Swór odprawia nabożeństwo w Makarówce, wygłasza tam naukę po polsku i to samo powtarza we własnej parafii. Przez ten czas osadzono zaś w karnym klasztorze Bazylianów jego teścia, ks. Jana Welinowicza i teściowego spowiednika, ks. Wasilewskiego. Ks. Welinowicz raz po nabożeństwie w cerkwi bazyliańskiej zaintonował na stopniach ołtarza: “Pod Twoją obronę", a gdy ją skończył... padł martwy z kielichem w ręku. Księdzu Sieniewiczowi powiodło się wraz z kilkunastu innymi przedostać się do Galicji. Był we Lwowie namiestnikiem hr. Agenor Goluchowski, dobry katolik i prawdziwy patriota polski (o którym będzie obszerniej w następnym rozdziale). Powiernikiem i przyjacielem uchodźców unitów był spowiednik Goluchowskiego, ks. Otto Hołyński. Rada w radę, uradzono, że unickie grono kapłańskie powinno jechać do Rzymu, żeby tam Stolicę Apostolską poinformować o stosunkach. W Galicji i tak nie mieli co robić między “swoimi", tj. między ruskimi księżmi unickimi. Przebywał natenczas we Lwowie ów rządowy biskup Kuziemski, bo go sami Moskale wygnali z Chełma, gdzie tylko wstydu narobił rządowi; wolał wtedy powrócić do Lwowa, a mieszkał w pałacu arcybiskupim, “u św. Jura", przy arcybiskupie ruskim Józefie Sembratowiczu. Do Rzymu jadąc, ks. Sieniewicz wstąpił najpierw do Krakowa. Tu stawny kaznodzieja, ks. Zygmunt Golian, dał mu list polecający do ks. Kajsiewicza w Rzymie. Ułożywszy memoriał o tym, co się dzieje w diecezji chełmskiej i oddawszy go właściwej kancelarii, otrzymali audiencję u Ojca św. Piusa IX we trzech (a czwartym był ks. Kajsiewicz). Kiedy wrócili do Lwowa, otrzymał unicki ks. Starkiewicz posadę wikarego w Bełzie, ale przy kościele łacińskim, a ks. Sieniewicz podobnież w Milutynie Nowym, gdzie się znajduje cudowny obraz Pana Jezusa. Tam przebywał przez cztery lata, po czym wielki kapłan narodowy, a późniejszy kardynał ks. Albin Dunajewski, sprowadził go do Krakowa. Został spowiednikiem przy kościele mariackim i był nadto pisarzem Banku Miłosierdzia (fundacji Skargi). Bawiąc we Lwowie “próbowałem — zapisuje ks. Sieniewicz — zbliżyć się do konsystorza greckokatolickiego, by mi wolno było mszę św. odprawiać tam, gdzieby to było pod władzą proboszcza ruskiego. Odpisano mi na to grażdżanką, że oni chcą widzieć, jak ja odprawiam nabożeństwo, a gdy mnie nakłonią do form, w jakich się u nich to odbywa, wtedy dopiero zgodzą się na mą propozycję - Już więcej o nic ich nie prosiłem".

A tymczasem na Podlasiu i w Chełmszczyźnie dręczono lud w najokropniejszy sposób. W zimie wpędzano całą wieś na lody rzeki lub stawów i przez kilka dni o głodzie nie dawano wytchnąć. Wojsko kwaterowało po wsiach na egzekucji całymi miesiącami. Żołnierze bili ludzi do żywego mięsa, a obok stal pop schizmatycki z hostia lub łyżką wina z kielicha mszalnego (bo w obrządku wschodnim komunikuje się pod obiema postaciami) czekając, aż bity zacznie krzyczeć; wtenczas do otwartych od krzyku ust wkładano mu hostię lub wlewano wino mszalne. Niczym wiec dla tych popów znieważenie takie Najświętszego Sakramentu, skoro chodziło o politykę rządową! A kto przy takim biciu przyjął mimowolnie Sakrament od popa, zapisywali go zaraz na prawosławnego. Wiec ludzie... wypluwali. Tymczasem rząd ustanowił hierarchię schyzmatycką w całej Kongresówce, chociaż nie było prawosławnych innych, jak tylko urzędnicy i żołnierze. W Warszawie wystawili na Placu Saskim olbrzymią “cerkiew soborną”, tj. swoją katedrę i z początkiem r. 1875, dn. 25 stycznia. przybył do Białej Podlaskiej arcybiskup prawosławny z Warszawy z istnym tłumem zebranych z różnych stron popów, zęby odprawić uroczyste nabożeństwo schyzmatycko-rosyjskie. Po nabożeństwie szereg popów odstępców ucałował rękę siedzącemu na tronie archiepiskopowi, uznając w ten sposób jego zwierzchnictwo. Przyszła kolej na lud, który ani się nie ruszył. Policja przyciąga ich silą do “carskich wrót" i wtedy odbyła się taka historyczna rozmowa; Archiepiskop zadaje im pytanie: “Więc czy przyjmujecie prawosławie? — a lud odpowiada chórem: “nie przyjmujemy". Chwila ciszy, po czym odzywa się schyzmatycki dostojnik w takie słowa: “Skoro nie chcecie przyjąć prawosławia, przyjmijcie te oto obrazki i krzyżyki, a może być, że one was oświecą i nawrócą". Tego tylko trzeba było władzom urzędowym. Chociaż nie wielu przyjęło obrazki i krzyżyki, w oczach władz już to wystarczyło, by światu ogłosić, że unici “dobrowolnie" przyjęli prawosławie. Ówczesne prześladowanie unitów srogością swą przypomina czasy męczeństwa pierwszych chrześcijan. Od parafii do parafii ciągnęły hordy dzikiego kozactwa, nakłaniając lud do wydania kluczy od cerkwi, do odstępstwa od wiary. Podlasiacy wykazywali bohaterskie męstwo i nieustraszoną stałość, które drogo musieli okupić konfiskatą mienia, żywności, biciem, znęcaniem się, więzieniem, Sybirem, męczeńską śmiercią. Zdarzało się bowiem, że gdy lud otoczył cerkiew i bronił jej przed napastnikami, kozacy dawali do niego regularne salwy, tratowali po nim końmi. Lud wówczas padał na kolana, śpiewając pieśni pobożne! Wybitniejszych obrońców wiary bito na śmierć nahajkami. Bardzo wielu zmarło z otrzymanych ran, lub z nędzy, głodu, zimna w więzieniach i na Sybirze. Prześladowanie przeciągało się lata cale. Postanowiono “opornych" wywozić z kraju w głąb Rosji. Znienacka, w nocy zajeżdżały furmanki, a policja kazała zabierać się w tej chwili, nawet nie dając się pożegnać z rodziną. “A w drodze, gdzie był krzyż święty, to nie dali się przed krzyżem schylić, a jak się schylisz to biją po głowie. A jak nas do tiurmy przywieźli, to jeszcze nas rewidowali i poobdzierali z nas szkaplerze i książki i tylko w jednym odzieniu nas do maszyny (na kolej) gnali. A ludu były tysiące w Biały, i płakali nad nami". Okutych w kajdany wożono z więzienia do więzienia z Biały do Smoleńska, stamtąd do Moskwy, do Niżnego Nowogrodu, skąd statkiem Wołgą do Kazania i Permu, lub przez Rjazań, Orenburg i przez góry Uralskie do Czelabińska, dużo pieszo, aż dotarli do miejsc, gdzie im wyznaczono nowe siedziby. W Orenburgu był jedyny na cały tamtejszy kraj kościół katolicki, ale najbliższych zesłańców umieszczano na dwieście kilometrów od tego miasta; a porozrzucano ich umyślnie po wsiach, posiadających cerkwie schyzmatyckie i ze wsi wychodzić zakazano. Jedna taka grupa miała aż 370 km. do kościoła. Zesłańcy nie chcieli przyjmować nowych sadyb. Często, gdy ich gwałtem chciano tam dowieźć, pokładali się na ziemie, a “naród się schodził i zjeżdżał na dziwy, co z nami będzie". Więc protokoły i raporty, a oni siedzą cały tydzień na polu. “Więc stanowy (starszy z policji) kazał nas powiązać wszystkich, baby i mężczyzn za ręce i nogi i do drabi z wierzchu przywiązać i tak nas zawieźli do tych domów i tam rozwiązali i napisali na tablicach, czyja izba. Wreszcie mówili, ze kto z nas pierwszy pójdzie, to sobie lepszą izbę wybierze, ale my wszyscy leżymy na ziemi pokrwawieni i nikt się nie odzywa. Kiedy odjechał od nas, wtedyśmy powstawali i idziemy w pole. Uszliśmy z pięć stań, kiedy stanowy posyła urjadników do nas i pyta się, gdzie idziemy? A my odpowiadana gdzie oczy poniosą. I znowu wartują ich przez dwa tygodnie; i zerwali most, żeby nie mogli ujść za rzekę, a dla pewności na nowo ich powiązali, aż w końcu rozbili nas po całym świecie osobno". Prześladowanie takie trwało 20 lat i wywieziono unitów około 20 tysięcy.

Dochował się szczęśliwie szereg listów od tych ofiar, przemycanych pocztą pantoflową" przez dobrych ludzi aż do Krakowa i Poznania, gdzie utworzyły się komitety opiekuńcze. Ciekawe są prośby, jakie zanoszą w tych listach. Proszą tedy “choć o pięć różańców i parę katechizmówek". Z wdzięcznością potwierdzają odbiór książek “O Naśladowaniu Chrystusa" i “Droga do zbawienia", a proszą o “Zbiór nabożeństwa św. Franciszka trzeciego zakonu". Dużo im trzeba obrazków i szkaplerzy. Inny prosił o “parę książek, a chciałbym śpiewnika krakowskiego kancjonał i kilka różańców, a nawet parę obrazów". Ciekawa ta wzmianka o śpiewniku krakowskim. Znaczyło to, żeby był w Krakowie drukowany, żeby mieli pewność, że będzie dobry, katolicki na wskroś. Były bowiem druki niby katolickie, ale przemycające zręcznie schyzmę, drukowane staraniem władzy rosyjskiej Jak były dla księży mszały drukowane w Moskwie, podobnież dla ludu rozmaite druki podejrzanej natury. Co krakowskie, to przynajmniej pewne — tak sobie powiedzieli. Zaufanie do Krakowa i miłość do prastarej stolicy królestwa polskiego miały źródło w innych jeszcze sprawach: Pomocą i ostoją w czasach prześladowań byli unitom kapłani polscy łacińskiego obrządku, którzy przeprowadzili całą organizację w tym celu. Jeździli pomiędzy lud prześladowany, pozbawiony własnych pasterzy; z narażeniem życia sprawowali nocami po lasach funkcje kapłańskie, chrzcili dzieci, spowiadali, nauczali, pocieszali. Ażeby brać śluby małżeńskie, przekradali się unici często przez kordon austriacki do łacińskich polskich kapłanów w Galicji, czasem docierali aż do Krakowa; nazywano to też “ślubami krakowskimi". Groziła za nie najcięższa kara, zesłanie na Sybir i rozłączenie przymusowe małżonków; lud jednakże wierny Bogu i Kościołowi nie dbał o to. W pomocnej organizacji polskiego duchowieństwa nieszczęsnemu ludowi odznaczyli się najbardziej Wielkopolanin, ks. prałat Chotkowski, profesor teologii w Krakowie, tudzież ks. Jan Urban, jezuita krakowski, uczony teolog i gorący misjonarz. Unii na Podlasiu i w Chełmszczyźnie bronili tedy sami tylko Polacy, nie unici, lecz lacinnicy. Unici zaś ruscy z Galicji dostarczali właśnie zbirów i katów przeciw temu ludowi. Stwierdźmyż ,że chociaż obrządku greckokatolickiego, był to jednak lud polski. Mamy dowody polskości w ich listach. Jeden np. pisze do dawnych sąsiadów: “Wy bracia kochani, żadnej biedy nie znacie, bo w Polsce żadnej biedy nie ma, ale między nami bieda". Drugi pisze: “O bracia i siostry zostający w Polsce !" Trzeci składa życzenia: “i polecamy was Sercu Jezusowemu, co daj Boże widzieć się z wami na rodzinnej ziemi polskiej". Innym razem czytamy takie słowa: “Oto my nieszczęśliwe wygnance z kraju polskiego", a jeden z nich kończy list do pewnego zakonnika polskiego tymi słowy: “Przepraszam Ojca, że zadaję Ojcu na głowę kłopoty, i całuję Ojcu ręce, jako syn i rodak Polski". Zresztą wszystkie te listy pisane są po polsku, a przysyłali też długie opisy wierszowane, także w polskim języku. A zatem można być nie koniecznie obrządku łacińskiego, lecz również unickiego z liturgią w języku starosłowiańskim — a jednak być Polakiem. I tak bywa dotychczas do dnia dzisiejszego i tak bywało też dawniej. Po wyjaśnienie zajrzy czytelnik z powrotem na str. 44 niniejszej książki. Przodkowie ich przyjmowali chrzest bizantyński i potem wraz z Bizancjum popadli w schyzmę. Lachowie wracali następnie do polskiej Korony, ale prawosławnymi, i dopiero później nawracali się do katolicyzmu, ale pozostali przy obrządku cerkiewnym. Tym tłumaczy się istnienie Polaków unijatów.

Tym się też tłumaczy odmienność charakteru. Ludność ruska nie broniła katolickiej wiary aż do męczeństwa! Sami tylko Polacy nastawiali pierś na rosyjskie strzały za wiarę. Najwięcej takich strzałów padło do ludu we wsi Pratulinie. Trzynastu unitów oddało tam życie w r. 1874 za wiarę św. Obecnie właśnie toczy się ich proces beatyfikacyjny. Lecz w innych wsiach Podlasia i Chełmszczyzny przeszło stu takich samych męczenników przypieczętowało krwią własną wierność wierze św. Wiedzą o tym władze kościelne i u nas i w Rzymie. Na wiosnę 1939 r. postanowiono też przystąpić do wstępnej akcji beatyfikacyjnej także w Drełowie, gdzie padło również dziesięciu męczenników. W r. 1887 doszło do najokrutniejszych gwałtów w Przegalinie i w Rudnie; zaburzenia wybuchły także i w Łomarach i Polubiczach, a nigdzie nie brakło ofiar. Odbywały się atoli rosyjskie misje z kazaniami i nahajkami także jeszcze w krainach z poprzedniego (1839) prześladowania, bo i tam trwali “oporni". Godną szczególnej pamięci jest też wieś Niedźwiedzica w powiecie słuckim w guberni mińskiej (a więc na Białej Rusi), o kilka kilometrów od stacji Lachowicze kolei żelaznej poleskiej, a przy szosie wiodącej z Brześcia do Moskwy. Parafia obejmuje kilkanaście wsi, zaludnionych osadnikami z Mazowsza jeszcze z czasów króla Jana Olbrachta; o polskim pochodzeniu świadczą takie nazwy wsi, jak Lachowicze, Mazurki itp. Dzieje męczeństwa tej parafii zaczynają się w r. 1866. Dookoła kasowano szereg parafii katolickich, kościoły zamieniano na cerkwie, a księży wywożono. Niedźwiedzicę zachowało sobie czynownictwo na ostatek. Najpierw postarano się o zmianę wójta, potem przysłano komisję rządową do nawracania. Ci rozkazali, żeby ludność wybrała dwóch delegatów którzy by się porozumiewali z komisją. Na zachętę, żeby przejść na prawosławie, odparli delegaci w imieniu całej wsi: “Myśmy się naradzili tak: ciało nasze możecie wziąć, ale duszy swej w wasze łapy nie damy". Zaczęło się prześladowanie, nakładanie ciężarów na gminę, ciągle nawiedźmy żandarmów i rozmaite podstępy. Np. objeżdżano wioski i spisywano ludzi pod pozorem, że to rewizja spisu ludności; potem wezwano z kilku wsi starostów (sołtysów), ale takich tylko, którzy byli nie piśmienni i kazano im niby potwierdzić owe spisy przyłożeniem pieczęci. Mniemany spis był jednak prośbą o przyjęcie na prawosławie. Czynownictwu to wystarczało i Niedźwiedzica była uznana za prawosławną; proboszcza ks. Łazarewicza wywieziono, a sąsiednią parafię zawiadomiono, ze pod ciężką odpowiedzialnością nie wolno Niedźwiedziczan przyjmować do kościołów i sakramentów. Prześladowanie coraz gorsze, bo Niedźwiedzica ani myśli o prawosławiu. Jednego 2 owych delegatów, Kolasińskiego, dostawiono gwałtem do popa w okolicy dalszej, w Cimkowiczach, na kurs nawrócenia. Kurs trwał 7 dni, a odbywał się w zamkniętej piwnicy o głodzie. Z trzech innych wsi niedźwiedziekiej dawnej parafii, z Horodyszcza, z Kuleniemów i z Jurzdyki wybrano 50 osób i wywieziono do Potapowicz do urzędu gminnego, gdzie zamkniętych w chlewie strzegł liczny zastęp policji i kozaków. Po dwóch dniach daremnych namów użyto nahajów i używano ich przez 5 dni. Gdy i tak nie zgadzali się na prawosławie, zagnano ich przed cerkiew prawosławną W pobliskim Podlesiu, popychając, tłukąc w plecy pięściami i waląc nahajkami. Lecz za nic nie chcieli wejść do cerkwi. Szewc Józef Anikej bity nahajkami upadł na ziemię, wówczas chwycono go za nogi i w ten sposób wciągnięto do cerkwi. Od strasznego bicia skórę zdarto Piotrowi Andrusewiczowi. Ostatecznie wtłoczono wszystkich do cerkwi. Odbyły się modlitwy i ceremonia przyjmowania na łono prawosławia. Ludzie wyrywali się plącząc i tkając, ale dwóch żołnierzy brało kolejno każdego pod ręce i przytrzymywało, podczas gdy trzeci ciągnął w tył za włosy.

Po odbyciu tej misji uznano ich wszystkich, Jako rzeczywistych prawosławnych i odprawiono do domu. Nieszczęśliwi postanowili jednomyślnie nie poddawać się gwałtowi i bronić się wedle możności. Niebawem przysłano do Niedźwiedzicy całą setkę kozaków, którzy we dwa tygodnie ogładzili całą wieś, a jakich nadużyć dopuszczali się w każdej chacie, trudno pisać. W takich warunkach zdołał jednak Kolasiński wyrwać się i uciec, a korzystając z przyjaźni dobrych ludzi po drodze, dotarł aż do Wilna do generalgubernatora, Kozaków wycofano wprawdzie, ale wkrótce uwięziono na nowo Kolasińskiego z trzema braćmi i dwoma przyjaciółmi. W więzieniu w Słucku przebyli cały rok, trzymani w jednej celi w osiem osób (bo żona jednego z więźniów towarzyszyła mu dobrowolnie z dzieckiem); spędzali czas na wspólnej modlitwie i na śpiewaniu pieśni nabożnych. Na wszystkie namowy i groźby odpowiadali zawsze jednako; “Naznaczcie nam roboty, jakie chcecie, ale zostawcie swobodę modlenia jak chcemy .”   (...)

 

 

Źródło tekstu:

1. F.Koneczny  - "Święci w dziejach narodu polskiego"  - Miejsce Piastowe 1937.