STRONA GŁÓWNA

Hodujemy węża na własnej piersi

 Stanisław Srokowski
Pisarz, poeta, dramaturg, krytyk literacki, publicysta.  W 1945 roku wypędzony wraz z rodzicami z Kresów. 
Brał udział w wielu działaniach na rzecz odnowy moralnej, społecznej i politycznej kraju.

www.srokowski.art.pl

Myślałem, że w problematyce ukraińskiej już mnie nikt niczym nie zaskoczy. A jednak zaskoczył. Mam przyjaciela pedagoga w jednym z prestiżowych gimnazjów Warszawy. I to on opowiedział mi historię krew mrożącą w żyłach.
 

Na razie nie wymieniam nazwy tego gimnazjum, ponieważ sprawa – jak to się mówi – ma charakter rozwojowy. Z przyjacielem wielokrotnie rozmawiałem o dramacie Polaków na Kresach, o przerażających aktach ludobójstwa, o mordowaniu niewinnych ludzi, dzieci, starców, ale zawsze, ilekroć wracałem do tego tematu, przyjaciel dawał mi do zrozumienia, że tamta epoka dawno już minęła i nigdy się nie powtórzy, a my, Polacy, powinniśmy rozwijać dobre stosunki z Ukraińcami, bo to naród, który nauczony tragicznymi doświadczeniami, na pewno nie podda się złowrogiej propagandzie.

Patrzyłem na niego z lekkim wyrazem zawodu. Bo wiedziałem, że ten naród właśnie poddaje się złowrogiej propagandzie nazistowskiej i czyni to ostentacyjnie. I oto spotykam przyjaciela znowu i widzę w jego oczach smutek. Gdy pytam, czy coś się złego zdarzyło w rodzinie, odpowiada, że nie, nic złego się w rodzinie nie zdarzyło, on też jest zdrowy, ale dręczy go pewna myśl, z którą nie może sobie poradzić. Cóż to za myśl, pytam go, a on z opuszczoną głową odpowiada, że nie docenił siły zbrodniczej ideologii Dmytra Doncowa, w którą duża część ukraińskiej inteligencji niegdyś uwierzyła i utworzyła OUN, UPA, by wymordować ok. 200 tys. Polaków. Jakby skruszony, zaczął mi mówić, czego sam doświadczył. Otóż po zakończonej lekcji podszedł do szafki uczniów, w których trzymają oni swoje osobiste rzeczy, czasami książki, podręczniki, zeszyty. I szafki te są otwarte. Każdy może zobaczyć, co one mieszczą. I mój przyjaciel zobaczył rzeczy, które go poraziły. Powiada mi: – Wyobraź sobie, co ja widzę? Zdjęcie polskiej flagi przekreślone mazakiem.

Drugie zdjęcie, na którym widnieje godło Polski, orzeł biały, zbryzgane farbą i poszarpane, a na czoło wysuwa się czerwono-czarna flaga ukraińskich nazistów z czasów wojny oraz portret Stepana Bandery. Własnym oczom nie wierzę – chwyta się za głowę – Podchodzimy do ucznia, do którego ta szafka należy i pytam go, co to wszystko znaczy. A on hardo mi odpowiada: – Jak to co? To kawałek Ukrainy. Ja jestem Ukraińcem i trzymam tam narodowe skarby – tak mówi. – Te skarby? – dopytuję. – Banderę i czerwono-czarną flagę? – Tak – odpowiada bez wahania – to są nasze symbole. Symbole wolnej Ukrainy. Nienawidzę Polski. Polska okupowała Ukrainę. Moją stolicą jest Kijów, a nie Warszawa. – Ale przecież uczysz się w polskiej szkole, w Warszawie!? – z niedowierzaniem ciągnę. – To chwilowa sprawa. Wykorzystamy was, pokończymy studia i wyjedziemy do swojej ojczyzny – już mówi w liczbie mnogiej. – A poza tym, w jakiej tam polskiej szkole? – butnie rzuca. – Niedługo przyłączymy was do Ukrainy. I będziemy wielkim państwem. Mogę panu pokazać mapy, na których wyraźnie widać, jak wielka jest Ukraina. A jak przyłączymy Kraków i Warszawę, będzie jeszcze większa. Mogę panu przesłać emailem filmy o prawdziwej i wielkiej Ukrainie. – Nauczyciel tego słuchał ze zdumieniem, a uczeń na jego oczach wyciągnął z kieszeni niebiesko-żółtą opaskę i nałożył na rękaw. – Widzi pan, jestem Ukraińcem – powiedział. – I co ja mam teraz z tym zrobić? – pyta mój przyjaciel. – Ta sytuacja rozłożyła mnie na łopatki – powiada. – Zrozumiałem, że twoje przestrogi – mówi do mnie – nie są wyssane z palca. Kiedy czytałem napisane przez ciebie felietony i artykuły w „WG”, byłem dość sceptyczny, nie do końca wierzyłem, że masz rację, i że demony zła się odradzają. Nie tylko pomniki Bandery na Ukrainie. I jak piszesz, w Polsce, gdzieś na wschodzie, ale teraz widzę, że odradzają się tutaj, pod moim bokiem, w stolicy kraju, w sercu Polski. I to w umyśle dziecka. Bo ten chłopiec ma trzynaście lat. – No, właśnie, ma trzynaście lat – odpowiadam przyjacielowi. I to nie on sam z siebie zaraził się nazistowską ideologią. Wyniósł ją z domu, może ze środowiska ukraińskiego.

Ktoś musiał mu w głowę wbijać, że Bandera to wzór i bohater. I że słowa, które wypowiadał jeden z ideologów ukraińskiego nazizmu, Mychajło Kołodziński: Trzeba krwi, dajmy morze krwi, trzeba terroru, uczyńmy go piekielnym […]. Nie wstydźmy się mordów, grabieży i podpaleń. W walce nie ma etyki – że słowa te są i dla tego chłopca ważne. – Boję się go teraz – wyznaje przyjaciel. – Nie wiem, jak do niego podejść. Boję się, kto z niego wyrośnie. Z nikim z polskich kolegów się nie przyjaźni. Nie mam pojęcia, do czego jest zdolny – martwi się. I ma rację. A ja zadaję pytanie: Polska wspiera Ukrainę. Dostarcza jej pomoc, którą Kijów wykorzystuje, by zabijać.

Czy polski nadzór pedagogiczny sprawdza, co się naprawdę dzieje tam, gdzie uczą się ukraińskie dzieci? Powiedzmy wprost, to nie one są winne tego, czym się zaraziły. To dom, rodzina, historyczna wspólnota.

W Polsce działają potężne grupy wsparcia. A tymczasem w szkołach wyrastają na naszych piersiach małe żmije, które mogą w nas wpuszczać swój zabójczy jad. Oby nie było za późno, kiedy ich myśli rozwiną się w czyn. A czyn to rzeki krwi. Przestrzegam przed tym.




 Opracowanie strony:  © P.Jaroszczak - Przemyśl 2012