STRONA
GŁÓWNA
Polska, Litwa, Letuwa, Ruś
prof. Feliks
Koneczny
"Państwo i Prawo w Cywilizacji Łacińskiej" - Warszawa 1997 r.
/fragmenty/
WOBEC LITWY I RUSI
Cała ta organizacja państwa i społeczeństwa, przedstawiona w
poprzednich rozdziałach, tyczy się tylko narodu polskiego; lecz nie
żyjemy w izolowaniu, stanowimy część Europy, a do jakiego stopnia
związani jesteśmy ze współczesną historią powszechną, wiemy z
doświadczenia; co więcej, nawet we własnym państwie jesteśmy jakby
wśród narodów.
Normalne poczucie narodowe mieści w sobie prąd dośrodkowy i odśrodkowy;
poszukuje się swojej wyłączności od reszty, lecz także łączności z
resztą. Patriotyzm nie pozbawia patrioty poczucia uniwersalizmu; nie ma
to związku z kosmopolityzmem; nie przeczy się bowiem istnieniu
narodów, lecz zachowując odrębności narodowe, marzy się wiele i
trochę się myśli o czymś uniwersalnym, ponadnarodowym. Tak bywa
zazwyczaj, co wskazuje, że sprawa znajduje się jeszcze w stanie
prymitywności; powinno bowiem być przeciwnie; trochę marzyć a dużo
myśleć.
Mieć w sobie coś ponadnarodowego, coś historycznie powszechnego,
stanowczo trzeba. My niesiemy Europie hasła odrodzenia cywilizacji
łacińskiej i wprowadzenia etyki totalnej. O tym trzeba myśleć realnie,
a nie marzyć; trzeba się liczyć z brutalnością polityczną i działać
wśród niej, na jej tle – bo inaczej nie postąpimy ani na
krok ku ideałom.
Dzieje Polski załamywały się niestety pod naporem wpływów
wschodnich z Litwy i Rusi, aż w końcu zawładnęli Polską
„królikowie” (żydzi) ze Wschodu i dporowadzili
wszystko do zguby. Nie wolno nam popaść na nowo w te bezdroża. Musimy
nasz wschód odsunąć od wpływów na umysłowość polską i od
wpływów na państwo, dopóki cywilizacja łacińska nie
zapanuje między nimi bez zastrzeżeń. Nie brak Litwinów i
Rusinów przekonanych o potrzebie cywilizacji łacińskiej dla
siebie. Niechże się skupią i zorganizują około nas. Letuwini i Rusini
muszą się zróżniczkować na zwolenników Zachodu i Wschodu,
cywilizacja łacińska lub bizantyńska czy też turańska; w rezultacie
tedy na przyjaciół i nieprzyjaciół polskości.
Nie wywierajmy w tym kierunku najmniejszego nacisku. Wiadomo, że
również między nami trafiają się bizantyńcy i głowy
zmoskwiczone, turańskie według wzoru rosyjskiego. Byłoby pożądanym,
żeby się zorganizowali jawnie, jako przeciwnicy
„łaciństwa”. Niechby naśladowali przykład
popleczników cywilizacji żydowskiej (Żydów i
socjalistów), którzy są zorganizowani tak świetnie i nie
krępują się niczym.
Trzeba tylko uświadamiać najszersze warstwy, że każdy należy do pewnej
cywilizacji i że to musi pociągać za sobą pewne skutki. Socjaliści
zostaną oczywiście przy Żydach, lecz szeregi ich przerzedziłyby się
może, gdyby sobie zdali jasno sprawę z zagadnienia cywilizacyjnego. Czy
znalazłoby się zaś dużo Polaków zdecydowanych być jawnie
bizantyńcami lub turańcami. Może przez uświadomienie cywilizacyjne
wzmacniałyby się właśnie hufce „łacinników”.
Cały ogrom trudności, przez jakie przechodzi Polska, pochodzi stąd, że
państwo nasze było i będzie (na długo przynajmniej) tak niejednolitym
pod względem cywilizacji. Tylko sama jedna cywilizacja łacińska stanowi
u nas siłę dośrodkową; odśrodowych jest aż trzy: bizantyńska, turańska
i żydowska, a wszystkie trzy działające na szkodę państwa polskiego.
Wiążą się z tym odśrodkowe dążności polityczne do zakładania własnych
państw. Republika „ukraińska” niemieckiego wyrobu
sporządzona została sztucznie „w pokoju brzeskim” w r.
1917, a gdy zaraz niemal przypadło jej zaniknąć, Piłsudski uwziął się,
by ją wskrzesić. Nie powiodło się. Gdy atoli na chwilę rozpostarła się
na nowo hegemonia niemiecka, toczy się po widnokręgu politycznym znowu
„Ukraina”. Z niemieckich też głów wywodziła sie
republikańska „Letuwa”, lepiej uposażona od losów
niż tamta, bo ciesząca sie poparciem także Rosji.
Nie brak doktrynerów, przekonanych, że odrębność językowa
stanowi zmianę odrębnej narodowości, a zatem dostateczną rację
niepodległości politycznej. Tyle państw, ile języków. Może więc
ustanowić z filologów trybunał międzynarodowy, żeby rozstrzygał,
którzy mają osobne języki, a którzy tylko narzecza?
Kryterium zaś jakie? Leksykograficzne czy gramatyczne? Westfalczyk a
Styryjczyk nie rozumieją się wzajemnie nic a nic; natomiast Polak a
Rusin rozumieją się doskonale. Jakżeż obracają się w niwecz wszelkie
rozumowania filologiczno-polityczne! Chorwaci są odrębnym narodem,
chociaż język mają wspólny z Serbami. Odrębny język posiadają
Flamandowie, Normandczycy, Bretończycy, Walijczycy, Szkoci,
Prowensalowie, niemieccy plattdeutsch itd., itd.. Za dużo byłoby państw
w Europie i za drobne; żadne z nich nie zdołały wystawić armii na
ochronę swej niepodległości.
Zamiast kombinować na próżno (gdyż na pewno bez stanowczego,
niewątpliwego wyniku) ile jest narodów w Europie,
zastanówmy się raczej, czy nie ma rozmaitych rodzajów
niepodległości.
Niepodległości są rozmaite szczeble; całkowita polega na prawie
wypowiadania wojny innym. Niegdyś posiadał taką zupełną niezawisłość
polityczną i odpowiedzialność każdy niemiecki
„Reichunmittelbare”. Jeszcze dawniej każdy rycerz, będący
właścicielem ziemskim, mógł wojować do woli z sąsiadami,
mógł układać koalicje, zwierać rozejmy i stawiać warunki pokoju.
Tak było w Burgundii i we Francji i w Niemczech. Ograniczała to treuga
Dei, propagowana przez Kościół od XI wieku, ale dopieru
Landfriedem cesarza Maksymiliana zakończył z końcem XV w., ten okres
nadmiaru i zbytku niepodległości. W Polsce tego nie bywało.
Niepodległość przysługiwała tylko całemu państwu w osobie króla.
Potem książęta dzielnicowi przyswoili sobie niepodległość
nieograniczoną, aż stała się udziałem książątek tuzinkowych,
spragnionych wojen dla łupów. Jeszcze wcześniej rozpętało się to
na Rusi, gdzie najdrobniejszy nawet Rurykowicz posiadał prawo wojny i
pokoju, a nie było między nimi żadnej hierarchii; tytuł wielko książęcy
powstał bowiem dopiero w Suzdalszczyźnie: w Polsce skończyła się
zupełna niepodległość książąt z przywróceniem królestwa.
Pozostałe dzielnice mazowieckie utraciły prawo wojowania na własną rękę.
Książę, będący hołdownikiem, tracił bowiem tę najwyższą cechę
niepodległości i mógł wojować tylko za zezwoleniem (często z
nakazu) swego zwierzchnika lennego. Całkowita niepodległość
przysługująca najdrobniejszemu nawet z drobnych państewek, stanowiła
poważne niebezpieczeństwo dla społeczeństw; zagrażając bez ustanku
życiu i mieniu. Toteż wszędzie pojawiły się dążności do odebrania
niepodległości wszelkiemu drobiazgowi; sympatie ogółu stanęły po
stronie państw dynastycznych, jak najrozleglejszych. W Polsce idea
narodowa oddała niezmierne usługi rozwojowi cywilizacyjnemu, łącząc
dzielnice nie w imię dynastii, lecz w imię narodu.
Nie jest więc pożądanym, żeby niepodległość polityczną posiadały
obszary zbyt małe. Nie jest to korzystnym przede wszystkim dla nich
samych, choćby ze względu na koszty utrzymania takiej niepodległości, z
odpowiednią armią itp. Toteż państewka takie uciekają się do ogłaszania
neutralności, a zatem same zrzekają się prawa wojny i pokoju.
Neutralność jest bądź co bądź okorojeniem niepodległości. Robi sie to
dla zachowania pokoju, lecz doświadczenie wykazało, że się celu nie
osiąga. Nie ma rady; kto chce być zupełnie niepodległym musi posiadać
armię, jak najliczniejszą oczywiście i jak najlepiej uposażoną, a zatem
przerastającą siły i możliwości małego państwa.
Niedogodnościom i niedostatkom takiej niepodległości zapobiega się
przez spółki dwóch lub więcej państw, znajdujących się w
podobnym położeniu. Bywają unie personalne, realne, federacje i sojusze
wieczyste ze stałymi konwencjami wojskowymi. Związane takimi umowami
państwa poręczają sobie wzajemnie, że pomiędzy sobą nie skorzystają z
prawa niesienia wojny. Niepodległość staje się o tyle niezupełna
wewnątrz związku, a na zewnątrz przysługuje tylko całości, całej
spółce. W najnowszych czasach poczęły spółki państwowe
powstawać nie tylko przez łączenie się drobniejszych, ale też przez
rozpadanie się olbrzyma na jego historyczne części składowe. W taki
sposób powstały obok Wielkiej Brytanii jej dominia.
Stanowią one niewątpliwie państwa niepodległe, gdyż każde z nich może
umowę z Wielką Brytanią wypowiedzieć jak najlegalniej. Zakres swobody w
kwestiach wojny określony jest w umowach. Dominia związane są sojuszami
zaczepno-obronnymi, każdy ze wspólników staje za
wszystkich i wszyscy za jednego – ale za każdym razem trzeba
sprawę wpierw omówić. Korona angielska nie ma prawa narzucić
dominiom wojny. Ograniczenie niepodległości polega na tym, że nikt ze
wspólników nie może łączyć się orężnie z nieprzyjacielem
któregokolwiek drugiego wspólnika. Stany Zjednoczone
Ameryki Północnej składają się z państw odrębnych,
niepodległych, które atoli zrzekły się praw niepodległości w
materiach wojny i pokoju na rzecz wspólnego im wszystkim
prezydenta i otaczających go centralnych instytucji politycznych,
również wszystkim stanom wspólnych.Obecnie szerzy się
tendencja, żeby jak najwięcej państw zrzekało się pewnych
działów swej niepodległości na rzecz spółek państwowych.
Jak zawsze przy spółkach, warunki mogą być najrozmaitsze,
tyczące się wojska i wojny, ceł, paszportów itp.
Unia polsko-litewska była nie tylko personalną; należały do niej stały
sojusz i dwie konwencje: wojskowa i monetarna. Była związkiem znacznie
luźniejszym od tego, co dziś zowiemy federacją, a która wymaga
wspólnoty wojska i skarbca. Te miała Litwa odrębne i aż do r.
1791 stanowiła niewątpliwie osobne państwo, ograniczone w niezawisłości
swojej tylko o tyle, iż nie mogła prowadzić wojen na własną rękę, iż W.
Księcia musiała wybierać wspólnie z Polską i wspólna była
moneta.Nie podlegała jednak Polsce ani w tych działach; posiadała głos
równy na decydującym wspólnym sejmmie walnym.Polityka
polska polegała na dążeniu, żeby na równinie sarmackiej nie było
wojen i dlatego starano się w rozmaity sposób rozszerzyć związek
prawno-polityczny nawet na Moskwę – lecz okazało się to utopią.
Za naszych czasów wiodą do ściślejszych związków z
ościennymi sojusze zaczepno-odporne, konwencje wojskowe,
wspólność obszaru cłowego itd. Układami rozmaitej treści kroczy
się od konwencji do konwencji, zrzekając się wzajemnie niepodległości w
pewnych działach. Wszelkie inne drogi są już dziś przestarzałe.
Nie wymaga się nigdy jakiejś ogólnej konwencji ustawodawczej.
Każde z państw Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki
posiada własne ustawodawstwo, nie tylko odmienne od stanu sąsiedniego,
lecz nieraz z nim nawet sprzeczne. Podobnież dominony angielskie
posiadają własne prawodawstwa. Ten rodzaj niezawisłości, prawo
rządzenia się prawem własnym, stanowi cechę niepodległości głębszą, niż
prawo wojowania.
Określmy to na przykładzie fikcyjnym. Gdyby zrobiono z Polski nowy
dominion angielski, nie uważalibyśmy tego wcale za utratę
niepodległości. Utrata prawa wypowiadania wojny na własną rękę byłaby
wynagrodzona zapewnieniem nam obrony przez W. Brytanię i wszystkie jej
dominiony. Trzeba by dopiero rozliczać i rozstrząsać czy siła Polski
zmniejszyłaby się przez to, czy też powiększyłaby się.
Państwa zrzekające się wzajmnie prawa uprawiania na własną rękę
polityki zewnętrznej, zwiększają przez to swe siły na zewnątrz. Tak
poucza indukcja historyczna. Gdyby cała Europa mogła mieć dobrowolnie
jedno wspólne ministerstwo spraw zewnętrznych i wspólną
armię, nie istniałyby żadne wątpliwości co do hegemonii rasy białej nad
wszystkimi częściami świata. Wzajmne częściowe wyrzeczenie się
niepodległości bywa najlepszym sposobem ubezpieczenia jej.
Zrzekając się zupełnej swobody w zawiadywaniu swymi sprawami
zewnętrzynymi nie jest tedy ani ciężko, ani też upokarzająco. Zupełnie
inaczej ma się rzecz w dziedzinie spraw wewnętrznych; tu każde nawet
najmniejsze ograniczenie mieści w sobie znamię podległości. Nie ma nic
gorszego, jak nie móc się rządzić własnymi prawami. Od
podległości politycznej gorsza jest podległość społeczna. Podczas gdy
cele i środki polityki zewnętrznej dadzą się stosunkowo łatwo uzgodnić,
uzgodnienie wewnętrznej przy rozmaitości stosunków społecznych
przedstawia trudności nieprzezwyciężalne. Jeżeli dwa narody mają mieć
wspólną politykę zewnętrzną, a więc także wspólną armię,
a zachować niepodległość społeczną, natenczas powstaje autonomia.Dla
wielu społeczeństw jest to jedyna możliwa forma niepodległości. Co
więcej, autonomia w państwowości wspólnej stanowi dla strony
słabszej ocalenie.Również dla strony silniejszej kryje się
nieraz zysk jak największy w tym, że słabszej przyzna autonomię.
Korzyści, odniesione dla polskości przez Agenora Gołuchowskiego miały
się następnie okazać nie mniej korzystnymi dla Austrii. Gdyby się zaś
utrwaliło dzieło Wielkopolskiego, byłby wstrzymany wzrost potęgi
Prus.Spółki państwowe w połączeniu z autonomią – ot
rozwiązany problem, jak nadawać niepodległość wszystkim narodom.
Naród drobny, upierający się przy państwie własnym, odrębnym,
może doprowadzić łatwo do tego, iż straci wszystko.
Na tej podstawie ma się oprzeć nasz stosunek do Litwy i Rusi.
Pojmowaliśmy ten stosunek zawsze idealnie. Unia horodelska, przyjęcie
do rodów i herbów, nadanie polskich praw obywatelskich;
na Rusi zaś równouprawnienie schizmatyków z katolikami,
uwolnienie od jarzma tatarskiego, robienie szlachty z kozaków,
potem wspólny front przeciw Moskwie i opieka nad rozwojem języka
literackiego (pisownie „fonetyczna”) i dwa hasła: „za
naszą i waszą wolność” – i „wolni z wolnymi
równi z równymi”. Braterstwo Polski, Litwy i Rusi
ma dawać przykład całej Europie!
Od r. 1386 tkwi w nas ten ideał, któremu zostaniemy wierni nawet
wśród katastrof porozbiorowych. Każdy inteligentniejszy Polak
lubiał dużo mówić na ten temat, a mówił z najgłębszego
przekonania, z całego serca i najszlachetniejszym zapale, chociaż
go… z tamtej strony nikt nie słuchał. Czyż nie na tym schodziła
młodość?
Nagle spadł nam na głowy okrzyk wojenny z Litwy. Osłupieliśmy. Łatwiej
byłoby nam zrozumieć, że słońce zaczęło na nowo krążyć koło ziemi, niż
pojąć, że Polak może uchodzić za wroga braci Litwinów. Jak
wytłumaczyć historycznie taką monstrualność?
Nasza ekspansja ku Wschodowi pochodziła od unii z Wielkim Księstwem
Litewskim, którego 2/3 obszaru stanowiły ziemie ruskie. Przez
Litwę rozumiano cały obszar państwowy, który przez pewien czas
sięgał aż po Wiazmę, Briańsk. Potem utarło się nazywać Litwę te kraje,
które stanowiły Wielkie Księstwo Litewskie w latach 1569-1791.
Wyraz „Litwa” był więc pojęciem geograficznym i
politycznym, lecz nie etnograficznym. „Litwinami” nazywano
wszystkich mieszkańców tego państwa, a język białoruski uchodził
za „litewski” i tak nazywany stale w źródłach.
W dziejach Litwy o Litwinach głucho! Paradoks? Tak w pierwotnym
znaczeniu tego wyrazu, gdyż zdanie powyższe wydaje się czymś przeciwnym
zdrowemu rozsądkowi, a jednak zawiera prawdę. Chodzi o Litwinów
„etnograficznych”. Ażeby uniknąć wielu nieporozumień,
nazwijmy ich tak, jak się sami nazywają, Letuwinami. Zdanie
paradoksalne będzie brzmiało w tekście poprawionym: W dziejach Litwy o
Letuwie głucho (wszakże Letuwa była zaledwie cząstką Litwy).
Kiedy Jagiełło koronował się na króla Polski, dynastia była już
zruszczona i nie letuwski język wnosili z sobą do Polski, lecz
białoruski. Witołd, chrzczony i po katolicku i po prawosławnemu,
dodawał sobie zawsze we wszystkich dokumentach swe ruskie imię
Aleksandra. Pielęgnowali język letuwski tylko księża polscy dla
katechizacji i kaznodziejstwa. Aż do końca XVIII wieku nie wydała
Letuwa ani jednego autora świeckiego.
O język swój zgoła nie dbali. W przedmowie do letuwskiego
przekładu Postylli Wujka (1599) znajdujemy narzekania, że Litwini
lekceważą swój język. Statut litewski XVI w., spisali sobie po
białorusku i ten język pozostał aż do końca urzędowym. Nigdy nie
odezwał się ani jeden głos, że można by zrobić urzędowym język letuwski.
Gdyby nie unia z Polską, byłoby wszystko zruszczyło się w prawosławiu i
w Kirylicy. Natomiast nikt nigdy ich nie polonizował. Szkolnictwa
państwowego za owych czasów nie było. Nie ma ani jednego wypadku
polskiej imigracji gromadnej, zorganizowanej. Władcy letuwscy
sprowadzali załogi polskie za swe grody, a w wieku XVII przyjmowano
chętnie dzierżawców z Polski, żeby zaprowadzili postępowe
rolnictwo. Chłopa polskiego sprowadzał rząd litewski kilkakrotnie, lecz
nie na letuwskie obszary, tylko do Witebszczyzny i Smoleńszczyzny.
Letuwini nie polszczyli się, natomiast cofali się bez ustanku przed
żywiołem etnograficznym białoruskim i cofają się dotychczas. W dziejach
porozbiorowych zacieśniały się coraz bardziej węzły pomiędzy Polską a
Litwą. Miłośnictwo Litwy stało się jakby warunkiem polskiego
patriotyzmu.
Litwa stała się rozkoszą poetów polskich. O wszystkich
najwybitniejszych pisarzy letuwskich XIX w., można się spierać, czy
byli Letuwinami czy Polakami. W powstaniu 1863 r., brała Litwa żywy
udział, najbardziej żaś i najdłużej Żmudź.
Nastaje okres ruchów ludowych w Europie, co w końcu (z
opóźnieniem) dotarło też na Litwę. I wtedy nagle wszystko się
zmieniło. Szlachta miała ręce skrępowane (o ile nie przebywała na
wygnaniu na Sybirze). Ruch ludowy letuwski rozbudzał się pod opieką
rosyjskiego czynownictwa i rosyjskiej szkoły. Nie tylko nie był oparty
o żaden historyzm, lecz w przeciwieństwie świadomym (jedyny przykład na
świecie!) do własnego historyzmu, nawet z jawną do niego nienawiścią. O
Letuwinach można powiedzieć, że oddali się nihilizmowi historycznemu.
Natomiast patriotyzm letuwski zaczął być moskalo-filskim, a więc
antypolskim.
Stali się niesłychanie zaborczymi. Kto tylko z Polaków rodził
się w granicach W. Księstwa Litewskiego, uchodził w ich oczach za
spolszczonego Letuwina, poczynając od samego Mickiewicza. Dlatego też,
ilekroć chodzi o ścisłość, musimy odróżniać Letuwę od Litwy. Nie
spierajmy się z nimi, że Mickiewicz nie był Litwinem. Owszem, był
Litwinem, lecz nie Letuwinem, a języka letuwskiego nie znał „ani
na jotę”.
Za co oni nas nienawidzą? Przyparci do muru przyznają, że nigdy od nas
nie doznali niczego złego, lecz oświadczają, że z konieczności muszą
budzić przeciwko nam nienawiść i izolować się od nas, bo inaczej
zalałaby ich kultura polska.
Zapewne zmieni się to i kiedyś szczęśliwsze pokolenie będzie się
składało z „obywateli obojga narodów” (wyrażenie
moje własne z r. 1910). Tymczasem atoli, na razie, Letuwini są
najzacieklejszymi wrogami Polski. Zawsze, przy każdej sposobności,
państwo letuwskie łączyło się przeciw nam i z Rosją i z Niemcami; na
razie nie ma żadnych widoków przypuszczać, żeby to się miało
zmienić. Póki istnieje odrębne państwo Letuwa, dopóty
Rosja lub Niemcy mają zawsze gotowy i otwarty dla nich na oścież teren
wypadowy przeciw Polsce. Gdyby Rosja i Niemcy miały popaść w
bezsilność, Letuwa podmówi Szwecję przeciw nam i zaprosi, by się
osiedliła po tej stronie Bałtyku. Byle nam rzucić kłodę pod nogi,
gotowi bez opamiętania szkodzić nawet Letuwie.
Państwo letuwskie musi tedy przestać istnieć. Żadnych uni, żadnych
federacji. Obszar państwa letuwskiego powinien ulec prostemu wcieleniu
do Polski. Natenczas może spostrzeżemy nareszcie, że to nic innego nie
jest, jak znana nam doskonale z historii polskiej Żmudź, zaludniona w
znacznej części przez Polaków. Letuwa była tu właściwie od
początku fikcją.
Trudno określić do jakiej cywilizacji należy Letuwa. Być może, że
posiada jakąś własną odrębną i archaiczną, podobnie jak język.
Wiadomości nasze o tym ograniczają się do dainów, przeżuwanych
od czasów Brodzińskiego, a nie opracowanych jeszcze krytycznie.
O letuwskim prawie zwyczajowym, zwłaszcza o spadkowym, o ich etyce
ekonomicznej, o szczeblu wykształcenia religijnego, o sąsiedztwie a
pokrewieństwie w osadnictwie itp., nie wiemy nic. Są to zagadnienia o
pierwszorzędnej doniosłości naukowej w kraju, w którym są
okolice, gdzie używa się pługów i wozów, w których
nie ma ni kawałka żelaza. Przypuszczam, że w Wilnie powstanie poważne
polskie stowarzyszenia celem badania kultury letuwskiej (nie w
literackim rozumieniu tego wyrazu), a będzie mieć członków
zapewne po całej Polsce.
Kultura współczesnej inteligencji letuwskiej jest czymś zupełnie
nowym a stanowi letuwską odmianę moskiewskiej, nową cząstkę cywilizacji
turańskiej. Z letuwską cywilizacją nie ma to najmniejszego związku,
lecz związek taki może się wytworzyć. Lud często przejmuje się rodzajem
cywilizacji wyznawanej przez inteligencję. Wypadek taki może się
zdarzyć Letuwie tym łatwiej, jeżeli się okaże, że rodzima jej
cywilizacja jest przestarzałą i jeżeli ją lud pocznie opuszczać.
Archaicznej swej kultury lud nie zdoła przysposobić do nowoczesnych
wymagań życia zbiorowego, jeżeli mu dróg nie obmyśli
inteligencja. Wyłania się tu pewna misja Polaków wobec ludu
żmudzkiego.
Zważyć należy, że wcielenie Żmudzi (zwanej Letuwą) do Polski wyrwie lud
tamtejszej z izolacji. Kto wie czy w następnym pokoleniu nie będzie już
za późno na studia, o których tu mówię. Zapewne,
że lepiej byłoby utrzymać nienaruszoną kuturę letuwską na Żmudzi:
najlepiej i najprzyjemniej. Oby to nie było utopią!
Przyjrzyjmy się teraz Rusionom.
Rusini nazywają się obecnie po rusku Ukraińcami. Nam nic do tego; ale
też im nic do tego, że po polsku nazywają się Rusinami, bo tak ich
zowiemy od tysiąca lat. Patronimicum Rusin oznacza potomków
Rusów skandynawskich. W „Prawdzie Ruskiej”
przedstawiano w Nowogrodzie W. Rusinów słowiańskim tuziemcom.
Do ziemi Lachów (mniej więcej województwo lwowskie)
przybyli ruscy zdobywcy w r. 988 i dzięki temu chrześcijaństwo pojawiło
się tam najpierw w obrządku bizantyńskim. Rusini ograniczali sie długo
do załóg na grodach, do części dworzan i niewielu popów;
dopiero w drugiej połowie XIII w., (po wielkim najeździe mongolskim)
nastało osadnictwo ruskiego ludu rolnego. Od zdobywców i
panów swych Rusinów przyjął ich nazwę cały kraj i
wszystkie ludy wschodniej Słowiańszczyzny. Na ziemi Lachów
(zwanej później Rusią Czerwoną) powstała polska struktura
społeczna i lud ruski dostosował się do niej. Podobnież autochtonami
jesteśmy w Chełmszczyźnie (tam były „grody Czerwieńskie”).
Słowiańszczyzna wschodnia należy dotychczas na ogół do
cywilizacji turańskiej, w której idea narodowa jest zasadniczo
nieznana. Podlegając jednak wpływom zachodnim, zwłaszcza polskim,
przyswajano sobie tu i ówdzie, w rozmaitych czasach, w
rozmaitych krajach Rusi, poczucie narodowe. Po raz pierwszy na
przełomie XVI i XVII wieku. Ruch ten dobiegał zaledwie do połowy XVII
w., na północy, wytwarzając naród rosyjski (Łomonosow i
Derżawin). W połowie zaś XIX w., ozwała się odrębność narodowa ruska w
dawnej „Galicji wschodniej” zmierzając do łączności
narodowej z Kijowem, potem zaś marząc o jedności narodowej od Sanu aż
do Morza Azowskiego.
Nie należy do dziejów narodowości ruskiej ani kozaczyzna, ani
hajdamacczyzna, koliszczyzna, ni przedsięwzięcie polityczne Mazepy.
Wojny kozackie miały cechę cywilizacyjną turańską, społeczną,
ekonomiczną, wyznaniową, lecz nie narodową. Nigdy kozaczyzna nie nabyła
poczucia narodowego, zburzyła zaś dzieło ostrogskie. Inteligencja
ruska, pełna wstydu z powodu bezeceństw popełnianych w wojnach
kozackich, którym ton nadawał najgorszy motłoch, zacierała za
sobą wszelkie ślady jakiegokolwiek związku z kozaczyzną i rzucała
tłumnie prawosławie, przechodząc nie na unię, lecz na obrządek
łaciński. Wtedy dopiero polszczyła się Ruś południowa na większą skalę,
chroniąc się pod skrzydła kultury polskiej.
Hajdamaczyzna i koliszczyzna były typowym przejawem cywilizacji
turańskiej, stanowiącej bądź co bądź podstawę umysłowości ruskiej.
Rusini lubią je idealizować i wmawiają w te ruchy zbójeckie
podłoże narodowe. Wydawano nawet czasopismo „patriotyczne”
pt: „Hajdamaka”. Znowu dowód jak turańszczyzna
stanowi w ich dziwnej mieszance cywilizacyjnej pierwiastek
najsilniejszy; lecz na turańszczyźnie narodowość się nie tworzy.
„Mazepiństwo” bywa rozdymane przez publicystów
ruskich. Pod Połtawą było zaledwie 4.500 Kozaków; ogół
trzymał się cara. Sam Mazepa ułożył się w r. 1705 z Karolem XII i
Leszczyńskim o księstwo na Ukrainie zadnieprzańskiej, ale potem plan
zmieniono. Ewentualne zdobycze miały być przyłączone do Litwy i Polski,
a Mazepa miał otrzymać księstwo na północy z Witebskiego i
Połockiego. Trudno więc uważać go za patriotę
„ukraińskiego”.
Ruchowi narodowemu ruskiemu brak ciągłości historycznej; więc łata się
kozakami, hajdamakami i Mazepą, nie oriętując się, jak dalece szkodzą
tam swej własnej sprawie. Szacunku tym u nikogo nie pozyskują i nie
wydają się nikomu potrzebnymi jedynie tylko wrogom Polski,
którzy używają ich czasem do czegoś, jak się nadarzy okazja. Nie
jest jednak jeszcze ukończony w nauce europejskiej spór o to,
czy Rusini nie są tylko „Małorusinami”, a język ich
narzeczem rosyjskiego. Nawiasem dodajmy, że „chachoł”
jednak nie rozumie „kacapa”, podczas gdy rozumie doskonale
Polaka. Rusin posiada pewną szczególną cechę dla nas
niezrozumiałą musi mu być „kriuda”, inaczej nie uważałby
się za patriotę.
Ileż w dawnej Galicji narzekali na ucisk, nawet ekonomiczny! Lecz
posłuchajmy o tym głosu Stefczyka: „Polacy mają dostateczną
podstawę w statystyce ludnościowej i podatkowej do stawiania wobec
Rusinów żądań znacznie dalej idących niż to czyniły stronnictwa
polskie…” „Przeciętne gospodarstwo włościanina
polskiego płaciło więcej podatków niż ruskie, mimo że przeciętny
obszar gospodarstwa włościanina polskiego w Galicji jest znacznie
mniejszy niż ruskiego, gdyż rozdrobnienie rolne najsilniejsze jest w
okolicach czysto polskich, a przy tym na terenach mieszanych Polacy są
przeważnie właścicielami najmniejszych gospodarstw.”
W polityce „wielkiej” Rusini proponują nam, byśmy się
wynieśli „za San”; gdybyśmy to zrobili, byłaby im krzywda,
żeśmy się nie cofnęli za Wisłok, potem za Wisłokę, i jeszcze za
Dunajec, a nawet gdzieś za Popradem jeszcze by im była krzywda. Na to
nie ma rady.
Tych „krzywd” podamy tu ilustrację arcywymowną:
Dnia 14 grudnia 1907 r., na posiedzeniu Krakowskiego Klubu
Słowiańskiego omawiano stosunki polsko-ruskie. W dyskusji zabierał głos
także obecny na tym zebraniu gość słowacki, którego nazwiska nie
można było ogłaszać ze względu na stosunki madiarskie. Dziś możemy
wyjawić, że był nim ks. Blaho, późniejszy biskup. Przedrukujemy
tu dosłownie wiadomość o tym ze „Świata Słowiańskiego” z
zeszytu ze stycznia 1908 r. str. 42-44:
Gość słowacki wziął udział w dyskusji w sposób mimowolny, ale przez to właśnie nadzwyczaj wymowny, a nawet dosadny.
Korzystając z obecności gościa, przeprosił go prezes prof.
Zdziechowski, żeby udzielił Klubowi pewnych wyjaśnień, zwłaszcza w
sprawie duchowieństwa „madiarońskiego”. Gość mówił
po słowacku i rozumiano go doskonale. Wywiązało się wśród
posiedzenia intermezzo o stosunkach słowackich, z czego korzystając
redaktor „Świata Słowiańskiego” i pragnąc nawiązać do
właściwego tematu wieczoru, wystosował do szanownego gościa Słowaka
zapytanie:
Co robiliby Słowacy i jak zachowaliby się względem Madiarów,
gdyby w całym słowiańskim „okoliu” były słowackie szkoły
ludowe, gdyby było pięć gimnazjów słowackich, a nadto w
madiarskich w miarę potrzeby i możności palarelki słowackie, gdyby w
uniwersytecie w Budapeszcie było siedem katedr słowackich i możliwość
dalszych habilitacji słowackich – póki nie powstanie
osobny słowacki uniwersytet, gdyby całe społeczeństwo madiarskie,
posłowie i prasa, profesorowie i młodzież – zgadzało się na
utworzenie uniwersytetu słowackiego, gdyby język słowacki był urzędowym
w szkole, sądzie i urzędzie, gdyby odbywały się po słowacku rozprawy
sądowe; gdyby każda gmina, która tylko zechce, mogła nie tylko
sama po słowacku urzędować, ale z wyższymi władzami korespondować po
słowacku; gdyby ogłoszenia urzędowe były i być musiały także po
słowacku; gdyby na całych Węgrzech nie można było dostać żadnego
blankietu pocztowego bez słowackiego tekstu obok madiarskiego, gdyby
wszyscy urzędnicy państwowi i autonomiczni w okolicy znali język
słowacki, gdyby stowarzyszenia i instytucje naukowo-kulturalne
słowackie otrzymywały subwencje od sejmu budzyńskiego, uchwalone przez
madiarską większość, gdyby prezydent budzyńskiego sejmu zagajał sesje
nie tylko w madiarskim języku, ale też słowackim, a słowaccy posłowie
przemawialiby tam zawsze tylko po słowacku, nie doznając o to
najmniejszej przykrości, tak, że madiarska większość uważałaby to
używanie słowackiej mowy w parlamencie za proste prawo przyrodzone
Słowaków, a sama znałaby język słowacki, i słuchałaby tych
mów zupełnie tak samo, jakby madiarskich;
Czy w takim razie uważaliby Słowacy Madiarów za swych gnębicieli?
Zapytanie to wywołało efekt niespodziewany. Gość ze Słowaczyzny,
przypuszczał, że wyliczono mu postulaty ruskie i począł tłumaczyć, że
Słowacy nie mają tak wielkich pretensji, że o takich
„koncesjach” mogą myśleć tylko Chorwaci, jako posiadający
pewne prawa historyczne, ale Słowacy poprzestaliby i byliby zupełnie
zadowoleni, gdyby…i gość zabierał się do sformułowania skromnych
postulatów słowackich. Nieporozumienie było widoczne dla
każdego, a jakżeż było ono znamiennym. Na prośbę, żeby odpowiedział
krótko „tak” lub „nie”, czy Słowacy
uważaliby Madiarów wrogami i gnębicielami, gdyby posiedli to
wszystko, co redaktor wyliczył – gość okazywał zrazu pewne
zakłopotanie, bo się obawiał, czy to nie jest może wyszydzeniem
dążności słowackich i znów chciał tłumaczyć, że Słowacy wcale
nie tacy wymagający…Poproszony po raz trzeci, żeby dał
koniecznie odpowiedź bezpośrednią na zadane pytanie, odparł już trochę
zniecierpliwiony: „Ależ w takim razie nazwalibyśmy
Madiarów naszymi braćmi!”
Teraz wytłumaczono słowackiemu gościowi, że redaktor „Świata
Słowiańskiego” nie wyliczał bynajmniej postulatów ruskich,
ale tylko to, co Rusini faktycznie posiadają.
Słowak osłupiał – a po dłuższej chwili powiedział:
„W takim razie nie rozumiem Rusinów”.
Epizod nadzwyczaj znamienny dla psychologii „Kriudy”. Za
daleko trzeba by zbaczać, żeby wyjaśniać ten stan umysłów.
Przyjmujemy po prostu pomiędzy założenia naszych projektów fakt,
że Letuwini i Rusini są nam zaciekłymi wrogami i że na to nie pomogą
żaden dowody przyjaźni z naszej strony. Oni nienawidzą w nas
cywilizację łacińską.
Poprzednicy nasi dopomagali z całych sił ruchom narodowym letuwskiemu i
ruskiemu i dopomogli mu też walnie w wytwarzaniu piśmiennictw
narodowych. Polskim rządom w Galicji zawdzięczają Rusini wprowadzenie
pisowni fonetycznej i w ogóle „ukrainizację
szkolnictwa”. Ze wszelkich a wszelkich ingerencji w sprawy
kulturalne letuwskie lub ruskie trzeba się wycofać. Sami mamy
pracowników dla siebie za mało, nie możemy przeto odstępować
ich…nieprzyjaciołom.
W tym pokoleniu zwrócili się dwa razy orężnie przeciw Polsce. Są
to w państwie polskim kraje zdobyte i podbite. Stosunek ten jest dla
nas bardzo przykry, lecz nie myśmy go wytworzyli, a inicjatywa do
zmiany nie może wychodzić od nas. Ośmieszyliśmy się już dosyć tym
ciągłym natrętnym „wyciąganiem ręki”, o którą nikt
nas nie prosił.
Nieprzyjaciołom państwa trzeba odjąć możność wyrządzania szkody.
Podobnie jak Niemcy i Żydzi nie będą mogli Rusini i Letuwini sprawować
żadnej funkcji publicznej, nie będą mogli być ani urzędnikami, ani
oficerami. Nie będą też mogli posiadać broni. Wrogów państwa nie
można robić równouprawnionymi obywatelami. Te środki
zaradcze należą do polskiej samoobrony. Nie godzi się jednak krzywdzić
ich, a zwłaszcza nie wolno przeszkadzać ich rozwojowi narodowemu; nie
trzeba pomagać, lecz przeszkadzać nie wolno. Nie wtrącajmy się w ich
sprawy!
Trzeba obmyśleć pewną formę autonomii dla Rusinów i
Letuwinów. Nie można przyznać autonomii terytorialnej, gdyż nie
ma takiego województwa, w którym nie byłoby ludności
polskiej. Musimy więc sięgać do autonomii narodowej. Przyniesie im ona
i tę korzyść, iż każdy ich rodak, gdziekolwiek mieszkałby, choćby w
Gnieźnie, może do niej przystąpić.
Nie narzucać nikomu polskości pod żadnym pozorem, ni polskich urządzeń.
Nie trzeba i nie można wtłaczać ich w przymusowe związki naszego
samorządu z dwóch przyczyn. Nie stosujmy do Letuwy i Rusi
żadnego przymusu bez koniecznej potrzeby, a związki nasze są
przymusowe. Nie narzucajmy im naszej organizacji!
Ten ustrój wymaga nadto wyższego stopnia oświaty, byłby dla nich
nieodpowiedni. Wynalezieniem odpowiedniego niechaj się zajmą sami. Ani
też nie oktrojować im jakichkolwiek form innych według naszego uznania.
Niechaj w całym zakresie społecznym rządzą się sami, jak im się żywnie
podoba! Letuwini i Rusini opłacają tylko państwowe podatki polskie; od
zawodowych społecznych polskich są wolni; z terytorialnych opuszcza się
im oświatowe.
Ponieważ nie chcemy, żeby ich narodowe sprawy uległy jakiemukolwiek
przymusowi, ani nawet nie naciskowi, organizacje letuwskie i ruikie
niechaj posiadają cechę stowarzyszeń. Tym samym będą korzystać z pewnej
swobody. Niechaj za pomocą wolnych stowarzyszeń zorganizują sobie
szkolnictwo, lecznictwo, sądownictwo, prasę itd., itd., wszystko, co
Polacy załatwiają za pomocą samorządów zawodowego i
terytorialnego. Zbierać na to fundusze mogą w sposób dowolny.
Państwo polskie nie udziela atoli egzekutywy państwowej ani swoim
własnym stowarzyszeniom. Tym samym tracą Rusini i Letuwini prawo do
korzystania z instytucji narodowych polskich.
Uniwersytet kowieński mogą utrzymywać ze swoich funduszów. Być
może, że z czasem mógłby być filią wileńskiego. Tymczasem atoli
trzymajmy się rzeczywistośći, z całą jej brutalnością. Zastrzegamy
tedy, że nie będzie mógł być otwarty, póki nie zostanie
zwrócone wszystko i naprawione, co zrabowano uniwersytetowi
wielńskiemu. Profesorami, asystentami itd., mogą być tylko poddani
państwa polskiego, a wykłady mogą się odbywać tylko w języku letuwskim
(nawet w polskim nie). Poziomu naukowego nie będziemy kontrolować; czy
jednak dyplomy, egzaminy i stopnie naukowe mogą mieć znaczenie poza
Żmudzią, o tym orzekać będzie co pięć lat zjazd rektorów
polskich uniwersytetów. To samo tyczyłoby się w danym razie
uniwersytetu ruskiego.
Jeżeli Rusini lub Letuwini zechcieliby organizować sobie własne odrębne
sądownictwo, sądy koronne polskie nie przyjmowałyby pozwów od
powodów letuwskich lub ruskich przeciwko letuwskim lub ruskim
pozwanym. Gdyby Rusini lub Letuwini życziliby sobie, żeby lecznictwo i
szpitalnictwo przyjęły cechy narodowe, nie trzeba się sprzeciwiać.
Pozostawia się jednak im inicjatywę wystąpienia z odpowiednim
projektem. Rozmiary letuwskiej odrębności pozostawia się ich własnej
woli. Sprawy kościelne pozostawia się władzom kościelnym.
Istnieją atoli sprawy, w których izolacja niemożliwa, np.,
sprawy przewozu, drogi. Trudno pozostawić je wyłącznie na barkach
tamtejszych samorządów polskich! Nie chcąc poddawać ludności nie
polskiej pod zwierzchnictwo zrzeszeń polskich, oddajemy państwu, a
mianowicie ministerstwu spraw wewnętrznych wszystkie sprawy,
które są różnym narodom z konieczności wspólne
terytorialnie. W każdym powiecie całego państwa, gdzie ludności nie
polskiej znajduje się 10% lub więcej, utrzymuje ministerstwo spraw
wewnętrznych swój urząd, zwany starostwem. Jest to administracja
państwowa dla ludności nie polskiej. Na utrzymanie jej opłaca ta
ludność osobny podatek. Do zakresu starostw należą wszystkie sprawy,
których nie zdołają wykonać stowarzyszenia letuwskie i ruskie,
lub też samorządy polskie, a to z powodu niejednolitości narodowej
zaludnienia. Starostwo staje się natenczas pomocnikiem stron
obydwóch.
W województwach wschodnich może Kanclerz Sprawiedliwości oddać
pod nadzór starostwa policję bezpieczeństwa w danym powiecie. Na
każdy powiat trzeba osobnego zlecenia i upoważnienia. Zakres władzy
starostwa nad policją określa w takim wypadku sam Kanclerz. Ministrowie
skarbu, spraw wewnętrznych określają zakres władzy starostów w
ich powiatach względem korpusu egzekutorów, względem
urzędów podatkowych, pocztowych i zarządów kolejowych.
Wolność Rusinów i Letuwinów musi być ograniczona zasadą,
że nie wolno im przedsiębrać niczego przeciwko państwu polskiemu i
polskości w ogóle. Dozór nad tym sprawuje ministerstwo
spraw wewnętrznych sposobami i środkami według własnego uznania. Zdaje
z nich sprawę sejmowi ziemskiemu.
Mówiąc o Rusi nie sposób pominąć kwestii unii cerkiewnej.
Na tę unię już w XV w., było za późno. Schizma sprzęgła się z
cywilizacją biznatyńską. Cerkiew stanowiła jedyny zbiornik bizantynizmu
na turańskim podłożu Rusi. Do cech bizantyńskich należy pierwszeństwo
formy nad treścią. Na Rusi rozwinęło się to w istną wiarę w formę,
której najmniejsza cząstka stanowiła także artykuł wiary.
Wierzono w nadprzyrodzoną moc formy, z czego konsekwentnym był wniosek,
że nie wolno zmieniać niczego, bo inczej forma utraci swą moc. Wniosek
dalszy wiódł do przekonania, że nie zmienia się nic w treści,
skoro się pozostawia formę. Obok tego działania zasadnicza i
nieposkromiona nienawiść do łaciństwa, kipiąca już u tzw., Nestora,
jako do „najgorszej herezji”, nie mogli więc przenieść na
sobie tego, żeby ich kapłan modlił się przy mszy św., za papieża.
Unia florencka (1437) dotrwała tylko u mniejszości Ormian i u
Maronitów, a poza tym minimalnym rezultatem spełzała na niczym.
Z Polski ani z Litwy nie było we Frorencji żadnej delegacji. Następne
próby zaszczepienia unii nie miewały trwalszych wyników,
aż dopiero unia brzeska (1596 r.) wydała rezultatów…aż
nadto wiele. Było to dzieło na pół religijne na pół
świeckie, ogłoszone i wprowadzone pospiesznie pod naporem woli
królewskiej, bo Zygmunt III zamyślał zrobić z unii klin do
rozsadzenia porozumienia pomiędzy protestantyzmem a prawosławiem,
które groziło mu utratą tronu. Wiadomo jak okoliczności te
dopomogły do wzniecenia wojen kozackich. W ugodzie hadziackiej (w r.
1558) trzeba było znosić całkiem unię w województwach kijowskim,
bracławskim i czernihowskim.
Utrzymywała się unia jedynie na zachodniej Białorusi.
Dopiero za króla Jana III przyjęła unię eparchia przemyska w r.
1692; lwowska w r. 1700 i łucka 1702 za Augusta II Sasa. W pierwszej
połowie XVIII w., rozszerzyła się już unia na całe państwo. Szerzyły
się wprawdzie pojęcia cywilizacji łacińskiej, lecz tylko wśród
warstw oświeceńszych, które przyjmowały obrządek łaciński. Unia
była wówczas wyznaniem pospólstwa, tak samo jak
prawosławie i nie mieściła w sobie pierwiastków łacińskich.
Skoro pozostawiono ludowi formę obrzędu wschodniego (modyfikowana
zwolna i tylko w szczegółach) lud był przeświadczony, że
pozostaje w prawosławiu; używano długo zresztą tej nazwy.
Nigdy unia schizmy nie usunęła, lecz ostatecznie przyjęła się na Rusi
polskiej i litewskiej. Stało się to tym sposobem, że szlachta polska
fundowała tysiące cerkwi unickich i Polacy przyjmowali obrządek unicki,
ażeby dostarczyć unii kapłanów; często wyświęceni już księża
łacińscy przechodzili na unię. Kościół łaciński już w XVIII w.,
niedomagał u nas brak kapłanów, a parafie polskie stały się
najobszerniejszymi w całej Europie (co trwa do dnia dzisjejszego).
Poświęcając się dla utrzymania unii, wyrządziliśmy szkody katolicyzmowi
łacińskiemu na ziemiach polskich.
Nagle w ostatniej ćwierci XIX w., lud unicki zasłynął męczeństwami za
wiarę, budząc podziw swym heronizmem. U historyka budziło się obok tego
zdziwienie, jak się to stało możebnym wobec tego wszystkiego, co wiemy
o życiu religijnym Rusi. Zagadka wyjaśniła się: oto wszystkie a
wszystkie okolice i wsie pojedyńcze, które poniosły męczeństwo,
były pochodzenia polskiego, zruszczone przez Cerkiew.
Ruś prawdziwie etnograficzna nie ma z tym nic wspólnego.
Dodajmy, że wszystkie a wszystkie listy pisywane z wygnania przez
unitów, pisane są w języku polskim; nie istnieje ani jeden taki
list pisany po rusku.
Doświadczenia zrobione po odzyskaniu niepodległości „z
nawróconymi” kapłanami prawosławnymi, tkwią nam jeszcze w
pamięci; lud zaś prawosławny, a świeżo na nowo unicki, rozumie często
unię w ten sposób, że papież nawrócił się na prawosławie.
Na nic wobec tego ludu rozumowanie, jeżeli się nie zmieni formy; przy
obrządku wschodnim katolicyzm jest dla nich czymś wręcz niepojętym.
Szerzy się zaś niechęć przeciw prawosławiu, i to nieraz z żywiołową
siłą, i zupełnie spontanicznie. Propaganda obrządku łacińskiego zbiera
obfite owoce, gdziekolwiek się pojawi. Istnieje tendencja, żeby tę
propagandę stłumić: na poświęcających się jej kapłanów patrzą
pewne sfery, jakby na jakich apostołów.
Zachodzi grube nieporozumienie, jeżeli fanatykom unii (a są tacy, choć
nie między Rusinami) wydaje się, że Rzym, otaczając unię ojcowską swą
opieką, zakazywał Rusinom przyjmować obrządek łaciński. Istnieje
zupełnie równouprawnienie. Nie wolno przeszkadzać misjom
katolickim unijackim, lecz również nie wolno stawiać
przeszkód misjonarzom łacińskim. Stolica Apostolska zastrzegła
wyraźnie, że nawracanym zostawia się do wyboru obrządek wschodni lub
łaciński. A zatem wolno też każdemu popierać te lub owe misje według
własnego uznania. Nie ma w tym nic złego, że ktoś nie popiera
zabiegów unickich, jeżeli popiera misjonarstwo łacińskie.
Szerzenie katolicyzmu na wschodzie jest naszym obowiązkiem, lecz
łaciństwo nie jest bynajmniej katolicyzmem „drugiej klasy”.
Przed przeszło 30 laty odezwały się, że gdyby nie unia brzeska,
katolicyzm łaciński byłby od dawna rozszerzony po Ural. Obecnie
roztwierają się na oścież bramy, czasy stają się wielce sposobnymi i
prawosławie straciło w Rosji szacunek ludzki, a ludność spragniona jest
słowa Bożego. Katolicyzm ma przed sobą wielkie widoki; oby ich unia nie
zmarnowano!. Jak dotychczas w uni pozostawała zawsze furtka otwarta do
powrotu na schizmę i zależało to tylko od okoliczności. Dowodów
pełno w dziejach unii nie tylko w XIX w., lecz nie mniej XX.
Na zakończenie niniejszego roztrząsania dodam kilka uwag ze stanowiska ekskluzywnego samych tylko interesów polskich:
Ekspansja polskości dokonywała się i na nowo dokonywać się mogłaby
tylko natenczas, gdybyśmy sami twardo stali przy cywilizacji
łacińskiej; tej zaś ekspansja może się dokonywać wyłącznie tylko
działaniem przykładu. Panowanie polityczne, aneksja, rozszerzanie
granic, federacja, unia itp., słowem wszelkie utwierdzanie
wpływów politycznych w jakikolwiek sposób od form
najgrubszych aż do najidealniejszych włącznie nie ma tu nic do rzeczy.
Czy to polityka pod pozorem misji cywilizacyjnej, czy cywilizowanie
środkami politycznymi – i to i tamto jednako absurdy. Co ma
stanowić trwałe dobro życia, nie da się osiągnąć sztucznie.
Polskość będzie się szerzyć, jeżeli pośród ościennych znajdą się
stosowne do tego warunki, których przecież nie wytworzymy u nich
w sposób sztuczny, choć byśmy panowali nad nimi bezpośrednio z
jak największą przewagą polityczną. Siła zaś promieniowania kultury
polskiej musi powstawać samoistnie, jako dziedzina całkiem odrębna od
polityki. Czyż Litwa nie spolszczyła się najbardziej po rozbiorach, a
czyż nie cofnęła się tam polskość po odzyskaniu niepodległości? Jak na
końcu poprzedniego rozdziału, podobnież tutaj pozwolę sobie dopisać, co
osobiście sądzę o tym całym zagadnieniu. Letuwini, będąc zbyt nieliczni
i rozporządzając się tak małym terytorium, zrobiliby sami dla siebie
najlepiej, gdyby się uznali odrębnym ludem narodu polskiego.
Rusini według mojego zdania są takim ludem. Język ich podobniejszy do
polskiego książkowego, niż narzecze kaszubskie lub podhalańskie! Zły
los nadał im narodowe abecadło, narodowy kalendarz, nawet
Kościół narodowy, słowem, stanowią „naród” w
tym, co nie powinno być narodem. Zły los odmiótł ich od
cywilizacji łacińskiej…Póki się sami na tym nie
spostrzegą, traktujmy ich jednakże, jako osobny naród. Mym
zdaniem mogą jednak stać się narodem tylko defektywnym. Oczywiście, ni
ci, ni tamci, nie mogą być ludem narodu polskiego, dopóki znajdą
się poza cywilizacją łacińską. Naród musi być cywilizacyjnie
jednolity.
Czasy tworzenia się narodów minęły. Próby
spóźnione nie powiodą się. Wchodzimy w nowy okres
uniwersalności. To jednak tylko moje osobiste zdanie.
WOBEC SŁOWIAŃSZCZYZNY
W polityce „wszystko” znaczy naprawdę tyle co nic, albowiem
„wszystko” nie istnieje; w polityce to tylko chodzi o
rachubę, co jest dokładnie ograniczone.
Uniwersalność polega na chwytaniu dalekich a rozległych urojeń, lecz
trzeba go szukać tuż koło siebie. Natenczas tylko wynajdzie się drogę
trafną, która może rzeczywiście zawieść daleko w najrozleglejsze
dziedziny polityczne. My Polacy mamy ją w Słowiańszczyźnie; gdybyśmy
nawet nie zaszli dalej, będziemy bardzo w uniwersalności w
tym…ograniczeniu.
Wieścił i wieszczył swego czasu Zygmunt Krasiński, jako Polska
„wstanie królową słowiańskich pól”. Nie było
to wcale niemożliwością w pierwszym stadium odzyskanej niepodległości;
wszakżeż zwracano się wprost do nas zapytaniem, czemu nie stajemy na
czele Słowiańszczyzny. Ale nasi rządziciele na samo brzmienie wyrazu
„Słowiańszczyzna” wpadali w osłupienie, a potem w złość. W
ograniczeniu swoim sądzili, że cała Słowiańszczyzna mieści się w
Rosji…
Nasza pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła” stała się
prototypem słowiańskich hymnów narodowych. W r. 1834 zaczęli ją
parafrazować Słowacy, zaraz potem naśladowali ich Czesi, a czeską
odmianę Serbowie; oddzielnie powstały odmiana chorwacka i łużycka;
zrodziła się także ruska parafraza. Nie ma narodu słowiańskiego, gdzie
by nie było śladów polskich zabiegów. Łużyce Dolne
rozbudził Alfons Parczewski i on wystarał się o łużycki elementarz.
W Słoweńcach dostrzegł pierwszy odrębność od Chorwatów Andrzej
Kucharski; z narodowym ich odrodzeniem związane jest nazwisko Emila
Kortyki, a w przyszłości ich uwierzył pierwszy Aleksander Jabłonowski;
on też zwrócił uwagę na odłam słoweński w Styrii. Za wolność
serbską walczyli oficerowie polscy jeszcze pod Jerzym Karadżordżą.
Chorwatami zajmował się już Stryjkowski, a największy ich poeta,
dubrownicki Gundulić, był piewcą Władysława IV. Jakie znaczenie miały
dla południowych Słowian nasze wyprawy tureckie, nad tym nie trzeba się
rozwodzić. Później wielka poezja polska dostarczała podłoża
wszystkim piśmiennictwom słowańskim. Mickiewicz stał się poetą
wszechsłowańskim. Cała literatura czeska opierała się o polską aż mniej
więcej do r. 1865 (zezowanie ku wschodowi zaczęło się w r. 1867).
Dla państwa w cywilizacji łacińskiej nie ma nic chwalebniejszego, jak
ekspansja pokojowa, tj., rozszerzenie związków
prawno-państwowych za obopólną zgodą kontrahentów. Samo
ograniczenie możliwości wojen, trwała pacyfikacja zwiększonych
obszarów, stanowi wielką zasługę cywilizacyjną. Dążenia takie
mieszczą się w polskim historyzmie. My jesteśmy odkrywcami tej metody.
Unia z Litwą miała stanowić początek. Próbowaliśmy unii z
Czechami, i oni również z nami, za Jagiełły i za Kazimierza
Jagielończyka; z Węgrami za Warneńczyka, za Kazimierza Jagielończyka,
za Sobieskiego. Z Rusią w kilku „ugodach”.
Próbowaliśmy unii nawet z Moskwą (głównie poselstwo
Sapiehy w r. 1600). Przywykliśmy nazywać unią każdy układ państwowy,
wykluczający wojnę, a zaprowadzający wspólną politykę
zewnętrzną. To było zawsze sprawą zasadniczą, obok czego bywały
rozmaite (za każdym razem inne) warunki dotyczące spraw wewnętrznych.
Oddajmy się na chwilę marzeniom; co byłoby gdyby były się powiodły unie
rozmaitego rodzaju, lecz zawsze wszystkie oparte na pacyfizmie i
wspólnej polityce zewnętrznej, z Rusią, z Moskwą, z Węgrami i z
Czechami? Gdyby nie było wojen od Uralu po Szumawę, od Bałtyku po
ujście Dunaju i do Dalmacji? Jak zagospodarowywana byłaby ta część
Europy! Może nawet pomimo zmiany wielkich szlaków handlowych nie
byłaby wcale uboższą od Europy Zachodniej. Co więcej, taki kolos
polityczny wywierałby sam wpływ niemal na drogi handlowe, panujące nad
trzema morzami: nad Bałtykiem, Adriatykiem i Czarnym. Nie zaczepiałby
nikt tego kolosa; raczej przypuścić można, że np. Szwecja starałaby się
także o „unię” z tym blokiem państw. Rozszerzanie go na
Bałkan tkwiłoby w samej istocie rzeczy, stanowiąc nieuchronną
konsekwencję.
Nie powiodłoby się jednak to dzieło. Próbowaliśmy, lecz nie
dokonaliśmy, gdyż rzecz cała była niewykonalną; goniliśmy za marami
wyobraźni politycznej. Do wszelkiej „unii” (w najszerszym i
najrozmaitszym znaczeniu tego wyrazu) trzeba dwóch stron,
jednakowo chętnych. Nigdy atoli Moskwa nie zamierzała łączyć się z
nami; oferty były jednostronne. W Moskwie nie miano pojęcia, o co nam
chodzi; nikt nas nie rozumiał. Nasze projekty naprowadzały ich tylko na
wniosek, że Litwa i Polska chcą się poddać carowi. Porozumienie z
Moskwą według polskiej metody życia międzynarodowego było absolutną
niemożliwością z powodu zasadniczej różnicy cywilizacji i bardzo
a bardzo niskiego szczebla cywilizacyjnego w Moskwie.
Nie tylko to nas dzieliło, że w cywilizacji turańskiej nie ma pojęcia
narodowości, ani nawet społeczeństwa, lecz nadto w obrębie tej
cywilizacji Moskwa stała wówczas bardzo nisko; o ileż niżej,
aniżeli niegdyś Mongołowie Niebiescy! Ta sama przyczyna sprawiła, że
wszystkie projekty unii z Rusią, zwłaszcza z kozaczyzną, były utopią.
My mówiliśmy im o wolnościach obywatelskich i robiliśmy z
kozaków szlachtę; ale ta nowa szlachta nie umiała czytać (i
uczyć się tego nie zamierzała), a przez „wolność” rozumiała
wolność pędzenia wódki.
Odpadła więc możność unii z ludami cywilizacji turańskiej, tj., z całą
wschodnią Słowiańszczyzną. Pozostawały Węgry i Czechy. Węgry są
pojęciem geograficznym i politycznym, a nie etnograficznym. Zachodzi tu
stosunek podobny, jak między Litwą a Letuwą. Jest kilka narodowości na
Węgrzech, pomiędzy nimi Madiarzy. Madiaria jest częścią Węgier.
Madiarzy dbali atoli o swój język. Turańcami są z krwi, lecz
cywilizacji turańskiej pozbyli się już w wiekach średnich. Wahają się
między bizantyńską a łacińską. W Polsce aż do XIX w., ogół nie
wiedział o istnieniu Madiarów. Panowało powszechne przekonanie o
nadzwyczajnym podobieństwie języka węgierskiego do polskiego, gdyż
stykano się z językiem słowackim (i stąd przysłowie „o
dwóch bratankach”). Może kiedyś historykom powiedzie się
zbadać, jakie żywioły etnograficzne na Węgrzech skłaniały się do unii z
Polską, jaka mniej więcej większość lub mniejszość każdego z tych
narodów. Najciekawszym byłoby dotrzeć do jakiej takiej
możliwości podobnych obliczeń przy bliższym badaniu zagadnienia, na kim
i na czym polegały widoki króla Jana III co do zajęcia tronu
węgierskiego (tuż po odsieczy wiedeńskiej; przeszkodziła Litwa, ściśle:
Pacowie litewscy).
Łączyło nas z Węgrami wiele wspólnych poglądów na państwo
i państwowość, na życie publiczne w ogóle; różniliśmy się
natomiast tym, że idea narodowa (jakakolwiek) była tam bardzo słabo
rozwinięta. Wytwarzał się tam swoisty węgierski uniwersalizm na podłożu
łacińskiego języka urzędowego. Dopiero wiek XVIII wprowadził na Węgry
idee nacjonalistyczne. Proces ten byłby się niewątpliwie przyspieszył,
gdyby był doszedł do skutku jakikolwiek bliższy stosunek
prawno-polityczny z Polską; lecz w takim razie jakimżeż drobiazgiem
byłaby się stała Madiaria wobec zagłuszającej ją przewagi słowiańskiej?
Łączność polityczna z Węgrami stanowiła ulubioną myśl polityczną
kardynała Oleśnickiego. Dawał pierwszeństwo związkowi z Węgrami przed
unią z Prusami; stanowiły bowiem Węgry drogę na Bałkan i do Carogrodu.
Jeszcze Władysław IV żenił się z dziedziczką carogrodzką. Owdowiawszy
po cesarzónie z domu Habsburskiego, ożenił się w r. 1646
powtórnie z nieznaczną księżniczką włoskiego rodu,
przesiedlonego z Francji, z Ludwika Marią Gonzaga de Nevers, dlatego,
że ród jej wywodził się przez rozmaite pokrewieństwa od dawnych
cesarzy bizantyńskich; ojciec jej był uznawany przez Stolicę Ap., i
przez państwa zachodniej Europy kandydatem do tronu bizantyńskiego.
Czyż potem Sobieskiemu chodziło o koronę węgierską tylko dla korony?
Panując na Węgrzech byłby tym śmielej wojował z Turcją, kierując się ku
Bałkanowi, szukając ekspansji polskiej na południowej Słowiańszczyźnie.
Tak tedy na dnie projektów unii węgierskiej mieściła się –
volens nolens – idea olbrzymiego państwa słowiańskiego, gdyż
wynikało to z samych że stosunków.Pamiętajmyż, że co innego
Węgry, a co innego Madiaria (którą zajmiemy się jeszcze pod
koniec rozdziału). Przejdźmy do arcyważnych dla nas spraw czeskich.
Chociaż łączność z Czechami nie wiodła do żadnej dalszej ekspansji,
jednakże Czechy same posiadały taką nadzwyczajną wagę polityczną
(choćby samym swym centralnym położeniem), iż związek czesko-polski
zmieniłby całkowicie sytuację w Europie środkowej.Wiadomości o
historycznych stosunkach z Czechami są dość rozpowszechnione, lecz tło
ich bywa i dla nas i dla nich zagadkowe. Już w wiekach średnich
odczuwano, że coś nas rozdziela. Różnił nas zasadniczo pogląd na
cesarstwo niemieckie. Czechy weszły dwa razy dobrowolnie w skład Rzeszy
niemieckiej, pragnąc stanąć na jej czele. Nie powiodło się to za
Otokara II, lecz udało się doskonale za Karola IV; Czechy stawały się
jednak państwem na wpół niemieckim.
Złączyły się z tym systemem politycznym w Europie, który Polska
zwalczała. Kiedy jednak podjęto u nas „wojnę z całą nacją
niemiecką”, husyci stanęli po naszej stronie. Był więc po stronie
Czechów rozdźwięk: z Niemcami i przeciw Niemcom, z Polską i
przeciw Polsce. Był to rozdźwięk cywilizacyjny, trwający od XI w., do
dnia dzisiejszego. Uznawszy uniwersalizm cesarstwa niemieckiego,
przejęli się Czesi zarazem kulturą bizantyńsko-niemiecką, nie
wytworzywszy sami żadnej odrębnej, ni łacińsko-czeskiej, ni
bizantyńsko-czeskiej, pozostali poddziałem niemiecko-bizantyńskiej.
Przyswoili sobie zarazem ideę dynastyczną, Polakom obcą. Kiedy hufce
polskie stawały obok czeskich przeciw cesarzowi, wtedy godność cesarska
piastowaną była właśnie przez królów czeskich. Ani
husytyzm nie wyrwał Czech z zaczarowanego koła imperializmu
niemieckiego. Pozostali częścią Rzeszy i solidaryzowali się potem na
nowo z jej sprawami. Czechy walczyły często w imię danego obozu
niemieckiego, aż położyły głowę za sprawę niemiecką na Białej
Górze w r. 1620. Ugrzęźli duchowo w niemczyźnie protestanckiej,
więc w bizantyźmie. Mieszanina zaś narodowości z wyznaniem trwa u nich
dotychczas według recepty protestanckiej; narodowym patriotycznym
ideałem Czecha jest żeby móc wszcząć jakąś akcję antykatolicką.
Oczywiście dzieli nas to.
Drugie przeciwieństwo mieści się w czeskim moskalofilstwie,
które trwa wciąż. Doznaliśmy go w r. 1920, bo Czechowi obojętne,
jaką jest Rosja; choćby komunistyczna, choćby żydowska, zawsze to
będzie „brat Rus”. Znaczna większość Czechów godziła
się na tępienie polskości przez Rosję i życzyli nam wszystkiego złego,
jako zdrajcom „Słowiańszczyzny”. Zdrada polegała na tym,
żeśmy śmieli sprzeciwiać się Rosji. Dzieli nas tedy szalona
różnica naszych historyzmów i dlatego porozumienie nie
jest bynajmniej łatwe.
Wstanież Królową słowiańskich pól?
Facit Deus nationes senabiles. Lecz wszystko zawisło od tego, czy w
zachodniej Słowiańszczyźnie zaznaczy się mocno przynależność do
cywilizacji łacińskiej. Ekspansja nasza (a właściwie i mówiąc
ściśle obustronna) łatwiejszą jest na ziemie i narody przynależenie do
tej samej cywilizacji.
Tak w Niemczech, podobnież w Czechach nigdy bizantynizm nie ogarnął
całego narodu. W Czechach zanosi się od dłuższego czasu na przesilenie
ideowe; nie brak tam takich, którzy szukaliby oparcia o ideały
polskie. Obyśmy pogłębili w sobie pierwiastki cywilizacji łacińskiej,
ażeby nasze własne ideały nie były chwiejne i wątpliwe. Nikt się nie
przyłącza do ludzi niepewnego chodu i wątpliwej mety. Najpewniejszą
drogą do zyskiwania popleczników będzie bezwzględność w
przestrzeganiu postulatów cywilizacji łacińskiej; wszakżeż
wśród Słowian możemy liczyć tylko na zwolenników tejże
cywilizacji.
W czasie pomiędzy r. 1920 a 1938 prądy cywilizacyjne rozwijały się
analogicznie i równolegle w Niemczech i w Czechach; tu i tam
tryumfował bizantynizm coraz mocniej, podczas gdy całe Niemcy
prusaczyły się równocześnie w całych Czechach, nie wyjmując
Moraw, nastawało osłabienie obozu katolickiego, a przybywało niechęci
do Polaków.
Druga wojna powszechna narobiła wielkiego mątu wśród
pobratymców, nawet wśród przynależnych niewątpliwie do
cywilizacji łacińskiej. Jeżeli rząd polski dał się wciągnąć w taką
nikczemność, jak udział w rozbiorze Czech ciężko jakoś piorunować na
Słowaków i Chorwatów. Im było mniej dane, trzeba więc od
nich mniej wymagać.
Co do Czech, gdy Haha poddawał Czechy Niemcom w r. 1938, świtała
pewnemu odłamowi Czechów nadzieja, że stosunki niemieckie ulegną
wkrótce rozprzężeniu, a Czesi będą wtedy mogli na nowo pomyśleć
o tym, żeby Niemcom przewodzić. Nie dziwmy się: mieści się w tym dużo
historyzmu czeskiego. „Trzecia Rzesza” mogłaby być pod
przewodem Czech, które są bądź co bądź w trzeciej części
etnograficznie niemieckie. Chcąc przewidywać, trzeba patrzeć na
wszystkie strony.
Wojna ninijesza nie zamknie Czechom bynajmniej drogi do Rzeszy; owszem
mogą wytworzyć się takie stosunki, iż oni staliby się w niej czynnikiem
ładu i (że użyję wyrażenia technicznego) zmontowaliby Rzeszę na nowo.
Ostatecznie zwróciłaby się ta Rzesza kiedyś znowu przeciwko nim
samym, lecz ogół mógłby dać się zaślepić chwilowym
sukcesom i ambicjom popularynym. Dlatego pierwszy warunek przyszłego
braterstwa (a nawet pobratymstwa) z Czechami polega na tym, żeby Polska
polityka zewnętrzna pilnowała w całej Europie, czy nie powstają gdzie
na nowo stronnictwa (z początku koterie) germanofilskie. Wbyjmyż sobie
w pamięć, że Niemcy uzbrajały się do drugiej wojny powszechnej za
pieniądze angielskie i francuskie, (komentarz: a od żydów z
Nowego Jorku przede wszystkim) a z izolacji politycznej wydobyła ich
Polska. Nie przypuszczam, zeby germanofile śmieli podnieść na nowo
głowę i tuszę, że rządy będą należeć wyłącznie do przeciwników
Niemiec.
Obowiązkiem naszym będzie utrzymywać kontakt z antygermanizmem we
wszystkich krajach. Zadanie nie będzie trudne, wymagające jednak
ostrożności, a największej w Czechach. Nie możemy dopuścić do
wznawiania Rzeszy w jakiejkolwiek formie, a Czechom musimy odciąć drogę
do tych możliwości.
Stosunek nasz polityczny do Czech zależeć będzie od losów Moskwy
i Berlina, czy dwa te gniazda rozbójnicze pozostaną choćby jako
tako zdolne do boju. Wyobraźmy sobie taką sytuację: przypuśćmy, że mamy
z Czechami konwencję wojskową i wspólne ministerstwo spraw
zagranicznych, wtem Moskwa rzuca się na Polskę, urządza najazd. Czy
Czesi dotrzymają konwencji, czy też o ich zachowaniu zdecyduje
„brat Rus”? Z drugiej zaś strony uważajmy za pewnik, że
Berlin póki może (jak się mówi) jednym palcem ruszać, nie
przestanie finansować akcji ukraińskiej przeciw Polsce. Czesi nie
uznali wprawdzie narodowej odrębności Rusinów, lecz gotowi byli
zawsze na wszelkie niekonsekwencje, byle tylko nie opuścić sposobności,
żeby stanąć przeciw Polsce. Chcąc dojść do upragnionego celu, trzeba by
najpierw spojrzeć śmiało w oczy brutalnej rzeczywistości.
My w Polsce pragniemy wszyscy, żeby można było zlać się z Czechami w
jedno państwo; to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Im goręcej tego
pragniemy, tym bardziej musimy wystrzegać się przedwczesności, ażeby po
przedwczesnym nieroztropnym wysunięciu się nie nastąpiła tym sroższa
reakcja. Przede wszystkim nie można dopuścić na razie do żadnego
wspólnego parlamentu.
Zaraz nazajutrz połączyliby się w nim Czesi z Letuwinami i z Rusinami przeciw nam!.
Nigdy nie powinny stykać się dwie cywilizacje, a tym bardziej trzy lub
cztery po tym samym ciele prawodawczym, ani w ogóle w tej samej
organizacji społecznej. Żadną miarą i za żadną cenę nie możemy przyznać
Czechom owego nieszczęsnego „Zaolzia”. Wątpliwości mogą
zachodzić tylko co do Dziećmierowic, bo zresztą jest to kraina na
wskroś polska. Gdyby ją wcielono na nowo do Czech, stałaby się na nowo
zarzewiem wzajemnej nienawiści; tamtejsza ludność musiałaby wszcząć
agitację i akcję antyczeską. Natomiast wcielona do Polski nie mogłaby
się stać terenem agitacji antypolskiej dla tej prostej przyczyny, że
tam Czechów nie ma
Powiadają, że trzeba będzie jednak dać coś Czechom „za
zgodę”. Pytam: a co oni dadzą nam, także „za zgodę”?
Więc przekupywać mamy tylko my ich?
Spory o granice z Czechami mogą się zdarzać także w przyszłości, gdyż
etnografia nie jest…nieruchomością. Przypuszczam, że obustronny
szczebel kulturalny, zwłaszcza oświatowy, jest dość wysoki, iż można
było do wyznaczania granicy czesko-polskiej używać tej metody, jaką
proponuję w rodziale I do oznaczania granic obszarów
administracyjnych (granica ruchoma). Gdyby Czesi zażądali obecnie
plebiscytu co do Zaolzia, moglibyśmy przystać na to pod warunkiem, iż
głosować będą ci tylko, którzy w sierpniu 1939 roku byli na
Zaolziu possesionati (względnie ich dziedzice).
Czadeckie, Spisz i Orawa, to sprawa nie z Czechami, lecz ze Słowakami!.
Tak wygląda rzeczywistość. Z tego taki wniosek, że trzeba się zabrać do
uregulowania stosunków z Czechami tym energiczniej, z tym
większym zapałem, lecz opartym na dobrych obliczeniach. Być może, że
wojna zakończy się w taki sposób, iż Czechy nie będą zgoła
myśleć o zreorganizowaniu Rzeszy ani w dalszej przyszłości, a my sami
urządzimy stosunek z Rosją w taki sposób, iż moskalofilstwo
czeskie utraci wszelkie znaczenie.
Jeżeli w Niemczech runie do reszty protestantyzm, jeżeli Niemcy
spostrzegą się, że padli ofiarą dualizmu cywilizacyjnego (i okropnej
mieszanki cywilizacyjnej) i jeżeli zechcą oprzeć swe odrodzenie na
cywilizacji łacińskiej, w takim razie zerwie się na zawsze
niemiecko-czeski łańcuch bizantyński. Jeżeli Czechy znajdą się pośrodku
katolicyzmu niemieckiego i polskiego, niedługim będzie żywot czeskiego
„pokroku” („postępu” antykatolickiego). Zanosi
się na wielkie zwycięstwo katolicyzmu w Niemczech, za czym nastąpi
również przewaga polityczna obozu katolickiego w Czechach.
Będą się wysuwać coraz bliżej pierwszego planu katolickie Morawy.
Dziwne – to zaiste, że Polacy nie znają całkiem tej prowincji,
graniczącej z nami bezpośrednio, a tak nam bliskiej obyczajem,
pojęciami i skłonnościami! Skutkiem tego nie wiemy o Czechach tego
właśnie, co powinniśmy najbardziej wiedzieć. Poprawa z tego błędu
stanowiłaby najlepszy krok wstępny do „unii” z Czechami.
Przy układach z Czechami wystrzegajmy się gorączki maksymalizmu; lepiej
krok po kroku, w miarę jak grunt będzie przygotowany. Na razie znośmy
paszporty i szykany graniczne. Po czym trzeba będzie politykę zacząć od
zewnętrznej. Najpierw trzeba wykluczyć możliwości wojny czesko-polskiej
lub jakiegokolwiek przymierza Polski czy Czech z jakąkolwiek stroną
trzecią przeciwko sobie. Jeżeli doprowadzimy do tego, reszta doprawdy
sama się znajdzie.
Wśród naszych słowiańskich zabiegów nie zapominajmyż o
Łużycach. Z nimi powinno się natychmiast po wojnie zawrzeć
„unię” na warunkach, jakie oni sami obmyślą. Siły
politycznej nie mają i mieć nie będą, a więc ani nam jej nie przydadzą;
lecz poważanie Polski zyskałoby na tym wiele, a zresztą taki jest
obowiązek.
Ze Słowaczyzną musimy zacząć od tego, żeby sobie odebrać i wcielić do
Polski krainy zagarnięte rozbójniczym zaiste napędem przez
Austrię jeszcze przed pierwszym rozbiorem: Czadeckie, Orawę i Spisz.
Zbiegiem skomplikowanych okoliczności poczęli Słowacy uważać te krainy
za swoje. Lekceważyliby nas, gdybyśmy ich nie odebrali; lekceważyliby
nas również Czesi i Madiarzy.
Mieszać się w dalsze losy Słowaczyzny obowiązkiem naszym nie jest.
Inicjatywa musiałaby wyjść od Słowaków. Pamiętać tylko trzeba,
że jeżeli pragniemy w przyszłości (oby jak najbliższej) być za jedno z
Czechami, musimy zarzec się madiarofilstwa i nie możemy popierać
Madiarów ani przeciw Słowakom, ani przeciw Rumunom. Aut-aut!
Czesi, Słowacy, Rumuni mają prawo tak się do nas odezwać. Nasze
madiarofilstwo jest zresztą operetkowe, tym bardziej, że liczy już tak
nielicznych wyznawców. „Sympatyzujący” z nami
Madiarzy uprawiali zawsze, stale i nieodmiennie politykę prusofilską
przeciw nam. Wysunięte najdalej na południe osady słowackie, bliskie są
wysuniętych najbardziej na północ osad słoweńskich. Tamtędy
przez tzw., Madiumurie wiedzie droga do katolickich Słowenów i
katolickich Chorwatów.
Na południu otwiera się nam rzeczywistość drogą mocarstwową, mianowicie
przez wysunięcie projektu rozległego państwa słoweńskiego, które
by weszło z nami w układ prawno-polityczny. Słoweńcy (stolica Lubliana)
liczą w krainie południowej Karyntii i południowej Styrii niewiele
ponad dwa miliony, lecz jest to naród kulturalny, zamożny,
roztropny, znakomicie zorganizowany i obdarzony zmysłem politycznym.
Należą stanowczo do cywilizacji łacińskiej, a 4/5 z nich są katolikami,
świadomymi (1/5 liberałów). W latach 1918-1919 dochodziły
stamtąd zniecierpliwione głosy: Czemuż Polska nie staje na czele
Słowiańszczyzny.
Drugie dwa miliony Słoweńców mieszka w Gorycji, Istrii i we
wschodnio-alpejskich prowincjach włoskich i w niż aż po Udine. Zawsze
byli w państwie włoskim prześladowani, a od początków
rządów Mussoliniego nie wolno w ogóle mówić po
słoweńsku; szpieguje się czy dzieci wróciwszy ze szkoły nie
rozmawiają z rodzicami po słoweńsku. Dialekty tamtejsze stanowiły od
dawna specjalność polskiej filologii. Gdyby zjednoczyć cały obszar
słoweński, powstałoby państwo obszarem znaczne, z wielkim portem w
Trieście. Jedna to dla nich historyczna sposobność, bo trudno
przypuszczać, żeby Anglosasi sprzeciwili się okrojeniu Italii od
północy.
Postulat ten winien by rząd polski wpisać w swój program i
porozumieć się od razu ze Słoweńcami, nie narzucając warunków
innych, jak wspólną politykę zewnętrzną. Związek może stawać się
następnie ściślejszym, jeżeli się nie będzie żądać od razu wszystkiego.
W ogóle, jeżeli się pragnie z kimś związku prawno-politycznego,
należy czekać cierpliwie, żeby wnioski o ścieśnianie związku wychodziły
z tamtej strony. Wspólność polityki zewnętrznej jest atoli czymś
takim, co rozumie się samo przez się.
Marzy się o „bloku” opartym o trzy morza: Bałtyckie,
Adriatyckie i Czarne. Jeżeli ma być utworzony apriorycznie, przez
postanowienia z zewnątrz, pozostanie w sferze marzeń, choćby miał
„urzędowo” wegetować jakiś czas (jak niefortunna
Jugosławia, wymysł sztuczny). „Blok” około polskości może
powstać tylko w taki sposób, że Polska wejdzie najpierw w układy
z każdym z państw tego bloku z osobna, a potem dopiero w przyszłości
będzie można myśleć o dalszych fazach. Kto będzie chciał zrobić to
wszystko od razu, skończy się na tym, iż się nic zrobić nie da.
Polska może układać się ze Słoweńcami tylko o rzeczy słoweńskie i o nic więcej.
Słoweńcy sami jednak będą musieli prowadzić sprawę dalej, w czym należy
pozostawić im wolną rękę. Są bowiem związani nader blisko z Chorwatami.
Nawet ich obszary językowe zachodzą w siebie klinami: dość powiedzieć,
że pod Zagrzebiem, stolicą Chorwacji, lud mówi po słoweńsku.
Chorwaci są również katolikami i świadomie przynależni do
cywilizacji łacińskiej (i dlatego uważają się za osobny naród w
odrębności od bizantyńskiej prawosławnej Serbii jakkolwiek mają
wspólny język, zupełnie ten sam). Słoweńcy muszą określić
politycznie stosunek swój do Chorwatów; ci zaś chętnie
skorzystają ze sposobności, bo układy ze Słoweńcami pozwolą im wybrnąć
z fałszywego położenia w jaki popadli podczas wojny. Chorwaci są
polonofilami. Niestety w przeciwieństwie do Słoweńców są
niestali, niegospodarni, impulsywni, a zmysłu politycznego zdają się
posiadać jeszcze mniej od Polaków.
Chorwaci zamieszkują nie tylko Chorwację i Sławonię, lecz nadto
Dalmację, Bośnię i Hercegowinę. Muzułańscy bałkańscy słowianie uważają
się też za Chorwatów. Porozumienie słoweńsko-chorwackie zawiera
tedy w sobie dalsze drogowskazy. My jednakże z tym nie występujemy.
Układ z Chorwatami zawrzemy zaś dopiero wtedy, gdy dokona się
porozumienie chorwacko-słoweńskie. Czy te dwa narody zechcą tworzyć
jedno państwo, czy też dwa to ich rzecz. O ile znam stosunki, utworzą
państwo wspólne.
Zamysły słowiańskie muszą być osadzone mocno na fundamentach nie
słowianofilstwa, lecz słowianoznawstwa. Od tej roboty są stowarzyszenia
prywatne; one muszą stworzyć straż przednią, one wypróbować
grunt i użyźniać go, a rząd powołać dopiero kiedyś na ostatku, na
żniwa. Jeżeli rząd sam zechce pokierować od razu całą tą olbrzymią
robotą, możemy być zgubieni. Podobnież u pobratymców oczekujemy
działania odpowiednich stowarzyszeń.
W środku Słowiańszczyzny siedzi i rozdziela ją Madiaria. Dopuścić
Madiarów do panowania poza ich obszarem etnograficznym można (a
może nawet należy) tylko na tzw., Rusi węgierskiej
(„zakarpackiej”). Madiarii należy przyznać najzupełniejszą
autonomię, lecz odebrać możność uczestnictwa w polityce
międzynarodowej. Miadiaria nie powinna mieć wojska. Wszyscy ościenni
mają prawo do zarządzenia okupacji, gdyby stwierdzono jakiekolwiek
kroki do wznowienia armii madiarskiej. Ta kolonia prusactwa musi być
nareszcie skrępowana; inaczej mogłoby prusactwo polityczne odrodzić się
dzięki Madiarom.
Madiaria mogłaby tworzyć prowincję autonomiczną pod pretektoratem
polskim z całkowitą wolnością narodową, społeczną i ekonomiczną.
Inicjatywa musiałaby atoli wyjść od nas.
Spółka państwowa zachodnio-słowiańska może uróść na
potężne mocarstwo, nie oglądając się zgoła na Słowiańszczyznę
wschodnią. Wolelibyśmy oczywiście, żeby Ruś przyłączyła się do tego
bloku dobrowolnie. Póki jednakże odnosi się wrogo do Polski,
jakżeż może być przyjacielem tej Słowiańszczyzny, której
najzacniejszą częścią jest właśnie Polska. Spełnienie zaś tzw., idei
słowiańskiej musi wyjść od Słowian zachodnich; na to nie ma rady. Czy
można sobie wyobrazić, że Rusini staną na czele Słowiańszczyzny i
wykrzeszą z niej mocarstwo?
Cierpliwości! Rusini sami nabędą innego mniemania o Rusi. Nie brak ani
między nimi zwolenników cywilizacji łacińskiej; sam tok
wypadków dziejowych będzie ich wysuwał coraz bardziej na
pierwszy plan. Kończą się czasy idealizowania kozaczyzny, hajdamaczyzny
itp.
Stańmy na usługi wielkiej idei politycznej z gorącym sercem, lecz z
zimną głową. Głowy gorące gotowe zmajstrować naprędce wszelaką
„unię” z Rosją. Pamiętajmyż, że Rosja ma rezerwy polityczne
w „eurazyźmie” i może się doskonale obejść bez oglądania
się na zachód.
Fatalnym jest nasze „geopolityczne” położenie od wschodu.
Granicą naturalną Dniepr i tylko Dniepr. Obyśmy musieli tam dotrzeć jak
najpóźniej. Zmusić nas może do tego Rosja, gdyby budziły się w
niej znowu chętki zaborcze ku zachodowi. Gdyby zaś Rosja miała się
rozpaść, i wtenczas nawet dobrze byłoby nie posuwać się nad Dniepr.
Mogą jednak zajść okoliczności, które zmusiłyby Polskę do
zajęcia linii Dniepru. Powtarzam: oby jak najpóźniej! Nie tęskno
nam za ponownym orientalizowaniem polskości. Nasz punkt ciężkości musi
być na Zachodzie. Lecz jak najwcześniej należy przedsiębrać poprawkę do
granic ustanowionych pokojem brzeskim. Mińsk i Kamieniec Podolski muszą
powrócić do Polski.
Pozostaje nam rozważyć stosunek nasz do ludności niemieckiej. W obrębie
państwa polskiego trzeba będzie największej surowości wobec wszystkich
Niemców, którzy podczas wojny wspomagali
najeźdźców i łączyli się z nimi choćby tylko duchowo. Najlepiej
byłoby pozbyć się ich z granic państwa polskiego. Godzi się przypuścić,
że tym razem nie znaleźliby sobie protektorów w urzędach
polskich.
Inaczej trzeba się odnieść do tych Niemców, którzy z ojca
i dziada siedzą w Polsce, pracują spokojnie i pożytecznie, a z
hitleryzmem się nie łączyli. Są tacy i na Śląsku i w Gdańsku. Gdańsk
będzie oczywiście tylko jednym z wielu miast w Polsce i niczym innym.
Dopóki nie wykaże trzeciej części posesjonatów polskich,
będzie zarządzany przez zawiadowcę z ramienia ministerstwa spraw
wewnętrznych. W każdym razie na ziemiach państwa polskiego w granicach
z r. 1939 Niemców osiadłych będzie bardzo niewielu. Chodzi o
stosunek do ludności niemieckiej poza granicami naszego państwa na
wypadek, gdybyśmy jednak szli szlakiem „Bolesławów”.
Mym skromnym zdaniem całe ustawodawstwo polskie względem tych
Niemców mogłoby się składać z jednego tylko paragrafu:
„Pozostawia się w mocy wszystkie prawa, przepisy i zwyczaje
urzędowe, stosowane podczas okupacji niemieckiej w Polsce, odwracjąc je
z Polaków na Niemców”.
Niechby Niemcy byli rządzeni „nach deutscher Art”. Jest jednakże jeszcze inna strona przedmiotu:
W r. 1918 można było jeszcze zabrać się do rozdmuchiwania tlejących pod
popiołami germanizacji ostatnich iskierek połabskich. Czy one do tego
czasu nie zagasły? W każdym razie pamięć ich jeszcze nie wygasła. Obok
tego faktem jest, że w r. 1918 całe grona Niemców znad
zachodniego Bałtyku przewidywały ewentualności…repolonizacyjne.
Na zakończenie przytoczę jeszcze jeden fakt: nie minęło jeszcze sto
lat, jak w Czechach odbywała się propaganda filoczeska w języku
niemieckim, bo po czesku nikt nie czytał (a na dobitkę nie miał nawet
co do czytania). Warunki bytu polskiego są tego rodzaju, iż z
konieczności musimy obracać się pośród spraw wielkich, za
wielkich może na naszą liczebność, stan ekonomiczny i kulturalny.
Sprostamy im tylko o tyle, o ile wciągniemy ościennych w polski system
polityczny, o ile rozszerzymy myśl polską poza granice Polski. Jeżeli
tego nie dokażemy, będziemy wiecznie marnie wegetować, a niepodległość
nasza będzie nadal zawisłą od łaski sąsiadów.
Na tym kończę. Trzymałem się przy układaniu tego dziełka dwóch prawideł:
Żeby nie wykraczać poza metodę indukcyjną – tudzież, żeby co do
sukcesu dziełka poprzestać i tym razem na zasadzie Ks. Hugona Kołłątaja:
„Zacznijmy bez oglądania się, kto nas potem poprawiać będzie”.
Marzec- październik 1941.
Opracowanie strony: © P.Jaroszczak - Przemyśl 2003