W przyszłym tygodniu ukaże
się w wydawnictwie "Znak" polska wersja nowej książki Jana Tomasza Grossa
"Strach" ("Fear: Anti-Semitism in Poland After Auschwitz"). W związku z tym
warto przypomnieć dotychczasowe "zasługi" tego autora w zakłamywaniu stosunków
polsko-żydowskich, pokazywanych przez niego w stereotypowy, płaski i
nieobiektywny sposób.
Gross to autor bardzo już w Polsce znany. Ale
to nie jest historyk i nie uczone pisze dzieła, bo nie posługuje się
odpowiednimi dla tej profesji narzędziami. Historyk stara się odpowiedzieć na
generalne pytanie, jak to kiedyś było. Gross historii nie bada, lecz opowiada o
niej po swojemu i każe nam wierzyć, że wszystko było właśnie tak, jak w jego
narracji. W tym celu maksymalnie upraszcza i spłaszcza swoje wywody, unika
konfrontacji i starannego badania źródeł, przyjmuje za oczywistość wszystko to,
co mu pasuje, a odrzuca - przez analogię - wszystko to, co mogłoby jego wywody
podać w wątpliwość, a nawet ośmieszyć. Aby wzmocnić swoją pozycję i osłabić
jakąkolwiek polemikę, powołuje się na swe rzekome "objawienia" (jakże więc
spierać się z "jurodiwym" naukowcem?). Drogę ma już w Polsce przetartą
poprzednimi broszurkami, w tym opowieścią własnej, skrajnej wersji o
wydarzeniach w Jedwabnem 10 lipca 1941 r., którą nagłośnił się sam i został
nagłośniony przez bardzo przyjazne mu siły (J.T. Gross, Sąsiedzi. Historia
zagłady żydowskiego miasteczka, Sejny 2000 - publikacja natychmiast obsypana
prestiżowymi nagrodami i entuzjastycznymi recenzjami).
Ponieważ profesjonalni
historycy natychmiast wychwycili jego ignoranckie podejście do źródeł, Gross
orzekł, że jego książeczka jest "publikacją naukową, napisaną w oparciu o
dostępną dokumentację przedmiotu i skrupulatne badania. (...) łatwo stwierdzić,
że jest ona opatrzona przypisami i odnośnikami" (wypowiedź J.T. Grossa w portalu
Gazeta.pl, 17 maja 2001 r.). Z czymś takim nie da się polemizować...
Przerwana ekshumacja
Jego barwna wersja, sprzeczna z
udowodnionymi faktami (nawet w ułomnym śledztwie przeprowadzonym przez Instytut
Pamięci Narodowej), funkcjonuje w świecie jako jedynie wiarygodna. Przypomnijmy
- brzmi ona następująco: 10 lipca 1941 roku, po dwóch tygodniach po wejściu
Niemców na te tereny (gdy ich władza już okrzepła), wszyscy Polacy mieszkający
wówczas w Jedwabnem dopuścili się samodzielnie (a nawet wbrew stanowczemu
stanowisku okupacyjnych władz niemieckich!) okrutnej zbrodni na Żydach. "Połowa
zabiła połowę" - twierdzi Gross i ma z tego wynikać, że wszyscy polscy
mieszkańcy miasteczka (i najbliższej okolicy) wymordowali 1600 Żydów. I wymienia
dwie główne przyczyny tego stanu rzeczy - odwieczny "polski antysemityzm",
mający oczywiście chrześcijańskie podłoże, który mógł się w pełni objawić w
wyniku nazistowskiej okupacji, oraz prymitywna chęć rabunku, która była tak
wielka, że pchała tubylców do każdej zbrodni.
To wszystko powinno oczywiście
wyjaśnić śledztwo uwzględniające staranne badanie dowodów oraz pozwalające na
ustalenie stanu faktycznego. Do tego niezbędne było przeprowadzenie ekshumacji.
Stały, ogromny postęp medycyny sądowej i nowe, rewelacyjne osiągnięcia
kryminalistyki mogły dać dokładną odpowiedź na większość podstawowych pytań.
Przede wszystkim - ile było faktycznie ofiar oraz w jaki sposób zadano im
śmierć, co mogło przesądzić o dalszym biegu wypadków. Niestety, stało się
inaczej. Kulisy tych niezrozumiałych - w kontekście światowej histerii -
wydarzeń ujawnił na łamach "Rzeczpospolitej (z 10 lipca 2001 r.) archeolog prof.
Andrzej Kola, który stał na czele ekipy ekshumacyjnej w Jedwabnem: "Otrzymaliśmy
zlecenie na prace archeologiczno-ekshumacyjne. Archeologiczne to zbadanie
stodoły, jej wnętrza i obrzeża. Drugim zadaniem miały być prace ekshumacyjne na
użytek prowadzonego śledztwa. Eksploracja grobu, czyli zdjęcie nadkładu,
odsłonięcie szczątków, wypreparowanie ich i podniesienie dla badań
antropologicznych i z zakresu medycyny sądowej. Dopiero po 10 dniach naszego tam
pobytu zapadła decyzja, że ekshumacji właściwej nie będzie".
Przypomnijmy -
decyzja zapadła wtedy, gdy ujawniono pierwsze wielkie rozbieżności między stanem
faktycznym a opowieściami Grossa. Pierwszą z nich była szacunkowa liczba ofiar
wahająca się od 150 do 300 osób, czyli 5 do 10 razy mniej, niż miało to wynikać
z rzekomo wiarygodnych relacji żydowskich. Druga, nie mniej ważna, dotyczyła
wykluczenia podstawowego motywu, jaki, zdaniem Grossa, miał kierować sprawcami.
Z nagle przerwanej ekshumacji wynikało bowiem, że nie było żadnego rabunku -
wprost przeciwnie, przy ciałach ofiar znaleziono nie tylko przedmioty
codziennego użytku oraz klucze do domostw, ale też ślubne obrączki, dużą liczbę
monet (polskich srebrnych i kilkanaście carskich złotych pięcio- i
dziesięciorublówek), zegarki kieszonkowe, złotą bransoletę, złotą spinkę do
tałesu itd.
I wreszcie, skoro Niemców miało tam nie być, to skąd w obrębie
spalonej stodoły wzięły się liczne łuski, w tym, jak ujawnił prof. Kola, "pewna
część łusek, tych z mosiądzu, miała na spłonce wybitą datę 1939", a więc odpada
tłumaczenie, jakoby pochodziły one ze znacznie późniejszego okresu (rzekomo
miały być wyprodukowane po 1942 r.)? I dalej: "były też łuski znalezione w
mogile, np. jedna od mauzera leżącego pod głową z pomnika Lenina. Należy je
wiązać z wypadkami 10 lipca 1941 roku. Leżały na głębokości nie mniej niż 60
centymetrów. Musiały dostać się tam wtedy, kiedy powstawał grób. Nie mogły tam
zostać wciśnięte później.
W grobie zewnętrznym, ponad szczątkami w układzie
anatomicznym, znaleźliśmy, odsiewając spalone kości od ziemi, pocisk pistoletowy
kalibru 9 mm. A właściwie był to tylko zewnętrzny płaszcz pocisku,
niezdeformowany. O czym to świadczy? Że został wystrzelony do człowieka i uwiązł
w miękkiej tkance. Następnie tkanka spłonęła, a ołowiany rdzeń pocisku wytopił
się".
Powyższe informacje, na co na ogół nie zwraca się uwagi, całkowicie
wykluczają znane i wykorzystane w śledztwie relacje żydowskie, które są w
dodatku złożone nie tyle przez świadków wydarzeń (choć większość z nich tak się
określała i za takich uznał ich Gross), ale przez osoby, które słyszały to z
którejś ręki, czyli też nie od bezpośrednich świadków. Natomiast - i to powinno
być znacznie staranniej przeanalizowane - uwiarygodniają one przynajmniej część
relacji polskich świadków, którzy (w odróżnieniu od żydowskich) przecież byli na
miejscu i dość wiernie opisali przebieg wypadków.
A "świadkowie" Grossa?
Należy do nich np. Całka Migdał z Urugwaju, z którego Gross zrobił kobietę (!),
która, według niego, miała być naocznym świadkiem zbrodni. Tymczasem Migdał w
liście z 29 grudnia 1947 roku, przesłanym do Ministerstwa Sprawiedliwości,
wyraźnie napisał: "Jestem z miasteczka Jedwabne, pow. Łomża, woj. Białystockie.
Już 10 lat jak opuściłem miasteczko, pozostawiając matkę, siostrę, szwagra i dwu
siostrzeńców (...)".
Od umorzenia śledztwa w sprawie zbrodni w Jedwabnem mija
już pięć lat. Uzasadnienie umorzenia jest dostępne wyłącznie na stronach
internetowych IPN, natomiast w innej, bardziej dostępnej formie nie zostało do
dziś opublikowane. Co więcej, końcowy raport prof. Andrzeja Koli z
(nie)przeprowadzonej ekshumacji do dziś w ogóle nie jest znany opinii
publicznej, choć dla tamtego śledztwa powinien to być materiał pierwszorzędny,
albowiem dotyczył nie luźnych opowieści i przypowieści (a dużo takich znalazło
się w materiałach opublikowanych przez IPN), ale ustaleń zweryfikowanych
uznanymi sądownie metodami naukowymi.
Zbrodni dokonali
Niemcy
Ale dziś wiemy o tej sprawie jeszcze więcej. Przede wszystkim
należy zwrócić uwagę na te wczesne relacje żydowskie, które zostały pominięte
przez Grossa i które nie były wykorzystane w śledztwie. Są one kolejnym
potwierdzeniem tezy, że zbrodni dokonali Niemcy, wykorzystując do tego
niektórych miejscowych Polaków. Oto np. z pamiętnika pisanego przez Michaela
Maika już podczas wojny wynika, że było właśnie tak: "Z Jedwabnego i Radziłowa
przybyli [żydowscy] uchodźcy, którzy przypadkowo uszli z życiem i widzieli to
piekło na własnej oczy i odczuli je na własnej skórze. Z pomocą miejscowych
chłopów, Niemcy zebrali na rynku Żydów z tych miejsc, z rabinem i przywódcami
społeczności na czele. Najpierw pobili ich brutalnie i zmusili do zawinięcia się
w rytualne opaski tallitot, do skakania i tańczenia przy akompaniamencie
śpiewów. Wszystko to odbywało się pod nieustającym gradem uderzeń pałkami i
smagań gumowymi biczami. Na koniec wepchnęli wszystkich Żydów, cały czas bijąc
ich i kopiąc, do długiej stodoły, a następnie podpalili ją z ludźmi wewnątrz. To
był koniec Jedwabnego i Radziłowa" (zob. Michael Maik, Deliverance: The Diary of
Michael Maik: A True Story, Kedumim, Israel: Keterpress Enterprises, 2004, s.
38-39). Ten pamiętnik był opublikowany po raz pierwszy w księdze pamięci
miasteczka Sokoły (pow. Wysokie Mazowieckie) w języku jidysz (Tel Aviv 1962).
Uciekinierów z Jedwabnego było znacznie więcej i roznieśli oni tragiczną
wiadomość po bliższej i dalszej okolicy. Ryvka Kaizer zetknęła się z nimi w
Tykocinie: "Po zniszczeniu Tykocina dotarła do nas najokropniejsza wiadomość.
Przynieśli ją uciekinierzy z Jedwabnego i Radziłowa, którzy cudem ocaleli z
okropnej katastrofy, której byli świadkami. Tam to Niemcy przy pomocy
miejscowych chłopów zebrali na placu targowym całą żydowską ludność na czele z
rabinem i przywódcami duchowymi. Na początku ich wyszydzano, rabinów i
przywódców zmuszono do założenia tałesów i tefilin, a także byli zmuszani do
śpiewu i tańca. Później wszyscy Żydzi zostali zamknięci w ogromnej stodole,
którą chłop specjalnie przeznaczył do tego celu i zostali spaleni żywcem. Tak
stało się w Jedwabnem i w Radziłowie" (Sefer zikaron li-kedoshe Sokoli: Sokoler
yisker-bukh, red. Mosheh Grosman, Tel Aviv 1962; cytat z relacji Ryvki Kaizer
znajduje się na stronie 64 rozdziału pt. "Khurbn Sokoli" [Zniszczenie Sokołowa],
s. 35-215, autor: Michael Maik).
Co ciekawe, relację Ryvki Kaizer wykorzystał
rabin Juliusz L. Baker w "Księdze pamięci Jedwabnego" (Sefer Jedwabne: Historiya
ve-zikaron [Yedwabne: History and Memorial Book] red. Julius L. Baker, Jacob L.
Baker Jerusalem - New York: The Yedwabner Societies in Israel and the United
States of America, 1980. The Destruction of the Jewish Community of Yedwabne,
Poland, autor: Rabbi Julius L. Baker, s. 88-89). Ale wykorzystał tak, że zrobił
z niej - niezgodnie z prawdą - bezpośredniego świadka oraz przerobił twórczo
Niemców na "gojów" (co jest u Żydów niezwykle obraźliwym określeniem dotyczącym
chrześcijan): "Kobieta o nazwisku Rivke Kaizer z Wizny uciekła z placu targowego
w Jedwabnem. W księdze pamiątkowej miasta Sokoły wydrukowanej w Tel Awiwie w
1962, opowiada ona, że po zagładzie społeczności żydowskiej w Tykocinie,
uciekinierzy z Jedwabnego i Radziłowa przynieśli ze sobą wieści o tamtejszych
wypadkach. Goje rozkazali wszystkim Żydom, wraz z rabinem i przywódcami
lokalnych społeczności, zebrać się na placu targowym. Tam kazali im ubrać tałesy
i tefilin oraz kazali im tańczyć i śpiewać. Potem zamknęli ich w dużej stodole
koło żydowskiego cmentarza. Wtedy ściany stodoły zostały polane benzyną i
podpalone. Wszyscy spłonęli żywcem. Niech Bóg pomści ich krew".
Ta
przerobiona na doraźny użytek relacja stanowi jeszcze jeden dowód, że wszelkie
tego typu opowieści, traktowane później jako źródła, należy traktować niezwykle
ostrożnie.
O decydującej i bezpośredniej roli Niemców opowiada też
mieszkaniec Ostrołęki Hersz Cukierman (po wojnie jako Harold Zissman). Jesienią
1939 roku przedostał się on do swych krewnych w Jedwabnem, skąd wkrótce został
wysiedlony (wraz z innymi uciekinierami). Trafił do Dereczyna, gdzie latem 1941
roku dotarli Żydzi z Jedwabnego i opowiadali, co przeżyli: "Później niektórzy
Żydzi, którzy uciekli z Jedwabnego opowiedzieli nam, że gdy Niemcy tylko weszli
do miasta, zapędzili wszystkich Żydów do stodoły i podpalili ją. Ktokolwiek
usiłował z niej się wydostać, został wystrzelany z karabinów maszynowych"
(Harold Zissman, The Warriors: My Life As a Jewish Soviet Partisan (Syracuse,
New York: Syracuse University Press, 2005, s. 42). A więc mamy też
potwierdzenie, że Niemcy używali broni maszynowej, co tłumaczy tak liczną
obecność łusek w obrębie stodoły i wokół niej.
Dziś wiemy, że podstawowa teza
Grossa o tym, jakoby cała polska społeczność brała udział (w różnej zresztą
formie) w mordowaniu Żydów, jest całkowicie nieprawdziwa. Z ustaleń śledztwa
wynika przecież, że wraz z przyjezdnymi spoza Jedwabnego mogło to być około 40
osób. Nieprawdziwa jest liczba zabitych Żydów także dlatego, że według
ostatniego sowieckiego spisu ludności, tuż przed wejściem Niemców było ich tam
zaledwie 562. Należy więc postawić zasadnicze pytanie: skoro tak dużo osób tej
narodowości to wcieleni do Armii Czerwonej, aresztowani i zesłani na Syberię
(także za czyny kryminalne) zbiegowie z wycofującymi się Sowietami, uciekinierzy
z miasteczka tuż przed 10 lipca 1941 roku oraz w tym dniu - to ile naprawdę było
ofiar? A przecież należy doliczyć do żywych także tych, których tego dnia Polacy
przechowali w miasteczku lub w jego okolicach, narażając własne życie. Do
listopada 1942 roku, czyli do czasu, gdy Niemcy zarządzili ich ostateczne
przeniesienie (głównie do getta w Łomży), w Jedwabnem mieszkało jeszcze około
150 miejscowych Żydów. Czyli uratowanych tego dnia było zapewne niewielu mniej
niż zamordowanych, a może nawet i więcej!
Są jeszcze inne potwierdzenia
sprawczej i decydującej roli Niemców, które tu należy przypomnieć. Na przykład
mówi o tym relacja Antoniego Wyrzykowskiego, który przechował i ocalił grupę
Żydów z Jedwabnego do zakończenia wojny. Wyrzykowski stwierdził, że zbrodni
dokonali "Niemcy przy pomocy niektórych Polaków" (Zeznanie nr 5825 z 2 maja 1962
r., Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego). A także zeznanie (z 1949
roku) wysokiego funkcjonariusza SS w Białymstoku Waldemara Macholla (szefa
referatu IV A3). Żydowski historyk Szymon Datner ocenił je niezwykle wysoko:
"Dzięki wyjaśnieniom Macholla można było określić rolę 'grup operacyjnych' w
okresie administracji wojskowej (czerwiec - lipiec 1941) jako głównych
wykonawców lub inicjatorów rzezi ludności żydowskiej w miejscowościach:
Białystok, Radziłów, Jedwabne, Wąsosz i in." (Sz. Datner, Niemiecki okupacyjny
aparat bezpieczeństwa w okręgu białostockim (1941-1944) w świetle materiałów
niemieckich [opracowania Waldemara Macholla], "Biuletyn Głównej Komisji Badania
Zbrodni Hitlerowskich w Polsce", XV, Warszawa 1965).
Kłamstwa i
manipulacje Grossa
Najnowsza książeczka Jana Tomasza Grossa to "Strach.
Antysemityzm w Polsce po Auschwitz" ("Fear. Anti-Semitism in Poland After
Auschwitz. An Essay in Historical Interpretation"), wydana w prestiżowym
wydawnictwie Random House w czerwcu 2006 roku. Tym razem pretekstem jego
rozważań są niewyjaśnione po dziś dzień wydarzenia, jakie miały miejsce w
Kielcach w lipcu 1946 roku. Gross, wiedząc, jak łatwo mu poszło poprzednim razem
i jak wielka jest siła sprzyjających mu lewicowych i liberalnych mediów (które
są skłonne nagłośnić i poprzeć każde jego głupstwo i każde kłamstwo), wysilił
się jeszcze mniej. Tym razem obarczył zbiorową winą kilkanaście tysięcy Polaków,
mieszkańców ówczesnych Kielc. I choć ta teza stalinowskiej propagandy została
już dawno skompromitowana i odrzucona, dla Grossa jest jednak bardzo
przydatna.
Wchodzą tu w grę wspólne interesy: "Strach" Grossa skierowany
jest, tak jak poprzednio "Sąsiedzi", przeciwko Kościołowi katolickiemu. To
przeciwko Kościołowi autor wytacza najcięższe armaty. Ostoją Kościoła jest lud,
ten jest więc ciemny i równie nienawistny. Jedyni pozytywni bohaterowie Grossa
to oczywiście lewicowi ("liberalni") intelektualiści, którzy wiedli w Polsce
Ludowej dostatnie, wygodne i bezpieczne życie, w nieskrępowany sposób
kolaborując z komunistami, popierając i uzasadniając ich zbrodniczą ideologię.
Już poprzednio Adam Michnik uznał, że broszurką o Jedwabnem Gross "wpisuje się w
długi szereg najświetniejszych polskich intelektualistów, począwszy od
Mickiewicza i Słowackiego, a kończąc na Gombrowiczu i Miłoszu (...)" (A.
Michnik, Rachunek polskiego sumienia, "Rzeczpospolita" 5 IX 2001). Teraz
niechybnie Gross stanie w tej hierarchii wprost obok samego Michnika.
Gross
bezceremonialnie wywraca wszelkie dotychczasowe pojęcia o obu okupacjach
(niemieckiej i sowieckiej). To Polacy masowo kolaborowali z oboma zaborcami i
Polacy sami zbudowali sobie komunizm, a bardzo pomocny w tym procederze okazał
się "polski" aparat bezpieczeństwa, szczególnie UB. Nie było więc kolaboracji
żydowskiej (bo to tylko wymysł ciemnych antysemitów). To, co Polacy zachowali w
pamięci na ten temat, to "próba zatarcia w tej samej pamięci kolaboracji
polskich chłopów i mieszkańców małych miasteczek z nazistami". Czyżby więc
Polacy powoływali "swoje" Polenraty i służby porządkowe, które pilnowały w nich
interesów okupanta? Czemu nie - to zagadnienie może być kolejnym szokującym
odkryciem, jeśli nie samego Grossa, to jakiegoś jego następcy.
Gross
całkowicie milczy o komunistycznych bandach na Kresach Wschodnich we wrześniu
1939 roku, które zamordowały (niekiedy w szczególnie okrutny sposób) od kilku do
kilkunastu tysięcy polskich obywateli: ziemian, oficerów i żołnierzy, urzędników
państwowych, policjantów, nauczycieli. Nie było dla niego takich zjawisk, jak
tworzenie "czerwonych milicji" - tworzonych nie tylko pod nadzorem NKWD, ale też
niemieckich, nazistowskich sił bezpieczeństwa, jak choćby w Kobryniu czy
Lubomlu, gdzie obok czerwonych komunistycznych szmat powiewały również szmaty
czerwone ze swastyką.
A wielonarodowościowe UB? Z tym również ten poczytny
autor radzi sobie w prosty sposób. Powołuje się mianowicie na przestarzałe,
powierzchowne badania prof. Andrzeja Paczkowskiego sprzed wielu lat i uważa, że
olbrzymią większość tego aparatu stanowili Polacy. Ale przecież już wiemy z
dokładnych badań, przeprowadzonych niedawno przez IPN, że aż 37,1 proc.
funkcjonariuszy kierowniczego aparatu (od stanowiska naczelnika wzwyż) stanowili
osobnicy pochodzenia żydowskiego. Polacy zaś (lub przez analogię:
"funkcjonariusze polskiego pochodzenia"), na tle dominujących mniejszości
narodowych, byli tam po prostu... narodową mniejszością. Ale to Żydzi są dla
Grossa po wojnie ofiarami komunistycznej dyktatury. I na nic tu się zdadzą
wyliczenia, ilu z nich wchodziło w skład Biura Politycznego i Komitetu
Centralnego partii komunistycznej, jej struktur wojewódzkich i lokalnych,
administracji państwowej, kręgów kierowniczych wojska, milicji, KBW itd. To
wszystko nie jest ważne, bo to są argumenty "antysemickie". Ważne są natomiast
metodologiczne imperatywy badawcze "odkryte" przez Grossa. W "Sąsiadach" uznał,
że należy zmienić metodologię historii w podejściu do badań holokaustu: "Nasza
postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar
Holokaustu, powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą". W "Strachu" poszedł
dalej: "(...) musimy uznać, że to szeroko rozpowszechniona wśród zwykłych
Polaków aprobata nazistowskiej eksterminacji Żydów mogła wywołać taką
bezduszność".
I mamy kolejne odwrócenie ról. Meldunki polskich organizacji
niepodległościowych z okresu po ponownym wkroczeniu Sowietów na ziemie polskie
(od początku 1944 roku) zawierają bardzo dużo dramatycznych wprost informacji o
roli, jaką odgrywa mniejszość żydowska w kolaboracji z "nowym" okupantem i
denuncjacjach Polaków. O ich roli w tworzącym się aparacie bezpieczeństwa, jego
bezwzględnych metodach i represjach niekiedy nie mniejszych niż za okupacji
niemieckiej. Tu Gross ma wyjątkowo proste wytłumaczenie: "Żydzi byli tak
przerażający i niebezpieczni dla Polaków nie z powodu tego, co Polakom zrobili,
lecz z powodu tego, co Polacy zrobili Żydom". A więc Polacy bali się Żydów, to
prawda, ale przyczyna ich strachu miała być zupełnie inna.
Rozumując w ten
sposób, bardzo łatwo dojść do wniosku, że działalność Romkowskiego,
Mietkowskiego, Fejgina, Różańskiego, Światły, Czaplickiego czy Brystygierowej
była jak najbardziej uzasadniona - to się po prostu Polakom należało, prawda?
Kto rabował mienie Polaków
Dając tak drastyczne tło, Gross
może już twierdzić, że po wojnie dla resztek ocalałych Żydów nic się właściwie
nie zmieniło: Polacy nadal ich zabijali, robiąc to ze strachu, że ich wojenne
zbrodnie wyjdą na jaw (tu już jest wyraźne oskarżenie o współudział w
holokauście), dla oczywistej dla nich przyjemności oraz z powodu, który dla tych
jego rozważań staje się najbardziej istotny, czyli z chęci rabunku ich mienia.
Przy tym ostatnim motywie zostańmy nieco dłużej. Wiemy, że podczas masowych
wywózek Polaków przez Sowietów w latach 1939-1941 zostawało po nich jakieś
mienie. Co się z nim działo, to je zagarniał? Przy okazji omawiania sprawy
Jedwabnego i ujawniania związanych z tym źródeł i relacji, co nieco wyszło na
jaw.
Spora część ludności żydowskiej pod okupacją sowiecką zachowywała się
bardzo nieprzyjaźnie wobec Polaków. Nie był to drobny margines, pojedyncze
jednostki, ale skala tego zjawiska mocno zapisała się w pamięci wywożonych na
Sybir nieszczęśników. Są to źródła o tyle wiarygodne, że zostały spisane na ogół
na gorąco, nie po kilku czy kilkudziesięciu latach. Oto typowe
przykłady:
"Spisy wyborców odbywały się [tak] że pisali całą rodzinę jak
starych tak i małoletnich (...) NKWD było w ruchu nie dano wprzód iść do
kościoła, a zmuszano oddać wprzód głos (...). Naganiacze byli miejscowi żydzi i
donosiciele, po ulicach chodziły patrole z karabinami, ludność pod taką groźbą
była bierna (...)" (Relacja Mariana Łojewskiego z Jedwabnego, Archiwum Hoovera,
USA); "Armię Czerwoną przyjmowali żydzi, którzy pobudowali bramy. Zmienili
władzę starą, a zaprowadzili nową z pośród ludności miejscowej (żydzi i
komuniści). Aresztowano policję, nauczycielstwo. Nałożyli podatki, pozabierali
ziemię, bydło i rozdzielili biedniejszym. Rewizje odbywały się u zamożniejszych
gospodarzy, zabierali meble, ubranie i rzeczy wartościowe, a po kilku dniach w
nocy cicho aresztowali. Na zebrania zabierali siłą - opornych uznawali za tzw.
wreditiela, aresztowali. (...) Komisja składała się z wojskowych i żydów i
tamtejszych komunistów" (Relacja Józefa Rybickiego z Jedwabnego, jw.); "Zaraz po
wkroczeniu Armii Sowieckiej samorzutnie powstał komitet miejski, składający się
z komunistów polskich (przewodniczący polak Krystowczyk Czesław, członkowie byli
zaś żydzi), milicja składała się też z żydów komunistów" (Relacja Tadeusza
Kiełczewskiego z Jedwabnego, jw.); "Przed każdem aresztowaniem, które były
wyłącznie nocą, przyjeżdżało kilku 'bojców' i miejscowa milicja, składająca się
przeważnie z naszych żydków, otaczała dom aresztowanego, kilku wchodziło do
mieszkania, aresztowanemu każą położyć się na podłogę; jeden przykłada broń do
głowy, reszta natomiast przeprowadza szczegółową rewizję, zabierają wszystkie
dokumenta, fotografie i wszystkie papiery (...)" (Relacja Antoniego
Bledziewskiego ze wsi Makowskie, gm. Jedwabne, jw.).
W ten sposób część
mienia wywożonych przechodziła nie na własność sowieckiego państwa, ale
stanowiła samowolną gratyfikację miejscowych organizatorów deportacji, wśród
których Żydzi nie należeli przecież do wyjątków. Swoistą moralność odnośnie do
cudzego mienia i nieskrywanej pogardy do miejscowej ludności tych ziem zawiera
np. relacja Meira Pekera w księdze pamięci Bielska Podlaskiego: "(...) Kiedy
Rosjanie uciekli z miasta w wielkim pośpiechu, zostawili magazyny pełne towarów
i żywności. Żydzi zabrali z tych składów różne artykuły na czarną godzinę -
wszyscy wiedzieliśmy, że nadejdą gorsze czasy. Poza tym, gdybyśmy nie wzięli
tych porzuconych dóbr, rozgrabiliby je chłopi lub złodzieje" (cyt. za:
http://www.jewishgen.org/yizkor/Bielsk/Bie002.html#Ghetto). Chłopi, choć
przecież mieszkańcy tych ziem, tak drastycznie uciskani pod sowiecką okupacją,
znaczą dla Meira Pekera tyle, ile złodzieje i w obawie przed tym, aby
jakiekolwiek towary nie wpadły w ich ręce, należało je jakoś "zabezpieczyć".
Gdyby to wpadło w polskie ręce, to już byłaby "grabież"...
Także przy okazji
badania sprawy Jedwabnego wyszedł na jaw masowy powojenny proceder handlowania
mieniem pozostałym po eksterminowanych Żydach. Brali w tym udział nie tylko
członkowie bliższej i dalszej rodziny ofiar (co byłoby zrozumiałe), ale przede
wszystkim całkiem dla nich obcy ludzie, często nawet mieszkańcy zupełnie innych
miejscowości, a patronat nad tym sprawowali prominentni funkcjonariusze UB (w
Łomży był to szef PUBP, kpt. Eliasz Trokenheim). Przy pomocy fałszywych świadków
stosunkowo łatwo udawało się hochsztaplerom wchodzić w posiadanie pozostawionego
mienia. Przejmowano i szybko sprzedawano wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek
wartość. Sprzedawano nie tylko domy i place, ale też miejsca kultu. Czy w innych
stronach Polski było inaczej? Czy Żydzi mieli utrudnioną drogę do reprywatyzacji
tego, co podczas wojny zagarnęli Niemcy? To ciekawe zagadnienie nie tylko
ekonomiczne i moralne (na tle tego, jak władze komunistyczne brutalnie
pozbawiały własności obywateli polskiego pochodzenia), ale i badawcze. Warto
byłoby zrobić takie studium, oparte na rzetelnych badaniach, aby ustalić raz na
zawsze, jak to naprawdę było. Inaczej znowu pozostajemy w kręgach domysłów,
pomówień i dowolnych opowieści.
Antypolonizm w natarciu
Polskie
wydanie "Strachu" ukaże się w przyszłym tygodniu. "Intelektualiści" i
"autorytety" już zacierają ręce - pójdą przecież w ruch liczne listy poparcia i
potępienia, temat ten będzie nośny medialnie co najmniej przez kilka następnych
lat, a pisanie z pozycji doskonale im znanych ("po linii i na bazie") to dla
nich pestka. Przećwiczyli to doskonale w tzw. minionym okresie i podczas
ostatniego osiemnastolecia.
Ileż teraz będzie "nowych" argumentów na rzecz
ujawniania "polskiego antysemityzmu" i konieczności jego zwalczania wszelkimi
środkami (ma się rozumieć, że wszelkimi). Nikt nie neguje, że antysemityzm jest
na świecie, a sporadyczne przejawy mogą mieć miejsce w Polsce. Ale to właśnie tu
Żydzi od setek lat znajdowali bezpieczne schronienie, tworząc sobie taki świat,
jaki nadawały im szczególne przywileje w okresie I i II Rzeczypospolitej. Na tle
tego, co się działo z Żydami w świecie, Polska i Polacy nie mają szczególnych
powodów do wstydu. Dziś zjawisko skrajnego antysemityzmu funkcjonuje przede
wszystkim w peryferyjnych pisemkach bez znaczenia, o których istnieniu
przeciętny obywatel nie ma żadnego pojęcia. Ale jak się czyta Grossa i jego
cmokierów, to aż strach się bać, taką wieje grozą z polskich ulic i z polskich
domów, a także z polskich umysłów, przeżartych złowrogą nienawiścią.
I
jeszcze jedno: nie ma w Polsce zjawiska instytucjonalnego antysemityzmu oraz
jego propagatorów w kręgach przywódczych państwa i społeczeństwa. Istnienia
czegoś takiego nawet nie można sobie wyobrazić. Mamy natomiast w świecie
przerażające zjawisko oskarżania Polaków o wszystko, co najgorsze, przypisywania
nam współudziału w holokauście i upiornych zachowań po zakończeniu działań
wojennych. Głoszą to nie marginalne jednostki, lecz wpływowi rabini i
intelektualiści, politycy i ludzie kultury. I tylko czasami słychać z tamtej
strony cichy głos sprzeciwu, natychmiast tłumiony nowymi "rewelacjami". Książka
Grossa nie wnosi pod tym względem absolutnie nic nowego i po prostu powiela
wszystkie tandetne stereotypy masowej literatury holokaustu. Nowością jest
natomiast to, że teraz takie rzeczy ukazują się w Polsce i po polsku, a wszelkie
profesjonalne polemiki i demaskowanie zawartych w niej kłamstw i przekręceń
zostaną całkowicie zignorowane.
Kierunek entuzjastycznych ocen wyznaczył już
Elie Wiesel na łamach "Washington Post", pisząc, że "wszystko co niskie,
prymitywne, nikczemne i ohydne w zwierzęciu człowieczym, jest pokazane bez
ogródek i zanalizowane na stronach tej książki". Nietrudno zauważyć, że nawet
zastosowany język ma tu symboliczne znaczenie: "zwierzę człowiecze" to po prostu
bydlę i tak należy je traktować. Jest tu wielka kwantyfikacja, w której
podmiotem są wszyscy Polacy, którzy po prostu "wykluczyli się z cywilizacji" -
jak napisała jedna z amerykańskich recenzentek nowego dziełka Jana Tomasza
Grossa. Inny amerykański profesor w równie entuzjastycznej recenzji wyraża to
bez żadnych skrupułów: "'Strach' bierze pod ostrzał cały naród".
Wszystko
staje się jasne. Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, aby usłużni cmokierzy
głośno wołali: "Gross do Nobla!". I pozostaje tylko pytanie: co właściwie zrobić
z Polakami, którzy najwyraźniej nie pasują do współczesnego świata?